piątek, 10 lutego 2017

Słońce wzejdzie na wschodzie

Świat się zmienia. Niby truizm, a jednak rzadko kiedy w najnowszej historii mogliśmy obserwować zachodzące w geopolityce zmiany aż tak wyraźnie jak teraz. Skalę tych przeobrażeń można porównać chyba tylko z upadkiem Związku Radzieckiego ćwierć wieku temu. To był ostatni akord wielu lat konfliktu i konsekwencja całego łańcucha mniejszych zmian. Dziś jest podobnie. Znajdujemy się na chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia, które może przyćmić wszystko, co zdarzyło się po II wojnie światowej.



I. Wiedza to siła.


Już widzę cierpkie uśmiechy na twarzach sceptyków, szykujących się do przywalenia mi za oczywisty pleonazm w tytule niniejszego artykułu. Spokojnie, to zamierzony efekt i jest w tym głębszy sens. W dzisiejszych czasach, nic nie jest pewne. Słońce zawsze pojawia się od wschodu? To prawda, ale jakie słońce tam wstanie, to się jeszcze okaże.


Zanim przejdę do rzeczy, odrobina przypomnienia. W maju 2016 roku, w opracowaniu „Przeżyć w Europie" ze szczegółami nakreśliłem bieżącą sytuację geopolityczną świata. Wiele z postawionych tam tez bardzo szybko się sprawdziło. Krwawe akty terroru, a zwłaszcza ten z 14 lipca w Nicei niespodziewanie (dla wielu) przeważyły szalę doprowadzając do Brexitu. W ogólnonarodowym referendum postanowiono o opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię. To fatalne wieści, ale mogło być gorzej, ponieważ udaremniono co najmniej kilkanaście innych zamachów w całej Europie (także podczas Euro2016). Rozbito też kilkadziesiąt siatek i grup terrorystycznych. Wielką werwą wykazały się tu zwłaszcza służby niemieckie, które dotąd trochę przymykały oczy na oczywisty problem islamskiego radykalizmu. Jak spuszczone z łańcucha psy gończe, agenci rozpoczęli naloty na salafickie meczety i aresztowania podejrzanych. Niemniej, sygnał do zmiany dała sama kanclerz Merkel, określając dotychczasową politykę imigracyjną jako błąd. Niestety, mimo niewątpliwych sukcesów służb i policji, to właśnie RFN stała się ofiarą kolejnych zamachów, w tym fatalnego ataku na świąteczny kiermasz w Berlinie, w którym jedną z pierwszych ofiar był polski kierowca porwanej ciężarówki. Co ciekawe, jeszcze kilka miesięcy wcześniej w powszechnym przekonaniu niemieckich polityków ich kraj, jako cel większości imigrantów i swoista oaza dla muzułmanów, miał być wolny od bezpośredniego zagrożenia terrorystycznego. Ta błędna ocena wynikała z założenia, że w wojnie z Daesh celem są tylko kraje otwarcie wrogie wobec Kalifatu. Najlepiej militarnie zaangażowane w bliskowschodni konflikt. Tymczasem chodzi o rozpad Unii i jedności wśród państw Zachodu, której centrum (chcemy czy nie) są właśnie Niemcy. Celem jest powszechny terror. Pisałem o tym jeszcze w 2015 roku w „Superterror nadchodzi" (analizując długofalowe cele salafitów). Ale to w Europie, tymczasem dla wielu największym i jednocześnie najgorszym wydarzeniem roku stał się wybór na prezydenta USA Donalda J. Trumpa. Zgodnie z przewidywaniami, spowodowało to gwałtowne protesty części społeczeństwa niezadowolonej z takiego rozstrzygnięcia, a w konsekwencji zamieszki, starcia z policją i podpalenia.

Czy jednak taki obrót wydarzeń mógł naprawdę być zaskoczeniem? Tak pisałem o tym we wspomnianym wyżej artykule, na siedem miesięcy przed wyborami:

W tej chwili (kwiecień 2016) Trump ma już praktycznie zapewnioną wystarczającą liczbę głosów delegatów, by otrzymać nominację. A z powodu Tea Party, czyli głosów oburzonych, bardzo realną szansę na pokonanie Hillary Clinton w wyborach prezydenckich. Dlaczego? Dlatego, że Amerykanie chcą zmiany i pogrążenia establishmentu, a to właśnie Clinton go uosabia w tym starciu. Takie radykalne tendencje widoczne są zresztą także w innych krajach demokratycznych."

Nie piszę tego po to, żeby podbudować ego. O możliwości wyboru Trumpa mówili wcześniej niektórzy eksperci i (nieliczni) dziennikarze. Fakt, była to mniejszość, wyśmiewana przez mainstream, ale kto chciał dojść do prawdy i poznać świat ten miał ku temu wszelkie narzędzia. Przypominam o tym wszystkim z innego powodu.

Donald J. Trump został jednym z najpotężniejszych ludzi na planecie i stanowić będzie siłę napędową dla wydarzeń i działań, które zaraz opiszę. W związku z tym chciałbym przestrzec i zaapelować, by nie popełniać kolejnego błędu poznawczego, licząc na jego wcześniejsze odwołanie czy bliżej nieokreślone zniknięcie ze sceny politycznej. Stary porządek rzeczy właśnie się wali i nie ma powrotu do przeszłości. Teraz pozostaje tylko cierpliwa i metodyczna analiza poczynań nowego prezydenta. Na razie wystarczy powiedzieć, że w pierwszych dniach swojej prezydentury Trump jedynie utwierdził mnie w sceptycyzmie. Nie chodzi o jego niewyparzony język, brak obycia, oskarżenia o rasizm, szowinizm itp. Z punktu widzenia geopolityki, a o niej piszę, to czy Trump kulturalnie poczeka na swoją wysiadającą z samochodu żonę, czy też wysforuje się na przód, popełniając nieładne faux pais nie ma żadnego znaczenia. Dlatego przywary jego charakteru pominę. Chodzi o zupełnie co innego. Trump bardzo szybko zaczął realizować swoje obietnice wyborcze, nawet te najbardziej populistyczne. Dla USA to dobrze i źle równocześnie, co najlepiej pokazało zachowanie amerykańskich indeksów giełdowych. Na samym początku nieco spadły, by za chwilę wspiąć się na historyczne szczyty. Dlaczego? Ponieważ szereg zapowiedzi i prezydenckich inicjatyw jest postrzeganych jako jednoznacznie pozytywne przez kapitał, m.in. sprowadzenie produkcji z powrotem do USA, zapowiedź ogromnych inwestycji infrastrukturalnych na poziomie federalnym, uproszczenie przepisów czy obniżenie podatków. Tyle, że to co dobre dla USA niekoniecznie jest takie dla reszty świata. To, z kolei, powoduje panikę wśród nieamerykańskich inwestorów. Zwłaszcza populistyczne (bo nierozwiązujące problemu) ruchy w stylu budowy muru na granicy z Meksykiem czy wstrzymania z dnia na dzień wszelkiej imigracji z wybranych państw muzułmańskich. Wszystko wskazuje też na to, że nie zmieni swoich izolacyjnych i pragmatycznych zapatrywań na politykę międzynarodową. Kwestionowanie stosunków z Unią Europejską, NAFTA, NATO czy arabskimi sojusznikami USA musi prowadzić do zmian relacji międzynarodowych i poszczególnych sojuszy. A to z kolei stanowi zagrożenie dla naszego regionu, ponieważ ułożenie od nowa stosunków z putinowską Rosją wymaga uznania przynajmniej części jej roszczeń, do czego administracja Trumpa jest w pełni gotowa. Wszystko wskazuje też na to, że podobnie myśli Kreml. Ledwie w kilka godzin po pierwszej rozmowie telefonicznej Trump-Putin w ukraińskim Donbasie rozgorzały najzacieklejsze walki od 2015 roku. W użyciu były czołgi, ciężka artyleria i systemy rakietowe, zaś następstwem ofiary cywilne i kryzys humanitarny w odciętej od świata, wody i prądu Awdiejewce. Biały Dom zareagował dopiero po kilku dniach walk i licznych apelach społeczności międzynarodowej. Opieszałość tą można tłumaczyć na wiele sposobów, ale niezależnie od tego czy była spowodowana brakiem doświadczenia, naiwnością, czy celowym zaniechaniem administracji, jest mało optymistycznym prognostykiem dla walczącej o prawo do samostanowienia Ukrainy. Tymczasem, Rosja stanowi tylko jedno (i wcale nie najważniejsze) z kilku wyzwań, przed którymi stoi obecna ekipa z Białego Domu.

II. Wejście Smoka.


W „Przeżyć w Europie" ledwie otarłem się o tematykę azjatycką, bo nie była bezpośrednio związana z naszym życiem w Europie. Zostało mi to zresztą słusznie wytknięte, a czas pokazał, że wydarzenia w Azji będą miały na nas dojmujący wpływ. Pora naprawić błąd. Tym bardziej, że wydaje się bardzo prawdopodobne, iż to tam a nie w Europie zacznie się za chwilę największy tumult.

Cofnijmy się na chwilę do lat siedemdziesiątych XX wieku. To wtedy prezydent Richard Nixon dokonał wielkiego zwrotu w polityce USA, doprowadzając do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Chińską Republiką Ludową. O niezwykłości i doniosłości tego wydarzenia niech świadczy fakt, że od czasu upadku armii Czang Kaj-szeka i jego ucieczce na wyspę Tajwan w 1949 roku, USA pozostawały jeśli nie w stanie wojny z CHRL, to przynajmniej otwartej wrogości. Nixon rozumiał jednak, że wojna w Wietnamie prowadzi donikąd, angażując amerykańskie siły i środki, podczas gdy Związek Sowiecki rozbudowywał swoje wpływy. To był ich główny przeciwnik w zimnej wojnie, a nie dystansujące się od ZSRR i z nim skonfliktowane Chiny. Krok ten okazał się słuszny. Nie tylko zapewniono sobie chińską neutralność w zmaganiach z Sowietami, ale też pchnięto Państwo Środka (także finansowo) w kierunku gospodarki rynkowej (choć minąć musiało kilka lat), a w dalszej perspektywie ostatecznie pokonano ZSRR. Nie chcę zagłębiać się tutaj w szczegóły, dość powiedzieć, że autorem tego rewolucyjnego zwrotu polityki amerykańskiej (tzw. détente), był nikt inny jak doradca ds. bezpieczeństwa narodowego - Henry Kissinger. Późniejszy sekretarz stanu, laureat pokojowej nagrody Nobla i jeden z najbardziej wpływowych polityków w historii kraju.

Stany Zjednoczone wygrały zimną wojnę, czego efektem była ich niezaprzeczalna światowa hegemonia, trwająca nieprzerwanie przez 26 lat, aż do dzisiaj. Z różnych względów, pozycja ta zaczęła się chwiać. Po pierwsze, wojna z terroryzmem okazała się długotrwałym konfliktem światowym bez perspektyw na szybkie jej zakończenie. Po drugie, lekkomyślnie poparta przez Zachód Arabska Wiosna Ludów zdestabilizowała cały Bliski Wschód, dając pożywkę dla wszelkiej maści radykalnych ruchów islamskich (Al-Kaida, Bractwo Muzułmańskie, wreszcie ISIL/ISIS). Po trzecie, wybuchł światowy kryzys gospodarczy. Po czwarte polityka zagraniczna Barracka Obamy pozornie oparta była o porozumienie i koncyliację oraz odrzucenie siły jako argumentu w dyplomacji. Faktycznie jednak, zacieśniając stosunki handlowe, dbano też o zwiększanie obecności wojskowej w regionie, powodując duży dysonans, a w efekcie irytację Chin. Wszystkie te aspekty wstrząsnęły światową pozycją USA, doprowadziły do osłabienia siły militarnej (ograniczenie budżetu, które wstrzymało rozbudowę sił na Pacyfiku, przy jednoczesnym ich zmniejszeniu w Europie i na Bliskim Wschodzie), skomplikowały ich relacje z sojusznikami, a także w efekcie ośmieliły pretendentów do tronu hegemona. W poszczególnych regionach własną, sprzeczną z interesem USA, politykę zaczęły prowadzić m.in. Turcja i Iran. Dalej na wschód, konsekwentnie rozbudowująca arsenał nuklearny, Korea Północna oraz stanowiące największe wyzwanie Rosja i Chiny. O działaniach Kremla wiemy jednak dość dużo, ponieważ ich agresywny charakter stał się oczywisty już w 2008 roku (inwazja na Gruzję). Odbudowa strefy wpływów sprzed rozpadu ZSRR stanowi dla Rosjan priorytet polityczny od ponad dekady. Dopiero w ostatnich kilku latach, na fali intensywnej rozbudowy i przebudowy armii oraz koniunktury gospodarki opartej o surowce (gaz, ropa), Rosja przeszła z fazy adaptacji, w realizację. Stąd zajęcie Krymu, inwazja na Ukrainę, odmrażanie konfliktów na Kaukazie, dołączenie do wojny w Syrii itp. Z tym, że rosyjska ekspansja w Europie i na Bliskim Wschodzie ograniczana jest przez licznych sojuszników Ameryki. Takich problemów nie mają Chiny, będące w dużo bardziej komfortowej sytuacji pod względem geograficznym.

Kissingerowskie odprężenie pozwoliło Chinom skupić się na polityce wewnętrznej. Po tragicznych eksperymentach Wielkiego Skoku i Rewolucji Kulturalnej, wygaśnięciu walk w łonie Komitetu Centralnego, Chiny pod przywództwem Deng Xiaopinga w końcu zaczęły wychodzić na prostą. W krótkim czasie, bo zaledwie dekady, ze zrujnowanego ekonomicznie kraju powstał produkujący wszystko azjatycki tygrys. Liczne reformy, w tym zniesienie kolektywizacji, wprowadziły nieco liberalizmu i demokracji. Zryw twardogłowych (w odpowiedzi na zbyt „radykalne" postulaty studentów) z 1989 roku zakończony masakrą na Placu Niebiańskiego Spokoju, nie powstrzymał tych zmian. Przeciwnie, doprowadził do ostatecznej utraty władzy przez generałów. A wzrost gospodarczy na poziomie między 8 a 14% rocznie, utrzymujący się przeszło dwadzieścia lat, nie tylko przebudował chińskie społeczeństwo, ale też pozwolił na wrócenie do tego czym Chiny były przez tysiące lat. Do roli mocarstwa nie tylko z uwagi na ogromne terytorium państwa i liczbę ludności, ale ze względu na swoją siłę gospodarczą, polityczną i militarną.

Oczywiście, specyfika postrzegania geopolityki przez CHRL jest odmienna od naszej. Na przykład, oficjalne zapatrywania władz w tej kwestii, oparte są o tzw. pięć zasad pokojowego współistnienia. Odrzucenie hegemonizmu, postawienie na dialog i pokojową koegzystencję narodów, czyli tylko i wyłącznie miękkie środki oddziaływania. Dowodem takie nastawienia jest fakt, że Chiny od lat rozbudowują swoją pozycję w Afryce (wysyłają specjalistów, rozbudowują firmy i inwestycje, „kupują" przychylność władz) w sposób całkowicie pokojowy. Podobnie pokojowo dominują w handlu międzynarodowym (zaplecze produkcyjne świata Zachodu) czy na rynku walutowym. Chiny przez długi czas posiadały największe na świecie rezerwy walutowe, pozwalające na manipulację kursami np. dolara. Przyćmiły pod tym względem gospodarkę amerykańską i europejską, a przypieczętowaniem tego stanu rzeczy ma być budowa nowego Jedwabnego Szlaku. 
 

Cierpliwością i ciężką pracą mocno wyzyskiwanych obywateli, Chiny wywindowały swoją światową pozycję w sposób nieosiągalny przez jakikolwiek konflikt militarny. Nic jednak nie trwa wiecznie, zwłaszcza że cała sytuacja przestała odpowiadać USA. Gdzie dochodzimy do punktu zwrotnego. Po raz pierwszy od dekad, gospodarka Kraju Środka dostała zadyszki. Wzrost gospodarczy spadł do „ledwie" 6,5%, a w ruch poszły rezerwy walut i złota, mające utrzymać kurs juana. Wszak żaden wzrost nie może trwać wiecznie, zwłaszcza kiedy ciągle odgórnie sterujące gospodarką władze próbują nie dopuścić do koniecznej korekty. Tylko że kryzys przychodzi w bardzo niesprzyjającym dla Chin momencie. Dominacja gospodarcza w świecie, miała bowiem posłużyć do konsolidacji chińskiej władzy w regionie. Decydenci z pewnością długo zastanawiali się co robić.

Pisałem o ich odmiennej od naszej percepcji. Dla Chin wyspa Tajwan jest integralną częścią terytorium, pozostającą tylko chwilowo poza kontrolą legalnych władz w Pekinie, podobnie jak Morze Południowochińskie (spora część zachodniego Pacyfiku). Wszystkie pozostałe państwa regionu mają w tej materii przeciwne poglądy. Kontrola nad tym morskim obszarem to nie tylko dostęp do wielu zalegających pod dnem morskim surowców, ale też panowanie nad bardzo ważnymi szlakami handlowymi. To dlatego od kilku lat powstają na nim sztuczne wyspy, na których budowane są porty dla okrętów wojennych i bazy lotnictwa. W ten sposób Chiny zyskują przewagę nad swoim głównym przeciwnikiem w rejonie Pacyfiku - Stanami Zjednoczonymi. Amerykańscy wojskowi dostrzegli ten problem już w 2009 roku, a od 2010 znana jest oficjalna doktryna wojskowa o nazwie „bitwa powietrzno-morska" (AirSea Battle - w skrócie ASB). Zakłada ona realny scenariusz wybuchu wojny między Chinami oraz USA i ich sojusznikami w rejonie zachodniego Pacyfiku. Problem, niemal zupełnie ignorowany w polskiej publicystyce, został mimo wszystko dostrzeżony już w 2012 roku (polecam znakomite opracowanie Jacka Bartosiaka).

W tym kontekście przypomnijmy sobie działania poprzedniego prezydenta USA Barracka Obamy. Jego zwrot na Wschodnią Azję (tzw. pivot), określający zmianę priorytetów z polityki europejskiej i bliskowschodniej na azjatycką, dotyczył właśnie tego problemu. Jak już pisałem, Obamę cechował przemożny pacyfizm. Toteż mimo że Pentagon opracował plany wojenne (wg zasady Si vis pacem, para bellum), prezydent szukał pokojowego rozwiązania rodzącego się (i nieuchronnego) sporu. Przez pewien czas po 2009 roku, ta polityka przynosiła spodziewany efekt. Wymiana handlowa i gospodarcza kwitła. Ale do czasu. Świadomi zagrożenia Amerykanie musieli zacząć umacniać swoją wojskową obecność w regionie. Rozbudowali bazę, przenieśli znaczną część floty, a razem z nią najnowsze samoloty tzw. piątej generacji. Takie zbrojenia nie spodobały się jednak sojusznikom obawiającym się reakcji Chin, a w dalszej kolejności wymuszone przez Kongres cięcia wydatków zahamowały cały proces. Chiny poczuły się zagrożone. No bo jak to? Mieliśmy współpracować, a wy się zbroicie? Trzeba przy tym pamiętać, że ich filozofia każe inaczej spoglądać na rzeczywistość. Zawsze chodzi o długą perspektywę, a nie partykularne interesy teraźniejszości. Decydenci doszli więc do wniosku, że by zniwelować amerykańską przewagę, należy czym prędzej działać. A w zasadzie, jeden konkretny człowiek - Xi Jinping, który objął władzę prezydencką po „miękkim" Hu Jintao.




Już mniej więcej w 2013 roku, chińskie wojska inżynieryjnie w tajemnicy przystąpiły do budowania sztucznych wysp na rozsianych po dalekich zakątkach Morza Południowochińskiego rafach koralowych lub niezamieszkałych wysepkach i skałach. Wszędzie tam, gdzie dno morskie prześwitywało przez błękitną taflę wody, ogromne pogłębiarki zrzucały tysiące ton morskiego piachu. Rosnące hałdy wyrównywały spychacze, a na tak ukształtowanych wyspach poczęły powstawać lotniska, porty, instalacje rakietowe. Ile dokładnie? To wiedzą pewnie tylko sami Chińczycy, ale mówi się o setkach tak skonstruowanych wysepek (wykryto ok. 500 miejsc „budowy") i dziesiątkach instalacji. Problemem nie było samo ich powstanie per se, tylko fakt, że znajdują się w bliskiej odległości lub praktycznie w sferze wód terytorialnych (wyłącznych strefach ekonomicznych) Filipin, Tajwanu, Wietnamu, Malezji i Brunei. Ich powstanie było więc formą okupacji i zagarnięcia terytorium morskiego bez wypowiedzenia wojny. Taki stan rzeczy musiał spotkać się ze sprzeciwem pokrzywdzonych państw. W lipcu 2016 roku Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze z pozwu rządu Filipin wydał wyrok odrzucający roszczenia Chin do spornego fragmentu morza bliskiego Filipinom. W tym, za nielegalne uznał budowę wysp (także z uwagi na zniszczenia raf). Mimo, że Pekin jest sygnatariuszem konwencji haskiej, władze oficjalnie zapowiedziały, że nie mają zamiaru respektować wyroku i nie dopuszczą do ingerencji w swoje „wewnętrzne sprawy". Nagle, Morze Południowochińskie, będące chińskie tylko z nazwy, stało się wewnętrznym akwenem CHRL. A przynajmniej tak uważają komunistyczne władze, powołując się przy tym na pochodzące z XIV w. mapy cesarskich kartografów.


III. Bitwa powietrzno-morska.


Wróćmy teraz do doktryny ASB. Dla amerykańskich strategów sytuacja jest całkowicie jasna. Są tylko dwa wyjścia. Albo Stany Zjednoczone w zamian za pokój zaakceptują wymuszane na nich status quo, czyli chińskie panowanie na zachodnim Pacyfiku, albo przywrócą status quo ante, czyli amerykańską dominację, do której przecież dążyli. Po prostu z powodu braku konsekwencji dali się wyprzedzić konkurencji. Z uwagi na aspekt geopolityczny (powiązania sojusznicze, zmianę światowego porządku) oraz ekonomiczny (wymierne dochody) teoretycznie oczywistym wydaje się wybór drugiej opcji, czyli wojna. Stąd koncepcja AirSea Battle. 
 

Nie chciałbym w tym miejscu poświęcać czasu na dokładną analizę opracowanego modus operandi, dlatego zainteresowanych odsyłam do wspomnianej wcześniej publikacji J. Bartosiaka. Przedstawię jedynie w dużym uproszczeniu najważniejsze założenia i wnioski płynące z omawianej doktryny. Pierwsza konstatacja: USA są względem Chin w bardzo niekorzystnej sytuacji militarnej. Państwo Środka jest ogromnym krajem, z przepastną tzw. głębokością operacyjną. To oznacza, że na tak dużym terytorium można cofnąć się na tyle daleko, by przeciwnik nie mógł nas dosięgnąć swoim lotnictwem lub rakietami bez przeprowadzenia inwazji lądowej (dla porównania, Tajwan ma niemalże zerową). Kolejną sprawą są odległości i wyposażenie. Ciągle rozbudowywana Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza dysponuje sprzętem, technologią i siłą rażenia, pod pewnymi względami mogącą równać się z amerykańską (np. wojska rakietowe). Ma natomiast stosunkowo słabsze siły morskie (z wyjątkiem dużej ilości okrętów podwodnych). USA dysponuje ogromną flotą i współpracującym z nią lotnictwem, które z uwagi na zaawansowany poziom technologiczny uzbrojenia mogłyby teoretycznie poradzić sobie z Chińczykami. W praktyce problemem są odległości. Kontynentalne Chiny znajdują się dużo bliżej Tajwanu, Korei czy Japonii niż Stany Zjednoczone. Mają w tym rejonie kilkadziesiąt gotowych do użycia baz wojskowych, portów i lotnisk, podczas gdy Amerykanie dysponują zaledwie kilkoma. ChALW jest więc w stanie znaleźć się na miejscu szybciej, przytłaczając przeciwnika swoją masą, zanim USA będzie w stanie zareagować, tj. zatopić lub zepchnąć chińską flotę, zamykając ją w macierzystych portach i zniszczyć bazy rakietowe.

Po lewej łacha piachu przed wizytą chińskich inżynierów, po prawej w trakcie budowania bazy.

Ergo, napisali eksperci, naturalną taktyką Chin musi być atak wyprzedzający - Zastosowanie zmasowanego, niezapowiedzianego i symultanicznego uderzenia na bazy i zgrupowania floty USA oraz jej sojuszników. Zadanie wystarczająco dużych strat pozbawi Stany środków operacyjnych w regionie, zmusi do rozproszenia sił i skupienia się na odtworzeniu zdolności działania floty. To, z kolei, da czas na rozbicie pozostawionych samych sobie Tajwanu i Korei, a na dokładkę jeszcze zblokowanie Japonii. Liżący rany Amerykanie będą jeszcze musieli zabezpieczać swoje pacyficzne konwoje przed nękającymi je watahami okrętów podwodnych nim dotrą z pomocą w rejon działań. Powtórka z tzw. bitwy na Atlantyku okresu II WŚ. Zresztą, nie tylko w tym aspekcie, bo skojarzenie z japońskim atakiem na Pearl Harbour w 1941 roku nasuwa się samo. Dzisiaj trzeba to tylko zrobić w dużo większej skali i bez powielania błędów. A będzie znacznie łatwiej, wszak Chiny dysponują własną siatką satelitów, co znacznie ułatwi tropienie i wykrywanie nieprzyjacielskich okrętów. Reasumując, chodzi o to by uderzyć z dużą mocą, a następnie przejść na pozycje obronne.

To jest właśnie clou tej ewentualnej przyszłej wojny, z którego obie strony świetnie zdają sobie sprawę. Pewnym jest, że nie dojdzie do użycia broni jądrowej, ponieważ jako ostateczny argument, jest ona zarezerwowana na ewentualność zagrożenia istnienia narodu jako takiego. A tutaj żadna ze stron nie ma zamiaru przeprowadzać inwazji na terytorium przeciwnika. Chodzi „tylko” o panowanie na Morzu Południowochińskim, wobec czego jedyną „ziemią” do zdobycia jest łańcuch wysp, tzw. Paracelskich i Spratly. Archipelagi te to kilkaset wysepek oraz dwanaście rozłożystych raf koralowych. To będzie morska wojna handlowa, wojna o zasoby. A taki typ rządzi się nieco innymi zasadami (brak okupacji terenów zamieszkałych, działanie z dala od swojego terytorium itp.). W konflikt ten zaangażowanych jest bardzo wiele państw. Spór dyplomatyczny trwa już od kilkudziesięciu lat (tzw. linia dziewięciu kresek), a teraz po prostu zmierza do kulminacyjnego momentu.


A jak Amerykanie mają zamiar obronić się przed tym atakiem, skoro tak znakomicie rozpoznali sytuację? Otóż nie zamierzają. Po pierwsze, chiński atak stanowić będzie idealny pretekst, tzw. casus belli. Dopuszczenie do niego jest wręcz wskazane. W innym wypadku to USA musiałyby doprowadzić do wojny, a to nie spodoba się ich sojusznikom, nie mówiąc o ONZ i amerykańskiej opinii publicznej. Sytuacja analogiczna z tą z ataku na Pearl Harbour, do którego admiralicja świadomie dopuściła, uprzednio wyprowadzając główne siły floty z portu. Tym razem zadanie będzie trudniejsze, ale nie niemożliwe. Flota musi przetrwać, a poniesione straty muszą pozostać na akceptowalnym poziomie. Dopiero w takim wariancie USA przejdzie do błyskawicznego kontrataku na morzu, w powietrzu, kosmosie i cyberprzestrzeni. Wielkie znaczenie odegra w tym wszystkim Japonia, którą Amerykanie muszą za wszelką cenę utrzymać. W razie utracenia lub dużego uszkodzenia baz na Guam i Marianach będzie ona dla nich naturalnym punktem zbornym oraz miejscem przerzutu uzupełnień. Z tego samego powodu Chińczycy będą dążyć do wypchnięcia Japonii z konfliktu, czy to przez działania militarne, czy też dyplomację (albo hybrydową mieszkankę wszystkich sposobów, łącznie z propagandą i dezinformacją).

Tak jak zaznaczyłem, przedstawiony obraz działań jest siłą rzeczy skrótowy i ogólny. Nie piszę w ogóle o tym, jak i dlaczego chińskie okręty podwodne będą zapuszczać się aż na Ocean Indyjski i pod Hawaje, po co Amerykanom okręty AEGIS i czemu pierwszym krokiem musi być oślepienie przeciwnika i wyłączenie zdolności A2AD (Anti-Access/Area Denial - tzw. izolowanie pola walki). To jest mało istotne z punktu widzenia geopolityki. Ważne, że działania zbrojne trwać będą miesiącami, a być może nawet rok czy dwa. A to właśnie z uwagi na specyfikę wojny morskiej, wielkie odległości, gigantyczną logistykę, głębokość operacyjną i potężne odwody, którymi dysponują obie strony. Wygrana Chin będzie przypieczętowaniem dominacji kraju w regionie oraz znacznym osłabieniem pozycji USA. Być może nawet zrzuceniem ich z tronu.

Czy taki scenariusz jest nieuchronny?

IV. Aż wzejdzie słońce.


Dlaczego wojna miałaby wybuchnąć akurat teraz? Z kilku powodów.

Chińskie zbrojenia osiągnęły poziom, pozwalający w sprzyjających okolicznościach na konkurowanie z USA. Dysponują nowoczesnym lotnictwem, okrętami typu AEGIS, atomowymi okrętami podwodnymi, systemami rakietowymi (w tym anty-rakietowymi), siatką satelitarną oraz zasobami technologicznymi do walki cybernetycznej. Dlatego wykorzystując wymuszoną okolicznościami bierność prezydenta Obamy, metodą faktów dokonanych rozpoczęto aneksję Morza Południowochińskiego. Z drugiej strony, sprzyja temu sytuacja geopolityczna, angażujące siły i uwagę amerykańską rosyjski imperializm i bliskowschodni chaos. W dodatku, sama pozycja USA wydaje się obecnie najsłabsza od lat. Stany wiele utraciły tak politycznie, jak i gospodarczo, a ich okrojona z funduszy armia wydaje się nieprzygotowana do większego konfliktu. Tymczasem gospodarka Chin kwitła, władza w partii została skonsolidowana i zaczęto wprowadzać szereg ambitnych reform. Wszystko to idealnie wpisywało się w plan tzw. „dwóch stuleci” prezydenta Xi Jinpinga. Tak nazwano zbiór podzielonych na dwa etapy celów, kamieni milowych w rozwoju Chin, mający uczynić z kraju światową potęgę, a społeczeństwu dać poziom życia tożsamy z dzisiejszym tzw. „American dream” (nazwany „Chinese Dream” !). Pierwszy etap ma się zakończyć już w 2021 roku (na stulecie Komunistycznej Partii Chin), a drugi dopiero w 2049 roku (na stulecie Chińskiej Republiki Ludowej).

Ku zgrozie Pekinu, amerykańskie wybory prezydenckie wygrał człowiek, zapowiadający radykalne zmiany, o wyraźnie anty-chińskim nastawieniu (co nawet zaznaczył w programie wyborczym). Trump dosłownie chwilę po objęciu urzędu dokonał najpoważniejszego, dyplomatycznego afrontu, jaki był w tych okolicznościach możliwy. Odbył oficjalną rozmowę telefoniczną z prezydent Tajwanu, panią Tsai Ing-wen. Był to pierwszy kontakt na tak wysokim szczeblu między oboma państwami od czasu wymuszonego przez Chiny zerwania stosunków dyplomatycznych między USA a Tajwanem w 1979 roku. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że nowo wybrana prezydent odmówiła stosowania się do tzw. zasady jednych Chin. Trump więc nie tylko zamierza, jak zapowiadał, odbudować potencjał militarny Stanów i „uzdrowić” relacje handlowe, ale też odzyskać utracone wpływy, a to z kolei zagraża chińskiej gospodarce i ekspansji na Pacyfiku.

Kolejnym ciosem było tąpnięcie na rynku. Chiny stoją na krawędzi ogromnego krachu gospodarczego i działania Trumpa mogą je wepchnąć w przepaść. Przesterowana gospodarka, której decydenci od lat nie pozwalają na naturalną korektę, stanowi jeden wielki balon spekulacyjny, który musi pęknąć. Dopiero co mieliśmy paniczną wyprzedaż na szanghajskiej i pekińskiej giełdzie, a trzeba jeszcze do tego dodać nieprawdopodobną skalę spekulacji rynku budowlanego. Dosłownie całe miasta powstające jako inwestycja, która nigdy się nie zwróci. Ponieważ ceny nieruchomości rosną nieprzerwanie od 20 lat, wielu obywateli posiada po kilka (lub kilkanaście) lokali mieszkalnych. W powszechnym odczuciu, jest to najbezpieczniejsza lokata kapitału i gwarantowany zysk. W Chinach nie ma kultury najmu mieszkaniowego, toteż zakładany dochód opiera się tylko i wyłącznie na zasadzie „kup tanio, sprzedaj drożej”. W praktyce, ze zbyciem mieszkania są problemy, bo niekończącą się konkurencję dla rynku wtórnego stanowią deweloperzy. 

Powstają więc całe dzielnice i miasta duchów, ponieważ nie ma chętnych do zamieszkania w tych betonowych pustyniach. Podobna bańka spowodowała światowy kryzys gospodarczy w 2008 roku. Niewielkim pocieszeniem w tym kontekście jest fakt, że chińskie społeczeństwo posiada dużo większą zdolność kredytową, wobec czego prawdopodobnie będzie w stanie spłacać swoje zobowiązania, zupełnie inaczej niż Amerykanie. Mimo wszystko głębokie problemy, zwłaszcza tak ważnej gospodarki, oznacza bankructwo firm i ich kooperantów, spadek wartości waluty, zwolnienia i wstrząsy, które muszą rozejść się po całym świecie. Na ratowanie kursu juana rząd w Pekinie wydał już przeszło 300 mld dolarów. Niewiele to jednak pomogło. Skoro więc wiadomo, że kryzys można tylko opóźnić, ale nie da się go uniknąć, jak decydenci mogliby wynieść z tej kabały swoje głowy? To proste. Nic tak nie łagodzi obywatelskiego wzburzenia i nie konsoliduje społecznego poparcia jak zagrożenie ze strony wspólnego wroga. Od przeszło 15 lat, chińskie nakłady zbrojeniowe rosną w tempie 10% rocznie (obecnie 1.9% PKB). Z kolei, w 2016 roku wprowadzono głęboką reformę zmian strukturalnych armii. Organizacja, dowództwo, okręgi wojskowe - wszystko to ma przyczynić się do uczynienia z licznej, ale do niedawna przestarzałej armii, nowoczesną i sprawną siłę. Kilka tygodni temu media doniosły o niespodziewanym rozmieszczeniu chińskich systemów rakietowych dalekiego zasięgu przy północno-wschodniej granicy z Rosją. Niektórzy sugerowali jakoby miało to coś wspólnego z nie najlepszymi relacjami obu państw. Nic bardziej mylnego - kraje te łączy strategiczny sojusz i znakomite osobiste kontakty między prezydentami Jinpingiem a Putinem. Umiejscowienie jednej z groźniejszych broni w chińskim arsenale akurat w prowincji Heilongjiang miało jeden cel. Po pierwsze, jest to dobitny sygnał dla Japonii, która znalazła się w zasięgu owych rakiet by trzymała nerwy na wodzy. Po drugie, ich umiejscowienie niejako w głębi kontynentu, za pasmem rosyjskiej ziemi oznacza, że nie można ich zaatakować, bez naruszania rosyjskiej przestrzeni powietrznej. Mało tego, rosyjskie systemy obrony powietrznej, chcąc nie chcąc, będą tutaj dodatkowym zabezpieczeniem.

Jeśli więc nie teraz, to kiedy? Podobna okazja może się już nie powtórzyć w najbliższych latach i chociaż dowództwo ChALW świetnie zdaje sobie z tego sprawę, decydenci polityczni wolą konfliktu uniknąć. Groźba wojny działa przecież równie dobrze, a nawet lepiej niż sama wojna. Tylko czy to wystarczy? Wszak nastał rok ognistego czerwonego koguta, według wierzeń mający skłaniać do odwagi i pokonywania trudności. Może więc jest to rok w którym nastanie czerwony chiński świt?

Gdyby jednak Chiny wahały się zbyt długo, administracja Trumpa może uczynić wszystko, by je do wojny sprowokować. To kolejne zagrożenie.


V. Gra w pokera.


Pierwsze tygodnie nowego prezydenta USA na urzędzie dostarczyły nam wielu nowych informacji. Niekoniecznie dobrych. Trwa właśnie partia pokera, cały świat gra z USA. Strony próbują wyczuć na ile mogą sobie pozwolić, na ile zdeterminowany jest przeciwnik. Wreszcie, jakimi kartami faktycznie dysponuje i czy przypadkiem nie jest to blef.

Donald Trump jest pragmatykiem, człowiekiem biznesu, któremu w żaden sposób w sprawowaniu urzędu nie przeszkadza własna ignorancja. Niezręczności i wpadki wypadają z jego ust i gestów niczym króliki z kapelusza. Co tylko pokazuje, że nie możemy być pewni żadnych wcześniej zawartych sojuszy czy postanowień. Brak wiedzy i niezręczny język to wybuchowa mieszanka w dyplomacji. Jako polityk, który chce uchodzić za anty-establishmentowego, krytykuje w zasadzie wszystkie dokonania i wybory swojego poprzednika. Pół biedy, jeśli odnosi się do polityki krajowej. Gorzej, jeśli tak samo zachowuje się w relacjach międzynarodowych. Moglibyśmy liczyć na pewne złagodzenie stanowiska i utrzymanie ciągłości postanowień ze względu na obsadę prezydenckiej administracji. A są to ludzie, na których Trump będzie w całości polegać (zwłaszcza w tematach, o których ma blade pojęcie). Nie jestem jednak pewien, czy dobór współpracowników powinien bardziej uspokoić czy zaniepokoić? Steve Bannon (starszy doradca)- biznesmen i antysystemowy demagog. Generał Michael T. Flynn ( ds. bezpieczeństwa narodowego) osobiście znający Putina i wielokrotnie wypowiadający się dla kremlowskiej gadzinówki Russia Today. Steven Mnuchin (sekretarz skarbu) były wspólnik w Goldman Sachs czy Rex Tillerson (sekretarz stanu), były szef ExxonMobil. Chociaż jest też promyk nadziei w osobie gen. Jamesa Mattisa (sekretarz obrony) o mocno antyrosyjskich przekonaniach i jeszcze jedna osoba, która być może z całego tego chaosu, ułoży jakąś sensowną całość.

aut. The Atlantic

Nieoczekiwanie, z powrotem na szczyty władzy wdarł się nie kto inny a Henry Kissinger. Historia zatoczyła koło. Kto by pomyślał, że ten 93-letni nestor dyplomacji, jeszcze kiedykolwiek przyczyni się do wyboru drogi, jaką podążą Stany Zjednoczone? W końcu jego relacje z poprzednim dysponentem Białego Domu okazały się chłodne. Obama był pierwszym prezydentem, który nigdy nie pytał i nie zamierzał pytać Kissingera o zdanie. Dzisiaj to już przeszłość. Ludzie tacy jak Henry Kissinger, patrzą na dzisiejsze wydarzenia z dużo szerszej perspektywy i ma to wiele wspólnego z amerykańskim mesjanizmem ( American exceptionalism).

Tutaj szybka, ale konieczna dygresja. Nie tak łatwo doszukać się w polskim Internecie definicji amerykańskiego mesjanizmu. Użyłem tutaj określenia mesjanizm”, by uczynić paralelę czytelniejszą. W historii mieliśmy propagowaną przez wieszczy narodowych, np. Adama Mickiewicza ideę Polski jako Chrystusa narodów. W Ameryce było podobnie. W tym przypadku exceptionalism, czyli poczucie wyjątkowości składa się z trzech przenikających się tez. Po pierwsze, przekonania, że Amerykanie stanowią pierwszy z nowych narodów świata, nowoczesny i oświecony, wykuty w ogniu Amerykańskiej Rewolucji, oparty na zasadach wolności, egalitaryzmu, indywidualizmu, republikanizmu, demokracji oraz tzw. leseferyzmu. Drugi mówi, że naród ten ma nadaną przez Boga dziejową misję, przeobrażania świata na swoje podobieństwo. Trzeci, że wobec dwóch powyższych oraz swojej historii Amerykanie są lepszym, wyjątkowym narodem, ponad innymi narodami. 
 

W tym kontekście amerykański mesjanizm jest podobny do historycznego chińskiego przekonania o tym, że wszystkie inne kraje Azji są wobec tego hegemona krajami podległymi. Pod koniec 2016 roku Kissinger udzielił bardzo ciekawego wywiadu w The Atlantic, w którym dość wyraźnie zaznacza, że amerykańsko-chińska wojna byłaby dla świata tragedią i powinno się jej za wszelką cenę uniknąć, najlepiej zamieniając wojnę na pełną obopólnych korzyści współpracę. Mimo to, oba kraje tkwią w sprzecznościach, ponieważ wzrost jednego, zawsze oznaczać będzie zagrożenie dla drugiego (tzw. pułapka Tukidydesa).

Najlepiej sytuację ilustruje podejście Trumpa, który nie chce wzrostu chińskiej potęgi, a raczej by USA zachowały swoje wpływy. Podobnie myślą niektórzy z kierownictwa komunistycznego.

W tym samym artykule Kissinger stawia tezę, że drogą do porozumienia jest zmiana amerykańskiego mesjanizmu, który wpędził kraj w tarapaty.


Zbyt głęboko uwierzyliśmy - powiedział do dziennikarza - że jesteśmy w stanie zaprowadzić demokrację w Wietnamie czy Iraku, tylko poprzez pokonanie naszych wrogów i niezłomną dobroduszność. A stało się tak, ponieważ to co robiło nasze wojsko, nie szło w parze z akceptacją społeczną ani jakąkolwiek realną strategią dla regionu (tłum. własne).


Twierdzi, że aby zmienić stan rzeczy, trzeba też przebudować cele i dążenia powodujące amerykańską polityką. I akurat ta diagnoza, jest w stu procentach zgodna z poglądami Trumpa. Stąd pragmatyzm, staje się słowem kluczem do polityki USA. Są cele krótkoterminowe, jak pokonanie Państwa Islamskiego i długoterminowe, jak odbudowa pozycji USA i powstrzymanie Chin. W obu przypadkach, konieczne staje się ułożenie poprawnych relacji z Rosją.

To Putin, a nie Obama, dokonał lądowej interwencji w Syrii, co uratowało reżim Baszara al-Assada i zatrzymało ekspansję Daesh w kierunku zachodnim. Dzięki temu Rosji nie da się już wypchnąć z Bliskiego Wschodu, a Putin tak jak chciał, stał się rozgrywającym w regionie. Zwłaszcza, że zaskakująco dogadał się z Turcją. Państwem, od pewnego czasu grającym bardzo nieczysto (sterowanie kryzysem imigracyjnym, finansowanie ISIS, eksterminacja Kurdów), a które w lipcu 2016 przeszło poważny, nieudany wojskowy zamach stanu.


Rzecz niespodziewana, bo chociaż nie był to pierwszy raz w tureckiej historii (ostatnia interwencja armii miał miejsce w 1997 roku), nigdy wcześniej pucz nie spowodował tak głębokiego załamania relacji USA - Turcja. O przewrót Recep Erdoğan oskarżył nikogo innego jak przebywającego w Stanach Fethullaha Gülena i jego turecką organizację FETO. A pośrednio też Zachód, czyli swoich natowskich sojuszników. Sprawa była bardzo poważna. Siły tureckie otoczyły bazę Incirlik, a jest ona siedzibą lotnictwa koalicji antyislamskiej, w tym USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Arabii Saudyjskiej. Jest też miejscem składowania bomb atomowych typu B61 - w liczbie między 50 a 90 sztuk, w ramach tzw. nuclear sharing. Jej mieszkańcy przez wiele dni pozostawali odcięci od dostaw wody i prądu, co skrzętnie ukrywano przed światową opinią publiczną. Oficjalnym powodem blokady był fakt korzystania z infrastruktury lotniska (użytkowanego także przez siły tureckie) przez rzekomych zamachowców. Ale nawet aresztowanie tureckiego szefa bazy nie spowodowało przywrócenia dostaw. Co każe wątpić w tę wersję i postrzegać całą awanturę jako niepokojącą demonstrację siły.

W tym kontekście prawdopodobnym staje się scenariusz, w którym w imię zapędów mocarstwowych, Turcja zrezygnowałaby z członkostwa w NATO. Zwłaszcza że, w ramach reperkusji po puczu, Ankara zaczęła szukać zwady z Atenami (sporne wyspy w greckim posiadaniu) i dokonała inwazji na terytorium północnej Syrii. Wobec powyższego, jedyną szansą dla USA na pozostanie w syryjskiej grze, jest mocne wsparcie autonomii Kurdyjskiej. To nie może podobać się antykurdyjskiej Turcji. A na tym nie koniec amerykańskich kłopotów, ponieważ w regionie jest też wciąż niestabilny Irak czy roszczeniowy, dążący do wzmocnienia swojej pozycji w świecie Iran. Gdyby do tej koalicji na stałe dołączyła Rosja, to USA równie dobrze mogą już pożegnać się z Bliskim Wschodem (z wyjątkiem Izraela). Argument za realizacją takiej ewentualności, dostarczyła ostatnia konferencja (luty 2017) w sprawie Syrii w kazachskiej Astanie, na którą nie zaproszono USA.

Następnym zmartwieniem Trumpa pozostaje rozpalona wojną Ukraina i mogąca wkrótce do niej dołączyć Białoruś. W tym kontekście coraz bardziej podzielona i rozpadająca się Europa (Brexit) nie jest dla Białego Domu żadną pomocą, co najwyżej przeszkodą na drodze do dogadania się z Kremlem, ale sytuacja ta może ulec bardzo szybkiej zmianie. Przed nami gorący rok wyborczy we Francji, Niemczech, Holandii i Czechach. We wszystkich tych krajach wiele do powiedzenia będą miały siły antysystemowe, co niestety często idzie w parze z otwartą prorosyjskością.


VI. Podsumowanie.



Reasumując, USA tak jak i cały świat, są obecnie na rozdrożu. Długofalowym celem jest powstrzymanie chińskiej ekspansji. Z tego względu Biały Dom stara się wysondować możliwość porozumienia z Kremlem poprzez podział wpływów. Nieoficjalnie wiadomo, że oznacza to akceptację, w takiej czy innej formie, aneksji Krymu oraz zniesienie sankcji w zamian za wygaszenie wojny w Donbasie. Przeszkodą w tej chwili jest nastawienie państw europejskich, jak i samej Ukrainy. Dlatego możliwe, że Rosja spróbuje zaognić sytuację jeszcze bardziej, tak aby zgoda na podział kraju wydała się wcale nie tak złym rozwiązaniem. Moim zdaniem, nastąpi to poprzez mniej lub bardziej siłowe zdyscyplinowanie albo wymianę władz Białorusi oraz rozpalenie na nowo regionalnych konfliktów, na Kaukazie (Armenia-Azerbejdżan) i na Bałkanach (Serbia-Kosowo, Bośnia i Hercegowina). Następnym krokiem będzie zastraszenie państw bałtyckich (i NATO) oraz ostateczne osaczenie Ukrainy (Moławia-Naddniestrze, Białoruś, Krym-Donbas, Rosja) i wymuszenie zmiany władzy. Dodatkową dźwignią negocjacyjną będą rozgrywki w Syrii i wojna przeciw Daesh. Co ciekawe, taki sam scenariusz będzie realizowany przez Kreml w przypadku zaostrzania się sytuacji na Pacyfiku. Putin nie przegapi żadnej okazji na wzmocnienie swojej pozycji.


Czy administracja Donalda J. Trumpa poradzi sobie z tymi wyzwaniami? Czy starczy im wiedzy, umiejętności i taktu, by nie doprowadzić do światowego konfliktu? Wreszcie, czy przebudzenie Stanów Zjednoczonych, jakie zapowiada Trump, nie będzie tylko widowiskowym ostatnim tangiem? Mamy zimę 2017 roku. Wszystkie karty leżą na stole, ale poza zastanawianiem się nad przyczynami stanu rzeczy i możliwymi konsekwencjami, nie mamy żadnej możliwości przewidzenia przyszłości.

Czy nowy świt wstanie w kolorze czerwonych Chin? To tylko jedna z możliwości.
Wiemy tylko tyle, że nadchodzący rok będzie przełomowy a słońce wzjedzie na wschodzie.


Filip Dąb-Mirowski
luty 2017