środa, 30 lipca 2014

Siedemdziesiąt lat temu...

O powstaniu dowiedział się zupełnie przypadkowo. Spotkał na ulicy znajomego z podchorążówki. Tamten w długim płaszczu, niedbale chowając karabin, dziwił się:

- Ty nie w miejscu zbiórki?
- Jakiej zbiórki?
- No jakiej? Powstanie jest!

Dziadek dopiero co przyjechał pociągiem z podwarszawskiej miejscowości gdzie odwiedzał rodziców, dlatego nie miał pojęcia co się dzieje. To, że się wkrótce wezmą za Niemców było zupełnie oczywiste, ale, że już dzisiaj? Cóż, nie miał do dyspozycji telefonu komórkowego, żeby mógł dostać info sms'em, nie było też facebooka czy twittera. Dlatego następne kilka godzin poświęcił na przedzieranie się przez ogarniętą walkami Warszawę do punktu zbornego swojego oddziału. Walczył w szeregach batalionu szturmowego KB AK "Nałęcz" do samego końca powstania. Zresztą nie sam, bo w tym samym oddziale służyli dwaj jego bracia i stryj. Bracia przeżyli (stryj zginął z ręki snajpera w pierwszym tygodniu), chociaż podczas ewakuacji Starego Miasta dziadek ciągnął kanałami swojego rannego i pół-przytomnego brata na pasku od spodni, przez całą drogę z ulicy Długiej do Śródmieścia. Kilkanaście godzin piekła. 

Kiedy byłem mały, ciągle pytałem go o jego wojenne przygody, zafascynowany wyidealizowanym obrazem wojny serwowanym przez kino, nasiąknięty patriotyzmem i dogmatami wiary w etos Armii Krajowej. Co za wspaniali ludzie, co za bohaterstwo i wieczna chwała. Dużo później, jako dorosły człowiek zacząłem pytać sam siebie, a później też dziadka. Czy naprawdę powstanie było dobrym pomysłem? Setki tysięcy cywilnych ofiar, przepiękne miasto obrócone w gruzy, przyszłość narodu - młodzież - skrwawiona na barykadach z mebli i płyt chodnikowych. Czy naprawdę było warto?

Dziadek nigdy nie miał wątpliwości. To była walka o wolną Polskę, tam wtedy trzeba było być, trzeba było widzieć obdartych żołnierzy Wehrmachtu ciągnących długimi, brudnymi i poszarpanymi kolumnami ze wschodu. Trzeba było słuchać nadającej radzieckiej radiostacji wzywającej do rozpoczęcia powstania. Trzeba było czuć ekscytację przygotowań i wiarę w to, że w końcu po pięciu latach terroru, utrze się nosa Niemcom. Odpłaci za krzywdy. Pięć lat okupacji, łapanek i rozstrzeliwania ludzi na ulicach, palenia wiosek, wysiedleń, rabunków. Czy można się dziwić, że wychowani w miłości do swojego kraju młodzi ludzie, tak ochoczo poszli walczyć? Tacy po prostu byli.

Dopiero pod koniec życia zaczął mówić jak ten koszmar wyglądał naprawdę. Czasem w nocy zrywał się z krzykiem. Pozostało to w nim do końca życia.

Dzisiaj, siedemdziesiąt lat później, świat wygląda już zupełnie inaczej. Ale czy naprawdę?

Ponoć, historia jest wspaniałą nauką, ponieważ wiedząc co się stało w przeszłości, możemy mieć absolutną pewność, co do tego co niesie nam przyszłość. Jeszcze pół roku temu można by zbyć to stwierdzenie krótkim "e tam". Dzisiaj już nie mam takiej pewności. W bezpośrednio sąsiadującym z naszym kraju, toczy się wojna. Giną ludzie, płoną miasta. Po raz pierwszy od siedemdziesięciu lat.

Czasami nie ma dobrych wyborów, są tylko te złe i jeszcze gorsze. Czasami historia porywa nas jak wezbrana fala. Można z nią walczyć i się utopić, można starać się trzymać głowę ponad wodą, a wreszcie można płynąć z jej nurtem. Nie ma łatwych rozwiązań i odpowiedzi. A czasami... no cóż, czasami, zupełnie dosłownie, kończymy w kanale, w gównie po uszy.

W ostatecznym rozrachunku, największą walkę zawsze staczamy sami ze sobą.

***

Niech ta ładna, okrągła rocznica będzie dla mnie okazją do małego jej upamiętnienia. Na wydaje.pl wrzuciłem właśnie krótkie powstańcze opowiadanie. Trochę fantastyki, trochę grozy. Niewiele tam walki i patosu, więcej pytań bez odpowiedzi.

Dedykuję mojemu dziadkowi, majorowi Henrykowi "Dąb" Mirowskiemu (1925-2012) i wszystkim powstańcom, mieszkańcom, a także miastu Warszawa.