czwartek, 24 grudnia 2015

Boże Narodzenie 2015

Tradycyjnie już, z okazji Bożego Narodzenia rysuję prostą kartkę świąteczną. W tym roku nie jest animowana, bo narysować jedną klatkę, a kilkanaście czy kilkadziesiąt (nawet jeśli to tylko lekka modyfikacja oryginalnej) pomiędzy gotowaniem barszczu, a wymaczaniem śledzia to jednak spora różnica.

Życzę wszystkim zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia i pamiętajcie!

Nie dajcie bałwankom ich sobie zrujnować ;-)

poniedziałek, 16 listopada 2015

Super terror nadchodzi

13/11

Te dwie liczby symbolizujące datę 13 listopada 2015 roku przejdą do historii, tak samo jak stało się z "9/11" po zamachu w Nowym Jorku niemal piętnaście lat temu. Zdawałoby się, że to tylko taka tragiczna, ale powierzchowna analogia - nic bardziej mylnego. Piątkowe ataki w Paryżu, to ten sam, długi ciąg zdarzeń, który ostatecznie zamknie epokę wolnej i tolerancyjnej Europy jaką znamy.


Ocalały z masakry w Bataclan.
Co się stało z naszym światem? Co się stało z Europą?

Problem jest złożony, to i odpowiedź nie może być prosta, ale spróbujmy przeanalizować, jak upadały kostki domina, doprowadzając świat zachodni do dnia dzisiejszego. Celowo prawie nie wspominam w artykule o Rosji i jej roli w świecie, ponieważ pisałem już o tym tutaj i od tamtej pory niewiele się zmieniło.




1. Preludium

Wojska radzieckie opuszczają Afganistan.
To co spróbuję opisać, przypomina wielki kłębek włóczki, poplątanych losów ludzi i zdarzeń. Gdyby jednak chwycić za koniec włókna, okaże się, że nić zaprowadzi nas do zimnowojennych zmagań między USA a ZSRR. Rok 1984, Afganistan i wojna z interweniującą Armią Czerwoną. To tam swoje pierwsze bojownicze doświadczenia zdobywa Usama ibn Ladin (zwany powszechnie Osamą ben Ladenem), późniejszy przywódca terrorystycznej Al-Ka`idy. Współtworzy swoją pierwszą organizację (MAK), walczy z Rosjanami, otrzymuje pieniądze i wyszkolenie od CIA.

Po 1989 roku i wycofaniu się wojsk rosyjskich z Afganistanu, szuka nowych wyzwań. Zmienia MAK na Al-Ka'idę (po arabsku - baza), organizację mającą nie dopuścić do zbrojnych interwencji "krzyżowców" w krajach muzułmańskich.  Wraca do rodzimej Arabii Saudyjskiej. Jako radykalny muzułmanin, dobrze czuje się w tym kontrolowanym przez wahabitów kraju. Tym większe jest jego oburzenie, gdy podczas kryzysu w Kuwejcie, reżim Saudów zamiast oprzeć się (co proponował) w polityce bezpieczeństwa na jego bojówkach, wybiera współpracę z USA. Amerykanie tworzą na świętej arabskiej ziemi swoje bazy wojskowe, skąd wkrótce uderzają na Kuwejt i Irak. Tego dla pobożnego sunnity jest za wiele, wypowiada wojnę Saudom i USA. W ciągu kilku kolejnych lat, staje się spiritus movens wyjątkowo śmiałych zamachów (m.in. na okręt USS "Cole", ambasady USA), by w końcu zadać ostateczny cios - 9/11. Zamachy na bliźniacze wieże Nowego Jorku i Pentagon 11 września 2001 roku, grzebią w gruzach blisko 3000 ofiar. Liczbę, która pozostanie niedoścignionym wzorem zła dla wszystkich terrorystów świata. Żaden z nich wcześniej, ani później, nie zabił tylu niewinnych cywili w jednym skoordynowanym ataku. To smutne życiowe memento szaleńca, stanie się początkiem prawdziwej i otwartej wojny świata szeroko rozumianej kultury zachodniej ze światem islamskim.

Moment uderzenia Boeinga 767 w drugą z bliźniaczych wież World Trade Center, NY 2001.

Zachód drży i trzęsie się w posadach, a my wiemy już, że nic nie będzie takie samo jak przedtem. Jest wściekłość i żal, oraz chęć odwetu. Najpierw mamy Afganistan i obalenie wspierającego Usamę ibn Ladina reżimu talibskiego. W 2002 roku dochodzi do zamachu na wyspie Bali. Ofiarą pada ponad dwustu turystów, sprawcą ponownie Al-Ka'ida, tak jak i w zamachu na obywateli izraelskich w Mombasie, gdzie zamachowcom niemal udaje się zestrzelić pasażerski samolot. Ponieważ organizacja nadal stanowi zagrożenie (mimo zajęcia Afganistanu), władze USA przekonują kraje zachodnie do kolejnej wojny, interwencji zbrojnej w Iraku (2003). Po latach okaże się, że Saddam Husajn ani z Al-Ka'idą, ani z bronią masowego rażenia nie miał nic wspólnego, a chodziło głównie o wyrównanie rachunków z 1991 roku i poszerzenie strefy amerykańskich wpływów (czyli dokładnie to z czym Usama ibn Ladin poprzysiągł walczyć - ale to pozorna sprzeczność). Przez kolejne lata trwa trudna okupacja Iraku, przerywana co rusz powstaniami radykałów czy licznymi zamachami bombowymi. W 2004 roku, w ramach zemsty za udział Hiszpanii w wojnie, islamiści przeprowadzają ataki bombowe w pociągach w Madrycie (191 ofiar), a w następnym roku także w londyńskim metrze (52 zabitych - zemsta za udział Wielkiej Brytanii). Tego jest już za wiele dla zastraszonej Europy. Służby stają na palcach, rządy napinają muskuły i więzienia zapełniają się ekstremistami religijnymi, podczas gdy w Iraku następuje przesilenie i po stłumieniu powstań, względny spokój. Przez następnych siedem lat nie dochodzi do żadnego znaczącego zamachu na terytorium USA lub Unii Europejskiej. Irak co prawda nadal nie jest spokojny, ale udaje się stworzyć nowy stabilny rząd, wyszkolić i uzbroić nową armię. Podobnie w Afganistanie. Przyciśnięci przez wojsko i służby islamiści, skupiają się na walce właśnie w tych krajach,  ponieważ gdzie indziej ich plany zostają zniweczone (np. w 2009 roku udaje się powstrzymać zamachowca przed zdetonowaniem bomby w samolocie lecącym z USA do Londynu). Wyjątkowo spektakularne zamachy zdarzają się co prawda w regionie, w Pakistanie czy Syrii, ale to Europejczyków nie martwi. Ważne, że nie u nas. Przyzwyczajamy się nawet do zaostrzonych przepisów na lotniskach, rozbierania się niemal do golasa na bramkach, czy braku możliwości zabrania jakiegokolwiek płynu powyżej 100ml na pokład samolotu. Mijają lata i wydaje się, że super terroryzm już się skończył, że jesteśmy bezpieczni. Mamy swoje własne problemy, zaczyna się kryzys gospodarczy, ludzie tracą pracę. Zmieniają się rządy, zmienia się też polityka międzynarodowa. Jesteśmy zmęczeni wojną. Bronimy praw osadzonych w Guantanamo, przyznajemy się, że interwencja w Iraku była oparta na fałszywych przesłankach, chcemy mniejszej kontroli służb i większej otwartości na świat, szerzenia tolerancji i demokracji. A kiedy komandosi USA dopadają Usamę, a wojska koalicji opuszczają Irak, jesteśmy pewni, że teraz wszystko będzie już dobrze.


2. Narodziny kryzysu

Rok 2011. Arabska wiosna.

Państwa arabskie, te z Maghrebu i Półwyspu Arabskiego, to delikatna, odrysowana linijką przez europejskich kolonizatorów-dyletantów konstrukcja polityczna, która sklejona została dolarami i ropą. No, być może jeszcze śliną dyktatorów z domieszką krwi obywateli. Widać to zresztą doskonale na dowolnej mapie. W epoce ostatecznego upadku kolonializmu, a zaraz po II Wojnie Światowej, nikt nie miał głowy do zagłębiania się w religijne niuanse dzielące muzułmanów (dla nas zupełnie niezrozumiałe), które jeszcze nałożone na historie i relacje rodzinne pustynnych klanów dawały jakiś szalony galimatias powiązań i animozji. A jeździć po pustyni i wymierzać granicę od kamienia do zeschniętego krzaka już naprawdę nikomu się nie chciało. Tak powstał dzisiejszy świat arabski. Doszczętnie podzielony i skonfliktowany wewnętrznie. Z początku próbowano w nim demokracji, ale po kilku wojnach, zamachach i niepokojach, złotym środkiem okazał się autorytaryzm. Operujący na quasi demokratycznych fundamentach dyktatorzy byli lepszymi partnerami w interesach, w dodatku skutecznie utrzymywali (często krwawo) porządek w swoich państwach. To z kolei gwarantowało stałe dostawy ropy. Wszyscy byli zadowoleni. Do czasu.

Wróćmy do wiosny 2011 roku. Destabilizacja, jaką wprowadziły amerykańsko-europejskie interwencje w Iraku i Afganistanie, zachwiała delikatną konstrukcją, na jakiej opierał się arabski świat. Osłabła władza dyktatorów; z jednej strony umęczone wojnami i zamordyzmem (biedą, opresją, brakiem perspektyw) społeczeństwa arabskie zaczęły się burzyć, z drugiej rządy Zachodu przestały wspierać satrapów - tak politycznie, jak i finansowo. Zaczęło się od Tunezji, a później poszło już szybko - Algieria, Libia, Jordania, Oman, Mauretania, Sudan, Liban, Egipt, Syria, Jemen, Maroko, Somalia, ale pomniejsze protesty odbyły się też w innych krajach regionu. Arabowie powstali, europejskie społeczeństwa wpadły w zachwyt. Nareszcie wyciągniemy ich na wyższy poziom cywilizacyjny, będziemy braćmi w demokracji. Ludzie przestaną ginąć, odejdą opresyjni dyktatorzy i fundamentaliści, zapanuje pokój i dobrobyt. Nikt jednak nie brał pod uwagę tego, że społeczeństwa arabskie nie mają tradycji demokratycznych.  To znaczy, eksperci cicho wspominali, że destabilizacja całego Bliskiego Wschodu to niekoniecznie dobra wiadomość dla nas, ale entuzjazm był niepowstrzymany. Media prześcigały się w kolejnych doniesieniach o protestach, upadających autokratach i festiwalu wolności. Zmienił się klimat, kości zostały rzucone i już nic nie było w stanie powstrzymać biegu wypadków. Wiedział to Husni Mubarak, prezydent Egiptu, który dobrowolnie ustępując ze stanowiska niemal na pewno ocalił życie (i część majątku). Za to nie zrozumiał tego aż do końca Muammar al-Kaddafi, który próbą krwawego stłumienia libijskiego powstania przypieczętował swój los. Już po rozpoczęciu nalotów NATO, nie mógł się nadziwić (tej w jego odczuciu zdradzie) i ostrzegał; bez moich rządów w Libii nikt nie powstrzyma napływu afrykańskich imigrantów do Europy. Dziwił się, ponieważ do tej pory zapraszany był na europejskie salony, a libijska ropa szerokim strumieniem płynęła do Włoch i układ taki panował od wielu lat m.in. po to, by utrzymać stabilność w regionie.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Arabska_wiosna
Bliższe informacje po kliknięciu na mapkę.


W tym samym roku wybucha wojna domowa w Syrii i Zachód znów postanawia wesprzeć rebeliantów. Podobnie jednak jak w Libii, nie do końca orientuje się kogo tak w zasadzie wspiera, a okazuje się często, że to ludzie byłego reżimu Saddama Husajna, Al-Ka'ida oraz sympatyzujące z nią bojówki islamistyczne. Egipt ma więcej szczęścia, ponieważ dysponuje bardzo silną armią, która gotowa jest stać na straży świeckości państwa, tym bardziej, że władzę przejmuje fundamentalistyczne Bractwo Muzułmańskie. Ironią jest natomiast, że interwencja armii niweczy pierwsze demokratyczne wybory Egiptu, a przecież to o demokrację chodziło w rewolucji. Powstały w państwach arabskich chaos trwa jeszcze długo, ale na to by z bitewnego kurzu wynurzyły się jakieś zarysy nowej rzeczywistości trzeba czekać jedynie dwa lata. Tymczasem Europa jakby zastygła w oczekiwaniu. Nieśmiało reaguje na pierwszą falę uchodźców z Maghrebu, trochę się niepokoi gdy w drugim rzucie (zwłaszcza przez Libię) są to imigranci z Afryki subsaharyjskiej. Nadal razem z Amerykanami wspiera rebeliantów w Syrii, mimo że coraz więcej jest informacji o przechodzeniu dozbrajanych grup na stronę islamistów. Nagrodzony pokojowym Noblem prezydent Barack Obama, kończy okupację Iraku i przygotowuje się do wyprowadzenia wojsk z Afganistanu. Wszyscy liczą, że jakoś to będzie i region sam dźwignie się z chaosu, powstając jako stabilny i demokratyczny związek państw. Zajęci zażegnywaniem kryzysu ekonomicznego, sporami o to, ile pożyczyć Portugalii, Hiszpanii, Grecji i Włochom nie dostrzegamy lub nie chcemy dostrzec rodzących się tuż za granicą niebezpieczeństw. Być może nasza optyka i czujność stępiona jest przez fakt, że to właśnie południe Europy tradycyjnie patrzyło na sąsiadów zza Morza Śródziemnego, a teraz oczy zwróciło na własne podwórka. Tymczasem wiosna ludów arabskich w wielu krajach nie przynosi spokoju i wyzwolenia, a wręcz przeciwnie. Libia i Syria pogrążone w wojnach domowych destabilizują cały region (np: Al-Ka'ida przemyca ogromne ilości broni z Libii do Mali, a Liban pogrąża się w krwawych walkach między przeciwnikami i poplecznikami Assada), tym bardziej, że niespokojnie jest też w Iraku, Afganistanie i Pakistanie, a tradycyjnie mało stabilna Afryka nie daje wsparcia próbom ograniczenia rozlewającym się wpływom islamskiego fundamentalizmu.

Europa śpi, lecz już wkrótce czeka ją bolesna pobudka.


3. Przebudzenie wojną

Zachód budzi się dopiero w 2013 roku, a w zasadzie otwiera jedno zaspane oko. Zamach podczas maratonu w Bostonie, uświadamia amerykańskiemu społeczeństwu, że nie wszystko idzie tak gładko na Bliskim Wschodzie, jak przedstawiają to władze. Tysiące poległych i rannych żołnierzy, dziesiątki tysięcy ofiar wśród cywilów, wiele lat okupacji i miliardy wydanych dolarów nie zapewniły pokoju w Iraku. Już w rok po wycofaniu się amerykańskich wojsk wybuchają waśnie religijne, a w 2013 kraj chwieje się i tylko interwencja Amerykanów ratuje irackie władze od upadku.

Przyczyną jest powstanie Państwa Islamskiego w Iraku (tzw. ISIS), późniejszego Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie (ISIL).  Z początku, grupa ta jest raczej niedoceniana i rozmywa się wśród wielu innych walczących w Syrii i na irackiej granicy. Jedną z przyczyn takiego jej traktowania, jest to, że Państwo Islamskie istniało już w 2006 roku i było organizacją prężnie działającą w Iraku (liczne zamachy, porwania, morderstwa), ale niemal zupełnie rozbitą w latach 2008-2009. Ostatecznie załamanie przyszło po śmierci jej przywódcy w 2010 roku. Gdyby nie wybuch wojny domowej w Syrii, być może na tym zakończyła by się jej kariera. Tymczasem w syryjskich warunkach ISIS mogła się przegrupować i odbudować wpływy. Tu, gdzie nie sięgała władza amerykańskich służb. W 2013 roku okazało się, że ISIL jest jedną z wiodących stron konfliktu syryjskiego i to mimo wypowiedzenia wojny wszystkim innym, nawet islamistycznym grupom (Al-Ka'ida, an-Nusra). Ich radykalizm, niespotykane okrucieństwo i bezwzględność, budziły sprzeciw nawet bogobojnych muzułmanów. Po raz pierwszy od dawna ktoś odważył się dokonać czystek etnicznych i religijnych. Ginęli jazydzi, alawici, chrześcijanie i nawet umiarkowani sunnici. ISIL wprowadziła wojnę totalną, nie tyle nastawioną  na zastraszenie i pokonanie przeciwnika, ale na jego całkowitą fizyczną eliminację. Sukcesy, jakie osiągają, terytoria, jakie zajmują i ideologia, jaką prezentują przeciągają na ich stronę coraz to nowe grupy bojowników (razem ze sprzętem dostarczonym tym niedawnym "opozycjonistom" przez Amerykanów). Co gorsza, zajęte szyby naftowe, porwania, wymuszenia i rabunek dzieł sztuki (w tym zabytków) sprawiają, że organizacja zyskuje ogromne wpływy finansowe. Wystarczające, by zacząć konsolidować świat islamskich fundamentalistów w jedną organizację, w jedną ideę - Islamski Kalifat.
Zasięg terytorium Państwa Islamskiego w październiku 2015 roku. Źródło.



Ten, jako terytorium, proklamowany zostaje 29 czerwca 2014 roku. W zachodnich mediach słychać głosy, że to jedynie pobożne życzenia islamistów, a powołanie jakiegoś tam państwa w tych warunkach jest zupełnie niemożliwe.  Co prawda, zarówno Amerykanie, jak i przywódcy krajów takich jak Francja, Włochy czy Wielka Brytania zaczynają dostrzegać problem jeszcze w styczniu, ale na przeszkodzie stają wcześniejsze wydarzenia na Ukrainie. Majdan, rewolucja, zajęcie Krymu, a wreszcie wojna w Donbasie. Nagle, uderzenie przychodzi z zupełnie nieoczekiwanej przez Europę strony i naprawdę boli. Powojenny porządek granic, fundament pokoju europejskiego, zostaje zachwiany przez cynicznie działającą Rosję. Negocjacje, sankcje, embarga, rozbicie europejskiej solidarności, to wszystko bardzo spowalnia decyzyjność i utrudnia koordynację działań przeciw ISIL. Europa nie jest gotowa na wojnę z Rosją, ponieważ przez lata pokoju sama siebie rozbroiła. Prawdziwym i ostatecznym przebudzeniem zachodnich decydentów jest ofensywa islamistów w Iraku. Pierwsze prowincje padają już na początku roku, ale do czerwca sytuacja zupełnie wymyka się spod kontroli. Świetnie wyposażona ale zdemoralizowana iracka armia ucieka w popłochu, siły porządkowe ulegają dezintegracji, a cały sprzęt przechodzi w ręce islamistów (łącznie z ciężkim, pojazdami Humvee czy czołgami M1A1 Abrams). Siły ISIL stają na przedmieściach Bagdadu i pojawia się realne zagrożenie utraty stolicy, a z nią rozpad kraju. Totalnej klęsce zapobiega interwencja Iranu (tradycyjnego wroga Iraku) i Kurdów oraz szyickich milicji, których oddziały wstrzymują islamską ofensywę i odbijają niektóre z miast (m.in. zapobiegają wysadzeniu tamy pod Mosulem). Państwo Islamskie poszerza swoje wpływy także w Syrii i Kurdystanie, próbuje eksportować wojnę do Libanu, Jordanii i Turcji. Rośnie fala terroru niespotykanych proporcji. Ludzie są ścinani mieczami, topieni lub grzebani żywcem, spalani w klatkach. Mordowane są całe wioski i dzielnice. Amerykanie rozpoczynają bombardowania Państwa Islamskiego w sierpniu 2014 roku ale ich efektywność pozostawia wiele do życzenia. Głównym hamulcowym bardziej zdecydowanych działań okazuje się prezydent Barack Obama, który nie chce angażować USA w nową wojnę. Zamiast tego szkoli i wyposaża kolejnych rebeliantów do walki z ISIS, którzy niedługo potem przechodzą na stronę fundamentalistów. Tak jak siedemdziesiąt lat wcześniej, decydenci nie rozumieją świata muzułmańskiego i nie potrafią rozeznać się w jego skomplikowanych zależnościach klanowo-religijnych. W samej Syrii, upadający reżim Baszara al-Assada wspierany jest przez Rosję i Iran czy fundamentalistyczny Hezbollah, z kolei członek NATO - Turcja, potajemnie wspiera Państwo Islamskie przeciw swoim zajadłym wrogom Kurdom, jedynej ostoi normalności w regionie. Chaos jest więc totalny, a Kalifat trwa w najlepsze, rozlewając wojnę i ideologię na kolejne, nawet odległe regiony (Libia, Mali, Czad, Kenia, Egipt, Jemen), a ma ku temu wszelkie środki i możliwości.


4. Rok 2015, powrót super terroryzmu. 

Z początkiem 2015 roku Bliski Wschód wręcz kipi. Europa niekoniecznie to dostrzega, ponieważ jej oczy zwrócone są na rewoltującą Grecję i płonącą Ukrainę. Wkrótce jednak narastająca fala syryjskich uchodźców zmusza Unię do reakcji. W pierwszych dniach stycznia dochodzi do ataku na redakcję magazynu "Charlie Hebdo" w Paryżu, następnie na koszerne delikatesy (łącznie 20 zabitych) a reakcją jest oburzenie świata zachodniego. W powszechnym społecznym odczuciu, właściwa odpowiedź na ekstremizm i brak tolerancji, to wynikająca z chrześcijańskiej kultury miłość do bliźniego. Naturalnym jest, by wszystkich szukających schronienia przed ekstremizmem ludzi, wpuścić do Unii, oferując pomoc. Ukoronowaniem tego podejścia jest jednostronna deklaracja kanclerz Angeli Merkel w stosunku do uchodźców - "przyjeżdżajcie, przyjmiemy wszystkich".

W międzyczasie przez świat zaczyna się przetaczać fala bardzo krwawych wydarzeń. Jeszcze w styczniu islamistyczne bojówki Boko Haram mordują ludność północnej Nigerii (ok. 2000 ofiar), dokonują porwań (głównie dziewczynek) i zamachów. Luty to dwa zamachy w Kopenhadze (5 zabitych, 3 rannych). W marcu ofiarą fundamentalistów stają się zachodni turyści w Tunezji (19 zabitych, 11 rannych) i modlący się szyici w Sanie (Jemen - 137 zabitych ponad 500 rannych). W kwietniu islamistyczny Asz-Szabab, napada na uniwersytet w Kenii, zabijając 157 niemuzułmańskich studentów, raniąc 80. Maj to strzelanina w amerykańskim Garland, w galerii wystawiającej karykatury Mahometa. Czerwiec to kolejny cios w Tunezję, celem są znowu turyści - na plażach ginie 39 osób, drugie tyle jest rannych. W Kuwejcie bomba wybucha w szyickim meczecie, zabijając 26 modlących się, a raniąc 200. Do kolejnego zamachu dochodzi też we Francji (1 zabity, 2 rannych). Lipiec to z kolei początek destabilizacji Turcji - zamach w Suruç (33 zabitych, 104 rannych). Boko-haram atakuje w Nigerii i Kamerunie (łącznie 39 zabitych, 109 rannych). W sierpniu najbardziej przebije się w mediach udaremniony atak we francuskim pociągu TGV (zamachowiec zostaje rozbrojony przez pasażerów). We wrześniu najwięcej ataków ma miejsce w Kamerunie, Nigerii i Nigrze, łącznie ofiarami staje się niemal 190 zabitych i dwa razy tyle rannych. W październiku, ataki nadal trwają w Kamerunie, Nigerii i Nigrze (łącznie 153 ofiar śmiertelnych, drugie tyle rannych, ale dołącza też do tej smutnej listy Czad (38 zabitych) oraz Bangladesz (dwoje zabitych, setki rannych) - w tym ostatnim ofiarą są miejscowi szyici. Najbardziej dramatyczny jest jednak zamach bombowy podczas marszu w Ankarze, który uśmierca 102 osoby, a ponad 500 rani. Nie można też pominąć prawdopodobnego strącenia rosyjskiego samolotu pasażerskiego nad półwyspem Synaj (224 ofiary).

Dochodzimy do listopada i tragicznych wydarzeń z Paryża. Skoordynowanego ataku islamistów na Stadion Narodowy, music hall Bataclan i lokalne restauracje. W chwili gdy piszę te słowa, nie żyje 130 osób, ponad 350 jest rannych, nie ma jednak wątpliwości, że to jeszcze nie koniec. A przecież dzień wcześniej krew spłynęła ulicami Bejrutu, gdzie w wyjątkowo perfidnym ataku zginęły 34 osoby (ponad 240 rannych). Najpierw w tłumie wysadził się rowerzysta, a kiedy ludzie zebrali się, by pomóc rannym, eksplodowała druga bomba.

Łączny bilans powyższych wydarzeń to ponad 3330 zabitych i kilka tysięcy rannych(!). A nie liczyłem krajów ogarniętych wojną (także Ukrainy). To tyle samo, co w roku 2014 łącznie na całym świecie (wliczając Irak, Syrię, Ukrainę i Afganistan). Jeśli liczyć tylko samą Europę (bez Rosji i Breivika w Norwegii), to najwięcej od 2005 roku.
Wykres uwzględnia zamach w Norwegii. Źródło: datablog.pl


W tym samym roku nasiliły się ataki w Iraku, Afganistanie i Pakistanie - gdyby je dodać, ofiar byłoby znacznie, znacznie więcej. Być może ciężko w to uwierzyć, ale wszystkie odpowiedzialne za wymienione ataki organizacje są w mniejszych lub większym stopniu związane z  Państwem Islamskim. Można to łatwo sprawdzić wchodząc tutaj.

Oczywiście, liczbę zawyżają masakry w północnej Nigerii, ale dane te, w związku z trudnościami w weryfikacji (rozrzucone na dużym terytorium wioski, brak infrastruktury), są raczej niedoszacowane niż zawyżone. Jakby jednak nie liczyć, w poprzednich latach nie było żadnych zamachów w Europie.

Czy można więc się dziwić, szaleńczej fali imigracji zalewającej nasz kontynent?

Nie, to naturalne, że dotknięci niespotykanym terrorem ludzie szukają bezpiecznego schronienia. Na tym polegał też zamysł terrorystów. Myślę też, że nie ma sensu zaprzeczanie, iż fala nieregulowanej w żaden sposób imigracji przyczyniła się do wzrostu liczby i efektywności zamachów na naszym terytorium. Lekkomyślne, wydane do wszystkich aktualnych i przyszłych imigrantów zaproszenie kanclerz Angeli Merkel stało w bezpośredniej sprzeczności z unijnym prawem i procedurami, mówiącymi, że każdy ma prawo ubiegać się o azyl, ale nie każdy może go otrzymać, a na pewno nikt, kto nie przeszedł odpowiednich procedur. O status uchodźcy należy poprosić w pierwszym kraju UE, do jakiego się trafia. Uruchomione zostają procedury, następuje weryfikacja przybyłej osoby i wedle kryteriów, uchodźca otrzymuje azyl, pozwolenie na pobyt czasowy, lub zostaje odesłany (dotyczy to imigrantów ekonomicznych, przestępców, bądź osób na liście terrorystów). Co ważne, procedury nie można już później powtórzyć w żadnym innym kraju UE. Tak mówi ratyfikowana przez wszystkie kraje UE - konwencja dublińska (obecnie nr 3). Deklaracja pani Merkel, zaostrzyła i tak już bardzo poważny kryzys imigracyjny. Setki tysięcy uchodźców (do końca października 2015 było to 911 tyś.) już nie tylko w sposób zupełnie niekontrolowany znalazło się na terytorium Unii Europejskiej (głównie przez Grecję i Włochy), ale rozpoczęło entuzjastyczną wędrówkę w jej głąb. Żadna z europejskich czy narodowych służb nie była w stanie opanować tego żywiołu (już wcześniej weryfikację prowadzono po łebkach). Przecież dzięki strefie Schengen nie istnieją granice wewnętrzne, a policja czy straż graniczna dysponuje zbyt skromnymi siłami, by zatrzymać ten nieprzerwany pochód, swoistą wędrówkę ludów. Żebyśmy mieli jasność, do chwili deklaracji kanclerz, uchodźcy w dużej mierze przebywali na terytorium państw granicznych (w obozach, ośrodkach itd.). Do tego momentu (od stycznia do początku września) przybyło ich do Europy ogółem już ponad 700 tyś  (źródło: eurostat) i samo zaproszenie nie spowodowało wzrostu liczby imigrantów, chodzi o zaniechanie procedur i przepuszczenie tej masy dalej. 

Niemcy, jako hegemon wspólnoty, narzuciły ton, a przerażone skalą zjawiska państwa graniczne skwapliwie skorzystały z okazji. Nie mogąc w żaden sposób sprawnie przeprowadzić wymaganych prawem procedur, zaczęły przepuszczać uchodźców dalej (celem większości imigrantów był RFN). Miano nadzieję, że takie działanie choć minimalnie rozładuje sytuację, a uchodźców zweryfikują po drodze pozostałe państwa członkowskie. Decyzja ta była lekkomyślna, jak pokazują zdarzenia 13 listopada (przynajmniej dwóch zamachowców przybyło do Europy jako uchodźcy). Na obronę Włoch czy Grecji trzeba powiedzieć, że państwa te nie otrzymały wystarczającej pomocy w radzeniu sobie z kryzysem od pozostałych członków i to pomimo wielokrotnych apeli. Koniec końców, skala zjawiska przerosła wszystkich, a najbardziej unijną biurokrację.

W tym miejscu chciałbym jasno zaznaczyć, że nie jest winą imigrantów, to, że wśród nich przez nikogo nie niepokojeni przemknęli członkowie Państwa Islamskiego, an-Nusry czy innych organizacji terrorystycznych. Wielu uchodźców to faktycznie ludzie uciekający przed wojną, niewyobrażalnymi prześladowaniami i śmiercią, winni im jesteśmy pomoc. Bez wątpienia jednak nawet połowa z tegorocznej fali nie jest pochodzenia syryjskiego.  Według danych Eurostatu, oficjalnie od stycznia do października 2015 zarejestrowano ok. 230 tyś uchodźców z syryjskim paszportem (z liczby 912 tyś. wszystkich). Okazuje się, że aż 40% imigrantów pochodzi z krajów Europy spoza UE(!) - Albanii, Macedonii, Serbii, a dopiero daleko w tyle są uciekinierzy z Erytrei, Afganistanu i Iraku. Nie zmienia to faktu, że na skutek przejęcia przez islamistów krajowej wytwórni dokumentów, syryjski paszport można bez problemu kupić na czarnym rynku, za kwotę 200 euro. Realna skala syryjskiej imigracji może być więc znacznie mniejsza, a procent imigrantów o innym pochodzeniu i celu wędrówki (np: ekonomicznych), znacznie wyższy. Sam przerzut organizowany jest ponoć przez albańską mafię, ale kto wie czy nie bez pomocy tureckich służb specjalnych. Bo to, że za pozwoleniem Ankary, setki przemytniczych łodzi wypełnionych uchodźcami przemierza Morze Egejskie, jest oczywiste.

 
5. Po nitce do kłębka - wielki plan.


Pora szeroko otworzyć oczy i zrozumieć otaczający nas świat. Mamy planszę, a na niej już wszystkie rozrzucone luźno klocki. Teraz trzeba tylko całość poskładać, by zobaczyć rzeczywisty obraz. Nitkę chwyconą w 1984 roku przeprowadziliśmy przez przeszło 30 lat historycznych zawirowań. Od młodego ibn Ladina, do wojen w Iraku, Afganistanie i Syrii, powstania na gruncie Al-Ka'idy (nomen omen, arab. baza), Państwa Islamskiego i rozprzestrzenianiu się fundamentalistycznej ideologi w całym świecie arabskim. Al-Ka'ida nie skończyła swej działalności razem ze śmiercią Usamy. Od początku była to organizacja oparta na niezależnych komórkach, przygotowująca grunt i struktury pod ideę, dalece wykraczającą ponad doraźne wysadzenie się samobójcy w jakimś pociągu czy samolocie. Jednym z głównych jej ideologów był Abu Musab al-Zarqawi, człowiek, którego ucieczka do Iraku w 2001 roku (z Afganistanu) stała się jedną z przyczyn przeprowadzenia inwazji przez wojska koalicji w dwa lata później. Jego idee fix, było ustanowienie światowego Kalifatu. A doprowadzić do tego miał plan, skrótowo zawarty w siedmiu punktach. O nim powiem więcej za chwilę. 

Tymczasem wróćmy jeszcze do Europy. Lekkomyślna polityka kanclerz Angeli Merkel, brak skutecznego działania instytucji wspólnotowych i odpowiedniej dozy solidarności jej członków doprowadziły do kryzysu imigracyjnego o niespotykanej skali. Odpowiedzialność za łamanie unijnego prawa, brak zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom i imigrantom (w końcu jeśli uciekają przed islamistami, to mają prawo oczekiwać ochrony przed nimi) w całości spoczywa na europejskich władzach. To one mają tak przeprowadzić procedury, by uchronić obywateli i przyjmowanych uchodźców od zagrożenia. Ponieważ rejestracja nie była prowadzona (a w każdym razie, nie objęła wszystkich), nie było nawet cienia szansy na wychwycenie bojowników Państwa Islamskiego, którzy wcześniej wpadliby na każdym z lotnisk i granic Europy. 

W 2005 roku, niejaki Fouad Hussein, jordański dziennikarz, wydał w języku arabskim książkę pt. "Al-Zarqawi: The Second Generation of Al Qaeda" (tłum: Al-Zarqawi: Druga generacji Al-Ka'idy). Zrządzeniem losu, Hussein siedział w jednej celi jordańskiego więzienia z głównym ideologiem Al-Ka'idy jeszcze zanim to wszystko się zaczęło. Tak wyrobione znajomości pomogły mu później w zrozumieniu i poznaniu tej organizacji. Książka została przyjęta sceptycznie na Zachodzie, mówiło się o celowej dezinformacji, szerzeniu propagandy przez autora itp. Najlepszym przykładem niech będzie ten artykuł z niemieckiego Spiegel'a. Zwracam uwagę na datę, 12 sierpnia 2005 roku. Autor artykułu wyśmiewa część postawionych przez Husseina tez jako absurdalne. 

Plan siedmiu punktów

Faza pierwsza - Przebudzenie.

Przeprowadzona w latach 2000-2003, a dokładniej rozpoczęta atakiem na WTC 11 września 2001 roku, a zakończona inwazją wojsk koalicji na Irak w 2003 roku. Celem ataku 9/11 było sprowokowanie USA do wypowiedzenia wojny światu islamskiemu. Chodziło o stworzenie realnego konfliktu, stanu wojny, dzięki czemu ideologia islamska mogła zostać usłyszana, ergo, pozyskać nowych zwolenników i rozbudowania struktur organizacji. Etap ten wg autorów, okazał się wielkim sukcesem.

Faza druga - Otwarcie oczu.

Przewidziana na okres 2004 - 2006. Przekształcenie Al-Ka'idy z organizacji w szeroki ruch społeczny. Rekrutowanie członków, poszerzenie strefy wpływów (o co nie było trudno w warunkach okupacji) i rozciągnięcie jej na inne kraje regionu. Budowanie większej liczby niezależnych komórek, swoistej podziemnej armii.

Faza trzecia - Powstanie i sprzeciw.

Mająca rozegrać się w latach 2007-2010. Można ją skrótowo określić jako rozpoznanie bojem. Celem miały być Syria, Turcja, ale też inne kraje regionu, w tym Izrael. Chodziło o podjęcie aktywnej walki zbrojnej i zyskanie dzięki temu na rozpoznawalności. Nie bez znaczenia była też dalsza destabilizacja regionu i zdobycie doświadczenia przez nowo pozyskane kadry.

Faza czwarta.

Lata 2010-2013. W samym cytowanym artykule nie podpisano jej (ani następnych), ale dzisiaj wiemy, że chodziło o tzw. Wiosnę Ludów. Celem było doprowadzenie do upadku znienawidzonych dyktatur arabskich. Wierzono, że ich obalenie doprowadzi do chaosu i wzmocnienia wpływów organizacji. W tym samym czasie planowano skupić się na atakach wymierzonych w producentów ropy i pośrednio gospodarki USA, także poprzez cyberterroryzm. Dzisiaj wiemy, że z pomocą w realizacji planu przyszedł światowy kryzys (chociaż jednocześnie USA uniezależniło się od zewnętrznych dostawców ropy i gazu). Nie przewidziano także pojawienia się na scenie pacyfistycznego prezydenta, niechętnego dalszym interwencjom zbrojnym w krajach arabskich - co osłabiło zdolności militarne kraju, a wzmocniło islamistów.

Faza piąta.

Lata 2013-2016. Będzie to moment, w którym realnym stanie się powstanie Kalifatu lub Państwa Islamskiego. Oczekiwano, że zachodnie wpływy w świecie arabskim będą już na tyle osłabione, a Izrael na tyle zajęty sobą, że nie będą w stanie powstrzymać organizacji w jej działaniach. Oceniano, że oficjalnie ujawnione Państwo Islamskie zacznie wprowadzać nowy porządek na podległych sobie ziemiach.

Faza szósta.

Mająca się zacząć już w 2016 roku, totalna konfrontacja między wiernymi a niewiernymi. Islamska armia powinna być już zdolna do jej wywołania. Wygląda na to, że plan został nieco wyprzedzony, ponieważ konfrontacja już trwa. Niemająca możliwości zaatakowania Europy w sposób konwencjonalny organizacja (nie ma armii ani floty, która mogłaby przewieźć ją do nas), robi to poprzez działania asymetryczne - liczne ataki, niewielkich i rozproszonych grup bojowników na terytorium wroga, wojnę ideologiczną i cybernetyczną.

Faza siódma - ostatnia.

W wyniku trwającej wojny (chociaż oceniano, że nie powinna trwać dłużej niż dwa lata) wymęczone państwa i społeczeństwa Zachodu nie będą w stanie dłużej brać w niej udziału i de facto uznają powstanie Kalifatu. Państwo Islamskie zyska prawdziwą podmiotowość prawną i stanie się równoprawnym rozgrywającym tego świata, najpóźniej do 2020 roku. Docelowo Kalifat miałby obejmować "cały świat", ale możemy spokojnie przyjąć, że chodzi po prostu o wszystkie kraje muzułmańskie (w tym europejskie Bośnia, czy Albania).


Pan Yassin Mubarash, autor artykułu, pisze o tych tezach tak:

"And not to mention the terrorist agenda is simply unworkable: the idea that al-Qaida could set up a caliphate in the entire Islamic world is absurd. The 20-year plan is based mainly on religious ideas. It hardly has anything to do with reality -- especially phases four to seven."

Ciekawe co by powiedział dzisiaj, bo wyraźnie mamy za sobą nie tylko punkt czwarty, ale też wydaje się, że kończymy piąty a zaczynamy szósty.


Flaga Asz-Szabab...
... a to flaga ISIS.
Wygląda więc na to, że Zachód nie tyle wywołał dzisiejsze kłopoty, co został w to wmanewrowany. Czy naprawdę uknuty 30 lat temu przez kilku szaleńców plan może wpływać na losy całego świata? Czy da się coś takiego przeprowadzić? Cóż, historia pokazuje, że przynajmniej w części tak. Szaleńcem był Hitler, był nim też Stalin, ale oni musieli "tylko" dojść do władzy w swoich krajach. Ludzie Al-Ka'idy mieli przed sobą zadanie znacznie trudniejsze. Ale czy na pewno? Ta sama CIA, która wyszkoliła Usamę ibn Ladina odpowiedzialna też była za szereg podobnych działań, obalanie rządów (w tym morderstwa, zamachy, secesje, rebelie itp.) w Ameryce Południowej, Afryce czy na Półwyspie Arabskim. Pilny uczeń już nieraz przerastał mistrza. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko pieniędzy, a tych Al-Ka'ida miała zawsze dużo. Tak wprowadzono plan, który realizowany z wielką konsekwencją i cierpliwością, zaczął przynosić efekty. Państwo Islamskie wyrosło z Al-Ka'idy i tak naprawdę, nie ma między tymi organizacjami żadnej różnicy. Mówi się, że toczą między sobą walki (tak jak i np. z an-Nusrą) ale nie chodzi tam o to, że jedni są źli a drudzy dobrzy czy też, że mają inne cele. Nie, to tylko spory wewnątrz rodziny o to, kto obejmie przywództwo i dostąpi większych zaszczytów, osiągnie większe wpływy. Wobec wroga zewnętrznego, są sprawnie działającą monolityczną machiną. Dowodzi tego zakres działania - od Czadu czy Nigerii, przez Jemen, Irak, Syrię, do Pakistanu i Indonezji. W każdym z tych państw działa inna część organizacji, często stworzona na bazie wcześniej istniejących tam ruchów islamistycznych.



Niezależnie czy przyjmujemy tę konspiracyjną teorię czy nie, nawet bez niej, wnioski muszą być bardzo podobne. Zrozumienie całości obrazu ułatwi też pewna analogia. Polacy, powinni wyobrażać sobie organizację Państwa Islamskiego w sposób technicznie zbliżony do Armii Krajowej. Jest to znakomicie zarządzana i rozplanowana struktura, mająca swoją armię, system podatkowy, zdrowotny, socjalny, edukacyjny, propagandowy, gospodarczy itd., a jednocześnie oparta o niezależne komórki, które zawsze będą w stanie operować indywidualnie. Ujawnienie tych struktur w postaci obejmującego fizyczne terytorium Kalifatu wcale nie znaczyło, że były organizowane od zera. Od razu ruszyły z pełną sprawnością na wszystkich polach i to właśnie najbardziej zaskoczyło Zachód. Stąd tak duże sukcesy militarne w Syrii i Iraku, poparcie wśród sunnickich społeczności.



6. Co teraz? Przyszłość.

Super terror - czyli powtarzające się co rusz ataki terrorystyczne - spowodują wkrótce narastanie psychozy strachu. Przyzwyczajone do demokracji, spokoju i tolerancji, laickie społeczeństwa europejskie nie są w stanie przeciwstawić się islamskiej ideologii. Nieuchronnie, chęć zapewnienia sobie bezpieczeństwa, doprowadzi do syndromu "zamknięcia w domu", czyli zamknięcia granic i być może bardzo poważnym ograniczeniem imigracji. 

Drugim efektem będzie rosnąca nieufność chrześcijan (i  ateistów oczywiście) w stosunku do muzułmanów, których wielka liczba mieszka przecież w Europie. Niewykluczone, że dojdzie do prześladowań, podpalania meczetów, kebab barów, napadów na ulicach itp. (co oczywiście należy z góry potępić jako zbrodnię i głupotę).

Na pewno jednak nasili się presja administracyjna. Obniżone zostaną zasiłki i świadczenia (bo będzie więcej imigrantów do utrzymania, a poza tym by zniechęcić potencjalnych nowych - takie działania już są prowadzone przez Holandię, Danię i Niemcy), zamknięte zostaną co bardziej radykalne meczety (by utrudnić szerzenie fundamentalizmu), a imigranci nie posiadający podstaw prawnych dla swojego pobytu (np. przyjechali dla zarobku, nie spełniają kryteriów, posługują się fałszywymi dokumentami) wydaleni z terytorium UE - wszystko to wielu odczuje jako prześladowanie. Zwłaszcza, że zaczną się aresztowania - znaczna część zamachowców to ludzie urodzeni w Europie z imigranckich rodzin, od lat znani policji. Często odsiadywali już swoje wyroki za planowanie zamachów (tym należy tłumaczyć spokój lat 2005-2013), ale wyszli na wolność , a często chwilę później wyjechali do Syrii. Zastraszeni muzułmanie, chętnie nadstawią uszu na podszepty radykałów i agentów Państwa Islamskiego. Wiadomo nawet, że już prowadzone są specjalne akcje rekrutacyjne wśród nowo przybyłych. Sytuacji nie poprawią też nadawane przez telewizję obrazy pokazujące masowe bombardowania NATO w krajach arabskich, a kto wie, może i nową interwencję lądową. 



W chwili gdy piszę te słowa, francuskie lotnictwo we wściekłym ataku odwetowym zrównuje z ziemią miasto Ar-Rakka - stolicę Kalifatu. Z pewnością będzie sporo ofiar cywilnych, co odpowiednie służby fundamentalistów prędko przekują w dowód na bestialstwo "krzyżowców" i rozpropagują w całym świecie arabskim. I o to właśnie chodzi Państwu Islamskiemu. O konflikt i wojnę totalną dwóch światów. 

Ale czy mamy w tej kwestii jakiś wybór? Czy jak chce europejska lewica, im bardziej nas atakują, tym większą tolerancję powinniśmy okazać?

Niestety nie. Obudziliśmy się z ręką w nocniku i powrócenie do status quo z 2014 roku jest już niemożliwe. Państwo Islamskie istnieje fizycznie i wydało Zachodowi wojnę. Nie spocznie tylko dlatego, że Europa wierzy w pokój i tolerancję. Nie o to tu chodzi. Ataki będą kontynuowane i będą liczne. Nie chodzi w nich o branie zakładników (jak to kiedyś bywało) tylko o jak największą liczbę ofiar, dlatego jeśli nie zostaną wcześniej odkryte (a wszystkich się nie powstrzyma), będą ginąć bez wyjątku, kobiety i dzieci. Jakakolwiek bierność władz zwiększy tylko liczbę ofiar. Dlatego w wielu krajach zostanie wprowadzony stan wyjątkowy, a wojsko wyjdzie na ulice. Będą protesty i radykalizacja społeczeństw, w krajach gdzie do dzisiaj rządziły siły umiarkowane (a w których zbliżają się wybory), władzę obejmą ruchy skrajne. Wtedy, bardzo możliwe, że solidarność europejska zostanie ostatecznie złamana ponieważ Rosja cynicznie wykorzysta okazję do rozwiązania "problemu Ukrainy" w zamian za współpracę z Zachodem w walce z Kalifatem. Jeśli tak się stanie, Unia rozsypie się w luźny związek państw (strefa Schengen i tak będzie zawieszona). Pamiętajmy, że europejskie ruchy ultra prawicowe są od lat finansowane przez Rosję i jej przychylne (przykład francuskiego Frontu Narodowego, który zapewne obejmie władzę - lub będzie koalicjantem w 2017 roku). Całkiem też możliwe, że będziemy świadkami kolejnej odsłony wojny hybrydowej na wschodzie w państwach bałtyckich i Mołdawii. Walcząca z Kalifatem UE czy NATO nie będą w stanie zawczasu uchronić swojej wschodniej flanki. I to też będzie celem Państwa Islamskiego, poróżnienie, skonfliktowanie i zaangażowanie przeciw sobie cywilizacji zachodniej, tak by jego istnienie i ekspansja w regionie było niezagrożone. 


Nie zapominajmy - głównym celem islamistów na tym etapie, jest dalsze rozbicie Bliskiego Wschodu, to tam dojdzie do najkrwawszych zamachów i to tam upadną rządy, najpierw Libanu, później Jordanii. Kto wie jak rozleje się wywołana przez Państwo Islamskie wojna w Jemenie. Co się stanie w Mali, Czadzie i Nigrze? Co się stanie w rządzonej przez dwa nieuznające się rządy Libii? Jak zareaguje biedna Tunezja, gdy skończy się dochód z turystyki? A gdy administracja rządowa i lokalna, zaczną nieuchronną dezintegrację, wtedy Państwo Islamskie zajmie ich miejsce, z gotową strukturą i rozwiązaniami.

A co w dalszej perspektywie? Największym niebezpieczeństwem, a czego wykluczyć nie można, jest "zdrada" któregoś z państw muzułmańskich. Jednego lub więcej. Przejścia na stronę islamistów, połączenia się z Kalifatem. Najgroźniejszy pod tym względem byłby Pakistan, który zresztą od dawna wspierał afgańskich talibów. Nie można wykluczyć przejęcia w nim władzy przez sympatyków Kalifatu. Z Islamabadem po swojej stronie, Państwo Islamskie szybko wchłonie Afganistan, Syrię i Irak, a dysponując bronią jądrową, stanie się w tym bezkarne. Kwestią bardzo krótkiego czasu będzie wtedy zmiana frontów w całym regionie. Zanim jednak do tego dojdzie, Państwo Islamskie musi wygrać tę swoją wynaturzoną "wojnę o niepodległość". 

By do tego nie dopuścić, należy czym prędzej fizycznie je wyeliminować. Odciąć od źródeł finansowania (islamską ropę kupują np. Niemcy i Turcja), zepchnąć na powrót do podziemia. Zaangażować się w pomoc ludności cywilnej na miejscu - uchodźcom i siłom prawdziwie anty-islamskim (nawet autokratom). Nieodzowna jest też interwencja wojskowa w punktach zapalnych, w tym Syrii, Jemenie czy Libii.


Podsumowanie

Uśmiechem opatrzności jest w tym wszystkim sytuacja Polski. Zamachy odbyły się w niecały miesiąc po naszych wyborach parlamentarnych, a w dwa dni po 11 listopada. Gdyby zdarzyły się (np. gdyby nie udaremniono październikowego zamachu we francuskim pociągu) miesiąc wcześniej, możemy być pewni, że w parlamencie znalazłoby się dużo więcej sił skrajnych niż dzisiaj (i nie, PiS do nich nie należy wbrew pozorom, za to je w dużym stopniu neutralizuje), a na marszach niepodległościowych mogłoby dojść do podpaleń kebabiarni i anty-muzułmańskich zamieszek. Bardzo ważnym jest, że rządy objęła jedna partia, w dodatku mająca pełne wsparcie prezydenta. Dzięki temu unikniemy chaosu decyzyjnego, a każde działanie, nawet nie do końca trafione, będzie lepsze niż bezczynność. Ważne, że według zapowiedzi, dojdzie do reform w służbach specjalnych, które w ostatnich latach udowodniły swoją systemową nieudolność. Ważne, że wzmocniona będzie armia. Nie dobrze jednak, że już słyszy się głosy nowych ministrów, kwestionujące ustalenia w sprawie imigrantów. Priorytetem musi być utrzymanie solidarności europejskiej, a do tego potrzebna jest dyplomacja najwyższych lotów. Czeka nas lawirowanie między wschodem, a zachodem, budowanie solidarności regionu (Wyszehrad, kraje bałtyckie) i pilnowanie by nie destabilizować sytuacji w kraju. Zrządzeniem losu (albo jak kto woli, dzięki eksterminacji Hitlera, inżynierii społecznej Stalina, masowym wywózkom i przesiedleniom) jesteśmy krajem homogenicznym, o jednolitej strukturze narodowej. Jak mało który inny kraj UE. Nasza mniejszość muzułmańska jest nie tylko stosunkowo nieliczna, ale też rozsiana po całym kraju (brak więc enklaw i gruntu dla wspierania ekstremizmu), pracująca i raczej zamożna, a co ważne, jest to imigracja pierwszej fali. Dzięki temu praktycznie nie ma u nas sfrustrowanych młodych ludzi urodzonych z imigranckich rodziców, którzy tak chętnie zasilają szeregi bojowników Państwa Islamskiego w krajach zachodnich. Taki stan rzeczy, bardzo utrudnia działalność terrorystyczną. Nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek objawy dyskryminacji i prześladowania wobec mieszkających u nas muzułmanów. Po pierwsze w tym co się dzieje na świecie, nie ma ich winy i nie wolno nam stosować odpowiedzialności zbiorowej, a po drugie, każdy przejaw niechęci, będzie ziarnem, z którego wykiełkuje ekstremizm. Już odpowiedni ludzie o to zadbają. 

Świat, jaki znamy już się skończył. Mieliśmy swój dekadencki fin de siècle, a teraz zaczynamy czas, w którym potrzebna będzie odwaga, zdrowy rozsądek i zdecydowanie.

Jestem agnostykiem, więc powiem:

Niech dowolni bogowie mają nas w opiece. Wierzmy, że będzie dobrze.

Życzę Wam i sobie, żebym za pięć lat mógł się z tego tekstu śmiać do rozpuku i by nic co w nim napisałem się nie sprawdziło. Czas pokaże.


Filip Dąb-Mirowski


Nota: Wyrażone powyżej poglądy autora, w żaden sposób nie namawiają do dyskryminacji lub nienawiści religijnej, kulturowej lub rasowej, a w razie pojawienia się takowych nawoływań w komentarzach, będą one kasowane - lub w skrajnych przypadkach, zgłaszane odpowiednim organom.

Źródła: Autorzy ilustracji i zdjęć, oraz źródła z jakich czerpałem dostępne są po najechaniu kursorem na ilustrację.

piątek, 13 listopada 2015

Wilczy Skowyt - opowiadanie wiedźmińskie, całe i za darmo

To nie jest nowe opowiadanie i pewnie dla stałych Czytelników, nie będzie ani nowością, ani zaskoczeniem. Powstało w ramach zabawy formą, jako lekka satyra ale też hołd złożony autorowi.

"Wilczy Skowyt"

Jest fanowskim opowiadaniem osadzonym w świecie Wiedźmina, wykreowanym przez Andrzeja Sapkowskiego kilkunastoma opowiadaniami i pięcioksiągiem. Napisałem go gdzieś tak na przełomie lat 2010/2011 i opublikowałem w serwisie fantastyka.pl. Tam zdobył tzw. "brązowe piórko" czyli nagrodę użytkowników, dzięki czemu otrzymałem dyplom i upominek pod postacią książki :)
Od tamtej pory wiedźmińska moda opanowała cały świat.

Opowiadanie przez jakiś czas było dostępne za darmo w wydaje.pl i równocześnie w roboczej wersji na fantastyka.pl. Ostatecznie (i nie wiem czemu dopiero teraz na to wpadłem), postanowiłem wrzucić je tu gdzie ma swoje miejsce (czyli na bloga).

Także, kto nie czytał, tego zapraszam do lektury. Have fun.

czwartek, 12 listopada 2015

O dystrybucji ebooków - zmiany, zmiany, zmiany.

Mijają lata, a świat się zmienia.

Truizm ten dotyczy tym razem platform do selfpublishingu - Wydaje.pl i Virtualo.


Pierwszy z serwisów, jeden z najstarszych na polskim rynku, zakończył swój żywot w mało przyjemny sposób. O całej sprawie wiadomo raczej niewiele ponieważ z początku wydaje.pl po prostu zniknęło z sieci. Na fejsowym profilu, właściciele tłumaczyli, że z finansowania wycofali się inwestorzy, wobec czego nie ma pieniędzy na dalsze utrzymywanie serwerów. Później opulikowano informację, że jednak kasa będzie i karawana jedzie dalej. Ale chyba na dobrych chęciach się skończyło ponieważ ostatecznie nie tylko domena wypadła z obiegu, ale i fejsowy profil, adresy, telefony i pieniądze autorów (którzy nie dostali swojej działki ze sprzedaży). Ot, bankructwo jak ich wiele było i będzie. Mi wydaje.pl wisi raptem 8,78 zł, ale inni mają pewnie gorzej.


Druga zmiana dotyczy serwisu Virtualo.pl.
Tutaj sprawa ma się trochę inaczej, serwis niby nie zostaje zamknięty, a tylko zmienia dotychczasową formułę współpracy przekazując obsługę autorów i self publisherów serwisowi ebookowo. Może to i dobrze, bo kontakt z virtualo był dość ciężki. Ciągła karuzela osób odpowiedzialnych, chaotyczny sposób rozliczeń, nie ułatwiały życia. Dostałem wybór, rozwiązać umowę na dotychczasowych warunkach, albo podpisać nową z ebookowo. Zdecydowałem się na to pierwsze, bo nie chciałem dublować kanałów dystrybucji. No i znowu problem z kasą. Wysyłałem maile i dzwoniłem kilkukrotnie, ale Virtualo nie było mi w stanie podać wysokości należności jakie są mi winni. Ich serwis nie daje możliwości obliczenia kwoty do wypłaty, jak robi to Smashwords czy Amazon, pokazuje tylko ile się sprzedało i jaki procent z tego należy się autorowi. To trochę za mało, bo wypłaty zlecałem czasem w połowie roku, a czasem na koniec i dzisiaj nie wiem, ile wypłaciłem, a ile pozostało nierozliczone. Ponieważ kwota ta, to mniej więcej 20 zł, jakoś nie zebrałem się by sprawę potraktować poważnie i z większą werwą. Niemniej kiedyś się wezmę, a niesmak pozostanie.


A skoro już jestem przy narzekaniu na platformy dystrybucyjne, śpieszę donieść - na zachodzie bez zmian. Amazon z uporem lepszej sprawy wywala wszelkie publikacje w językach innych niż przewidziane systemem. Mimo więc, że "Post Mortem" sprzedawało się tam w wersji polskiej prawie przez 3 lata (kilkuset czytelników), to teraz nie ma siły by dodać je do sprzedaży na dłużej niż kilka dni. Zazwyczaj publikacja w naszym języku zostaje zdjęta w ciągu 48h (co i tak nie przeszkadza mi sprzedać kilku egzemplarzy w tak krótkim czasie). To samo z "Ja, powstaniec". Kiedy pójdą po rozum do głowy i dodadzą obsługę naszego kraju? Chciałbym to wiedzieć.


Wymienione perturbacje skłoniły mnie do uporządkowania kanałów dystrybucji. Wysłałem zapytania do Publio i Legimi, a w międzyczasie nadal trzymam się nieocenionego Smashwordsa. Niestety, smash eksportuje content tylko do dwóch popularnych wśród Polaków serwisów - Apple Store i Kobo. Niby ma też opcję wysyłki do Amazona, ale nie dotyczy to naszej wersji językowej. W każdym razie, jeśli chodzi o rodzime źródła to moje ebooki można dostać przez Beezar.pl. Jak ta współpraca się ułoży, zobaczymy. Oby inaczej niż z wydaje i virtualo.




poniedziałek, 21 września 2015

Im krócej tym lepiej

Z niejaką trudnościa przychodzi mi przegryzanie się przez kolejny tom "Pomnika Cesarzowej Achai" Andrzeja Ziemiańskiego. A ostrzegali mnie, nie daj się zwieść, nie dotykaj, omijaj. Wiedziony ciekawością nie posłuchałem, a teraz z chorego poczucia obowiązku nie mogę przestać.

Nie wiem, może po prostu niepamiętam co takiego zwróciło moją uwagę w pierwszych Achajach ale miałem wrażenie, że tamte książki nawet mi się podobały (chociaż bez fajerwerków). Może chodziło tylko o bezwstydne opisywanie fantazji seksualnych autora (takie tam porno), a może o w gruncie rzeczy dość interesująco poprowadzony wątek przygodowo-polityczny? W każdym razie, w "pomniku" jedynym rozpasaniem, jest niepowystrzymana przez żadnego korektora długość nic nie wnoszących dialogów. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że skondensowanie treści wydaje się ponad miarę rozciągnięte przez kolejne strony powieści, a zamiast czteroksiągu wystarczyłaby jedna acz gruba kniga.

Ale do rzeczy. Pan Ziemiański przypomniał mi tym samym o jednej ważnej zasadzie, której nauczyłem się dawno temu - więcej treści, a mniej formy. Forma ma oczywiście znaczenie, ale jakoś nie dałem się uwieść "Ulissesowi" Joyce'a. Ot, co działa w krótkiej strukturze, czy nawet wierszu, a nie działa moim zdaniem w powieściach.

Jednym z najlepszych narzędzi do nauki umiejętności zwięzłego pisania jest krótka forma literacka, zwana z angielska drabblem. Taki tam, fandomowski wymysł lat osiemdziesiątych. Chodzi po prostu o to, aby całe opowiadanie zmieścić w 100 słowach. Genialne ćwiczenie! Zresztą, poziom trudności można dozować. Dla prawdziwych łamaczy piór wyzwaniem będzie dopiero dribble (50 słów), z kolei mniej wprawni mogą wybrać komfortową formę droubble'a (200 słów). Uwaga, nie liczymy znaków interpunkcyjnych i tytułu.

A co powinno mieć w sobie takie opowiadanie? Jak najwięcej, może kilku bohaterów, wesołość, może nieco refleksji albo smutku. Powinno nieść ze sobą jakąś wartość, która zostanie z czytelnikiem chociaż na chwilę. Bo jak inaczej dotrzeć do odbiorcy?

Poniżej przykład (i jest to światowa premierad rabla, którego napisałem parę lat temu w ramach ćwiczeń):

„Popiół i sól”

Kontuar uginał się od wypełnionych trunkami naczyń. Płonęły kolorowo.



- Za Persję. - rzucił Ahura-Mazda wychylając puchar bez dmuchania.

- Za Ranów! - krzyknęły jednocześnie cztery głowy Świętowita, wypijając cztery kufle bimbru, a żadna się nie skrzywiła.

- Helladę... - burknął znad amfory ambrozji, pijący na kredyt Zeus.

- Mem..mezopopotamnię... - wybełkotał Anu, drzemiąc na przypalającej mu brodę czarce.

- Za Tolteków. – westchnął Quetzalcoatl zdmuchując płomień.


- Dość tego! - przerwał karczmarz wskazując zabrudzoną podłogę – Zabierajcie krokodyla i pająka, a później won.
- Jezusa byś nie wyrzucił monoteisto... – odgryzła się nikomu nieznana, tęga baba.


Wstawał nowy świt.



Fantastyka nie jest tutaj żadnym wyznacznikiem. Może to być zarówno fikcja jak i każdy inny gatunek. Pisanie na temat, z sensem i z planem, dotyczyć powinno wszystkich rzucanych na papier czy e-dokument słów :)

Na zakończenie życzę wszystkim, mniejszej dozy grafomanii w codziennym życiu, a sobie, żeby jej nieświadomie nie dostarczać.




sobota, 1 sierpnia 2015

Ja, powstaniec. Wersja druga, poprawiona.

     No i mamy kolejną powstańczą rocznicę. Słucham mdłych wystąpień polityków, nudnych jak kawa ze Starbucksa przemów, które brzmią jak wyrwane z apelu szkolnego późnego PRL`u. Zupełnie jakby pisane były przez 12 letniego prymusa na szkolną akademię. Refleksja? Sreksja chyba, bo co najwyżej klepanie komunałów. Na a skoro tak, to sam powiem.

     O tym wydarzeniu zawsze warto pamiętać, bo inaczej nie sposób jest uczyć się na błędach naszych przodków. Bez tego, kolejny obrót koła historii doprowadzi do podobnych rezultatów. Kto nie zna swojej historii, pozbawia się tożsamości, korzeni, namacalnego dowodu istnienia dziesiątek, a może i setek pokoleń. Poczucia, że strumień życia, którego jesteśmy częścią, płynie przez dziesiątki, setki, czy nawet tysiące lat. I wiele jest w nim wydarzeń i ludzi, którzy może nie zawsze byli wielcy, nie zawsze dobrzy, ale byli po części nami, tak jak my jesteśmy nimi. I jest w nas tyle samo bohaterstwa, podłości, miłości i nienawiści, odwagi i strachu. A wszystkie te dobre cechy są jak drogowskazy, a wszystkie złe, jak ostrzeżenia.
    Pamięć trzeba szanować. Zamyślić się chwilę i zapłakać odrobinę nad wielką tragedią, wkurwić się na bezsensowne zniszczenie, ale też poczuć ukłucie dumy, pokiwać z uznaniem i podziwem nad przykładami ogromnego, ale zwyczajnie ludzkiego, bohaterstwa.
I przy tej też okazji, żeby nie przynudzać, skromnie zachęcę do przeczytania mojego drugiego, wydanego w sieci opowiadania pt. "Ja, powstaniec". Z okazji (nie)okrągłej rocznicy, dokonałem korekty i uporządkowałem tekst, tak, żeby dał się czytać na Kindlu.
     Do pobrania (najlepiej) na Smashwordsie - gdzie można samemu określić cenę, każdą, od zera do miliarda. Zapraszam do lektury i przypominam, Drodzy Czytelnicy, zawsze pamiętajcie żeby po przeczytaniu machnąć ocenę (nawet jeśli będzie nędzna). Praktycznie każdy sklep ebookowy na to pozwala, wszędzie są ratingi, a kilka wystawionych ocen zawsze pomaga autorom.



Warszawa, koniec lata 1944 roku. Upadające powstanie. Na powierzchni, szaleją płomienie i spadają bomby, dlatego tylko zimny chłód kanałów daje jakiekolwiek szanse na przetrwanie. Władek, dowódca bezimiennego oddziału, za wszelką cenę stara się przeprowadzić swoich ludzi w bezpieczne okolice wolnego…
smashwords.com

środa, 1 lipca 2015

Face (not) to Face


Trzy grzechy Facebooka.

http://www.johnholcroft.com/
Ego - John Holcroft (http://www.johnholcroft.com/)


Z góry przepraszam wszystkich korzystających z Facebooka w sposób zdrowy i umiarkowany. Jeśli nie jest on osią waszego życia towarzyskiego, jeśli zupełnie nie obchodzą was otrzymywane lajki i informacje zawarte na tablicach znajomych, bo uważacie, że i tak wszystkiego co ważne dowiecie się wpadając do nich na kawę, albo wyskakując razem do kina, to macie absolutną rację. Kontakty wirtualne nie powinny zastępować osobistych. Jeśli jednak jest dokładnie odwrotnie i fejs stał się dla was czymś więcej, to może w poniższym tekście uda się zdiagnozować istotę problemu i odpowiedzieć na kilka ważnych pytań, albo przynajmniej jakieś postawić.




Magia Fejsa.

Żyjemy w czasach, w których teoretycznie wszyscy znają wszystkich i wszystko o wszystkich wiedzą. Jesteśmy blisko siebie, bo utrzymywanie kontaktu na odległość nigdy nie było aż tak proste. Duża w tym zasługa szalenie popularnego serwisu jakim jest Facebook. Korzystamy z niego, ponieważ jest to prosty w obsłudze system komunikacji i utrzymywania kontaktu ze znajomymi. Medium do dzielenia się wrażeniami, obrazami, dźwiękiem, w dodatku dostępne praktycznie wszędzie i zawsze jeśli tylko ma się telefon. Sam w sobie nie jest i nigdy nie był specjalnie innowacyjny i odkrywczy, ale jako pierwszy osiągnął tak duży sukces unifikując rozwiązania dostępne wcześniej w innych serwisach (choćby założony już w 2003 roku MySpace) i programach (dostępny od 1996 ICQ, czy nawet nasze rodzime GaduGadu). Nie ma się co specjalnie pochylać nad tym czemu i jak do tego doszło, bo wystarczająco wiele już o tym powiedziano w książkach, filmie i innych artykułach. Faktem jest, że serwis to udane połączenie sprawdzonych pomysłów i funkcjonalności. W dodatku całkowicie darmowe. Jedyne co trzeba zrobić to stworzyć konto i podać kilka informacji na swój temat. Za tę niewielką cząstkę naszej prywatności, jak imię czy data urodzenia, zyskujemy możliwość poznania niezliczonej liczby nowych osób lub pogłębienia znajomości z już kiedyś poznanymi. Sytuacja niemal niemożliwa do osiągnięcia w przeszłości, chyba tylko przez chorobliwych ekstrawertyków. Dzisiaj, wystarczy dopiero co poznaną osobę „dodać” na Facebooku i już wiemy o niej bardzo wiele. Bez żadnego wysiłku, bez rozmowy, powolnego pogłębiania relacji poprzez wspólne przeżycia, emocje i spędzony razem czas. Mamy zupki 'instant' więc czemu nie możemy mieć też takich znajomych? Przecież rzucanie się w wir kontaktów towarzyskich nie jest niczym nowym. Ba, było przecież znacznie „gorzej”. Dzieci kwiaty, wolna miłość, koncerty, narkotyki, nawet rzymianie mieli swoje bachanalia. W czym więc problem?





Pułapka #1 – Koniec samotności.

Nie miejmy złudzeń, jeśli ktoś jest samotny, to takim pozostanie niezależnie od liczby uniesionych w górę kciuków pod swoim postem. Wręcz przeciwnie, poczucie osamotnienia może stać się dla tej osoby bardziej dojmujące. Samotnikowi albo samotniczce, domowe „stado” kastrowanych kotów może zapewniać namiastkę ciepła i interakcji. Ot, może to nawet wygodne alibi na głośne mówienie do siebie. Brzmi tragicznie? No pewnie, a to zupełnie zmyślony przykład, który jednak posłużyć ma do pewnego, zupełnie już realnego, porównania.

Podobnie jak ze wspomnianymi kotami, jest z Facebookiem. To znaczy, obiecujemy sobie po nim spełnienie podobnej funkcji, tyle, że to w gruncie rzeczy złe założenie. Koty przynajmniej przyjdą się przytulić, poocierają się i „pogadają” po swojemu nawet jeśli chodzi tylko o napełnienie michy. Dają trochę ciepła, od którego robi się lepiej na sercu. No i dobrze. Tyle, że tego samego oczekujemy po znajomych w mediach społecznościowych, a tego nie będą nam w stanie dać.

Dlaczego? Ponieważ nie da się zacząć od końca. Nie można ominąć powolnego budowania relacji i osobistego jej utrzymywania, przez pojedyncze kliknięcie w okienko na monitorze.

Oszustwo polega tutaj na głębszym wejściu w czyjeś życie już podczas akceptacji zaproszenia do znajomych. Oczywiście, każdy może sobie dowolnie dozować ilość informacji na swój temat, które przekazujemy innym (zależnie od stopnia pokrewieństwa czy zażyłości) ale to za mało. Przy nawet największych ograniczeniach dowiemy się wystarczająco wiele by wyrobić sobie o kimś zdanie. Zresztą, Facebook jest tak skonstruowany by ustawicznie wyciągać od nas coraz to nowe informacje i dane; gdzie, kto, z kim, po co, co czujesz, co jesz, czego słuchasz, co oglądasz itd. Im dłużej pozostajemy fejsowymi znajomymi, tym więcej o sobie wiemy. Powiedzcie szczerze, czy trzymalibyście oprawione w ramkę zdjęcie znajomego z pracy, z którym na co dzień zamieniacie dwa słowa, na stoliku nocnym w swoim mieszkaniu? Nie? No właśnie, a z fejsem jest tak jakby tak właśnie było. Mimo większej ilości informacji, znajomość nadal pozostaje płytka.

Można oczywiście, spróbować nieco zacieśnić relację. W końcu narzędzi do interakcji jest sporo. Możemy lajkować, zabłysnąć w komentarzach, zaprosić na wydarzenie, albo po prostu napisać na czacie. Zresztą widzimy jak robią to inni. Między sobą. Byłoby fajnie być tego częścią, no nie?Tylko czy jest sens robić to wszystko w stosunku do kogoś kogo słabo znamy? Najlepiej zacząć w realu i traktować fejsa jako narzędzie pomocnicze. A nie na odwrót, bo to fałszywa obietnica.




Pułapka #2 – Będę popularny.

Na pierwszy rzut oka, wszystko jest w porządku. Mamy powszechną usługę i ułatwienie w nawiązywaniu kontaktów towarzyskich. A jednak, jest w tym wszystkim pewien haczyk. Nikt nie zastanawiał się (bo i nikomu nie przyszło to do głowy) jak tak duża, codzienna wręcz ingerencja w życie prywatne może zmienić relacje społeczne. Nawet więcej, jaki wpływ może ona mieć na użytkowników, w czasach gdy kolorowa prasa czy telewizja jako absolutny wzór promują pięknych, młodych, uśmiechniętych, osiągających same sukcesy ludzi. Sama forma sukcesu (o czym w następnym punkcie) jest już mniej istotna, a jedyne co się liczy to jego wartość. Miarą, jest popularność. Ergo, nie liczy się sam sukces jako taki, ale to czy inni go za taki uważają.

Nie liczy się więc już co lubisz robić, ale co lubią inni. Naturalnie, chodzi tutaj o potrzebną każdemu człowiekowi akceptację. Ludzie starsi i bardziej doświadczeni, mają jej często więcej ponieważ mają wyższą samoświadomość i większą pewność siebie, w przeciwieństwie do pozbawionych jeszcze życiowego doświadczenia ludzi młodych.

Nagle okazuje się, że liczą się już tylko lajki i liczba znajomych, że ważne jest kto i co napisał pod opublikowanym zdjęciem, rysunkiem czy wypowiedzianą myślą. Nagle kontakty z innymi stają się ciągłym zadręczaniem i torturą w poszukiwaniu akceptacji i dobrego samopoczucia. Co ciekawe, FB takie neurozy nieprawdopodobnie wzmacnia. Skoro mamy przycisk „lubię to” to znaczy, że wszystko inne jest albo „nie lubię” albo „mam to w dupie”. Serwis sam poddaje nas ciągłej ocenie, nawet jeśli jest to w 90% przypadków całkowicie zbędne. A po co to wszystko? Bo czuję się niepewnie, mam problem z akceptacją siebie i samooceną, dlatego by poprawić sobie samopoczucie poddaje się ocenie innych. To oni decydują o tym jaką mam wartość, a jeśli zaakceptowali moje zaproszenie (albo lepiej, sami zaprosili) to znaczy, że wystawiają mi pozytywną ocenę. Nieźle, nie?

A stąd już całkiem blisko do brania sobie do serca tego, co ktoś o nas napisał. Wystarczy jeden nieprzemyślany komentarz, (który w normalnej rozmowie pewnie by po dwóch sekundach przepadł, został rozwinięty i wytłumaczony, lub okazał się mało udanym żartem) żeby naprawdę zabolało. Bo ktoś napisał, bo wszyscy widzą (a normalnie by nawet o tym nie wiedzieli), mogli przeczytać i już nie zapomną. Awantura długości dziesięciu ekranów, która rozegrała się pod niefortunnym zdjęciem pijanej w sztok koleżanki ze studiów, zrobionym przez jej znajomą, zostałaby pewnie prędko zapomniana. Tymczasem, jeśli autorka nie skasuje całego zdjęcia, będzie ono już na wieki przypominać o tej towarzyskiej ranie, rozdrapując ją wciąż na nowo.

Nawet pewny siebie Rocky Balboa, mógłby w końcu zwątpić. A może nie, Rocky ma to w dupie, bo akceptuje siebie i nie żebrze o lajki. I to jest słuszna koncepcja.




Pułapka #3 – Sukces!


Facebook. Książka uśmiechniętych twarzy, sukcesów, kolorów, a dużo częściej nadmiarowych emocji, egocentryzmu i skrzętnie ukrywanych prawdziwych uczuć.

Generalizuje? No jasne. Są przecież ludzie prawdziwie z siebie zadowoleni, robiący w danej chwili to co lubią, w spełnionych związkach i odnoszący zasłużone sukcesy na różnych polach. W porządku, to fajnie. Media społecznościowe są wcale niezłym miejscem by się pochwalić. W zasadzie są najlepszym sposobem na dzielenie się na odległość sobą samym z całą paletą uczuć nie tylko tych pozytywnych. To jak spełnienie snów „dzieci kwiatów”, jak oniryczny sen Johna Lennona z „Give Peace A Chance” w tle. Jesteśmy tu razem, smućmy się, kochajmy, chorujmy, zdrowiejmy, ponośmy porażki i odnośmy sukcesy – wszystko wspólnie, bo tak będzie nam lepiej i przyjemniej, bo tak damy radę. Tylko, że tak często nie jest.
Nie bardzo wiadomo kiedy dokładnie ziarno medialnej popularności typu celebryckiego, zatruło arkadyjską glebę hipisowskiej komuny, bo czasem ciężko znaleźć na fejsie coś innego niż wpisy o tym jak to jest zajebiście i po prostu „Sukces”, przez wielkie es. Stało się tak, jakby cała pozostała część życia, składająca się z codziennych trudności, większych lub mniejszych porażek, nudnych obowiązków, codziennego kieratu i wyprowadzania psa na spacer zniknęła, zamieciona wielką szczotą pod wirtualny dywan. Nagle to co zwyczajne, ludzkie i prawdziwe, nie tylko nie jest atrakcyjne, ale stało się wstydliwe, godne pogardy, wyśmiania i generalnego amputowania, jak zakażona gangreną kończyna. A prawda jest taka, że wszyscy niezależnie od statusu ekonomicznego, pozycji zawodowej, koloru skóry i wyznawanych poglądów – prowadzimy życia, które z tych wszystkich elementów się składają. Ale zakłamywanie rzeczywistości idzie tutaj dalej, bo nagle zaczynamy też odmawiać sobie prawa do porażki. A przecież wszyscy popełniamy błędy. Jesteśmy ułomni – jak to ludzie. Przeważnie, nie jesteśmy celebrytami i na bogów, nie musimy aspirować do bycia nimi, a w każdym razie, bycia kimś innym niż jesteśmy. Bo niby po co? Sukces = popularność? Czy na odwrót? A może po prostu wystarczy być 'ok' wobec innych i lubić siebie? Dajmy innym popełniać błędy i wybaczmy też sobie. Ważne żeby się pozbierać, naprawić to co popsute i iść dalej. A nie negować, udawać, że nic się nie stało, nabawiając się przy okazji różnorakich nerwic. Z utęsknieniem czekam na wpisy, jakiegoś pana X, którego życie rozsypuje się na drobne kawałki pt: „dzisiaj w końcu przestałem pić/brać/grać, jutro idę na terapię”. To by było coś. Mam jednak większe szanse przeczytać coś w stylu „ale żeśmy zabalowali, uuu, impra trwała tydzień #yolo”. Pan X jako „dziecko” fejsa, prędzej dalej zapijać będzie frustrację wynikającą z niespełnionych ambicji w świecie, gdzie bez sukcesu nic nie znaczysz, niż dostrzeże, że wielkie zwycięstwa zaczynają się od tych małych, np.: zmiany siebie na lepsze. Z pewnością byłoby mu łatwiej, gdyby nie powszechny i całkowity strach przed odrzuceniem, wyśmianiem i oceną. Niestety, obawy te nie są bezpodstawne, bo na fejsie nie ma litości.


Spokojnie, każdy czasem wali ryjem o bruk. Ważne ile razy się podniesiesz, a nie ile razy upadniesz (bo odpowiedź jest jedna: wiele). Sukces przyjdzie jak staniesz się szczęśliwa/szczęśliwy z tego co masz.




Na koniec.

Jeśli czasem świerzbi Cię palec, żeby skasować swoje konto i odciąć się od tego przesytu niechcianych informacji, krytykanckiego terroru i quasi znajomych – wiedz, że nie jesteś sama/sam.

Ale czy takie odcięcie nie doprowadzi do cyfrowego wykluczenia? Do bycia zawsze w tyle? Już widzę te komentarze „a to nie widziałeś tego nowego serialu? Dopiero co postowałem na tablicy”. A może, pozbawi nas życia towarzyskiego? „Czemu nie przyszłaś na imprezę? Było tak super. Przecież wysłałem zaproszenie do wszystkich w Znajomych.”. Albo pracy? „Panie Jurku, nie ma pan konta na FB? A chce pan pracować w social marketingu? LOL”.

I co tu zrobić? Może zaryzykować i wdusić anulację, czy tylko rzadziej się logować? A może po prostu poczekać na kolejną fazę rozwoju, Internet 3.0 i coś co naprawi dzisiejsze błędy i wypaczenia.



A nie, już wiem. Być szczęśliwym i mieć wszystko powyższe w dupie.