czwartek, 6 lipca 2017

Trump: Wojna cywilizacji


Krótka wizyta Donalda Trumpa w Warszawie przebiegła w dużej mierze zgodnie z przewidywaniami. Ogłoszono podpisanie wielomiliardowych umów na system artyleryjski HIMARS (pol. "Homar") oraz memorandum dotyczącego rakiet plot. Patriot w wersji PAC-3+ (pol. "Wisła"). Oba zakupy były już od dawna negocjowane a szczegóły dotyczące systemu Patriot będą jeszcze ustalane, bo na razie mamy do czynienia jedynie z listem intencyjnym. Wcześniej nie było pewności czy Amerykanie w ogóle zgodzą się na tę transakcję. Wiele uwagi poświęcono możliwym umowom handlowym polegającym na importowaniu amerykańskiego gazu LNG tak do Polski, jak i dalej do innych krajów regionu. Trump żartował, że następny kontrakt możemy podpisać nawet w ciągu 15 minut, na co Duda przytomnie odpowiedział, że zrobią to właściwe firmy państwowe, a nie rządy czy prezydenci. Nie ma się jednak co dziwić, wszystkie te umowy handlowe to perspektywa wieloletniej współpracy i kooperacji.
Z kolei spotkanie w ramach Trójmorza miało pokazać, że USA akceptuje tę inicjatywę (a w jej ramach Polskę jako lidera) i chętnie udzieli jej swojego wsparcia politycznego i handlowego. Trzeba pamiętać, że nie dla wszystkich reprezentowanych tam państw, wizja dostaw amerykańskiego gazu jest taka oczywista. Kilku członków ma silne związki z Rosją i ich udział w budowie alternatywy gazowej może stać pod znakiem zapytania. Nawet jeśli będzie odpowiednia wola polityczna, gazoport w Świnoujściu czy terminal na wyspie Krk to jeszcze za mało by słowo stało się ciałem. Potrzebny jest sam gaz oraz infrastruktura do jego przesyłu. Amerykanie zaprosili wszystkich zgromadzonych do rozmów. Trump powiedział mniej więcej tyle: jeśli chcecie być niezależni od monopolu rosyjskiego to my wam w tym pomożemy. Zapewnimy infrastrukturę, damy gaz i obie strony zrobią na tym dobry biznes. Musicie się dogadać między sobą co i jak, dajemy tylko możliwość, a wy sami musicie po nią sięgnąć. Dla wielu z obecnych przywódców był to też jeden z rzadkich momentów, w którym mogli zamienić kilka słów z prezydentem USA. Brzmi zabawnie ale małe państwa zazwyczaj po prostu czekają w kolejce na audiencję (i tak np: prezydent rodzimej dla Melanii Trump Słowenii skorzystał z okazji i zaprosił parę prezydencką do kraju), cenią więc takie chwile. Powtarzano, że inicjatywa nie jest wymierzona przeciwko Unii Europejskiej ale stanowi jej integralną całość. Jest po prostu platformą współpracy handlowej i infrastrukturalnej państw w osi północ-południe, a nie tradycyjnego ustawienia wschód-zachód. Zresztą, nie chodzi tylko o gaz ale też o Via Carpatia, połączenia kolejowe itp. To ważne, bo zdecydowanie zbyt wielu komentatorów myli Trójmorze z historyczną ideą Międzymorza, bytu alternatywnego wobec Unii Europejskiej o którym tutaj po prostu nie ma mowy. Tymczasem pierwsze porozumienia między firmami polskimi a chorwackimi mają być podpisane jeszcze w tym tygodniu. W przyszłym roku grupa spotka się w Bukareszcie, a w międzyczasie pracować będą zespoły robocze klarujące szczegóły współpracy. Tę inicjatywę należy docenić, a obecność amerykańskiego prezydenta w charakterze gościa honorowego na spotkaniu na pewno jej pomoże w realizacji zamierzeń.
We wcześniejszym wpisie, twierdziłem, że Donald Trump podobnie jak to zrobił np: podczas wizyty w Arabii Saudyjskiej, niejako mianuje regionalnego przywódcę. Zdania nie zmieniam bo dokładnie tak się stało. Musimy odrzeć to wydarzenie, ze wszystkich nic nie znaczących słów i gestów i skupić się na faktach. Wyznaczenie lidera nie odbywa się w warstwie słownej i poklepania po plecach (chociaż ustne potwierdzenie jest oczywiście istotne), tylko poprzez danie faktycznych narzędzi do realizacji tego celu. Polska jako jedyny poza USA kraj dostanie rakiety Patriot w najnowszej wersji, równolegle z US Army. To nic, że nim to nastąpi minie jeszcze kilka lat, a do wynegocjowania pozostaje właściwy kontrakt, offset i umowa towarzysząca (system "Narew" oraz radary). Polska będzie też mieć możliwość dystrybucji amerykańskiego gazu w regionie. Ma amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa i amerykańską armię na swoim terytorium. Niby o tym wszystkim wiemy od przynajmniej roku, ale teraz uzyskujemy osobiste potwierdzenie z ust nowego prezydenta, a za tym pójdą kolejne działania. Przechodzimy do realizacji następnego etapu tego obliczonego na lata planu polegającego na tym, by Polska była niezależna i wolna od rosyjskich nacisków. Nie będzie jej można zastraszyć rakietami Iskander z Kaliningradu ani szantażem gazowym jak to się dzieje obecnie. Co więcej, to swoje bezpieczeństwo i niezależność będzie w stanie eksportować na pozostałe kraje regionu. Na tym polega siła otrzymanych narzędzi, która poparta została zupełnie jasną deklaracją polityczną - Polska jest strategicznym sojusznikiem USA. Co nie znaczy, że ten czy jakikolwiek inny kraj odwali za nas całą robotę albo da nam technologie i rakiety za darmo. Trump bardzo wyraźnie podkreślał, że wysiłek na rzecz bezpieczeństwa jest także kolektywnym wysiłkiem finansowym wszystkich członków NATO. To co otrzymaliśmy jest tylko historyczną okazją do zbudowania siły i niezależności naszego kraju, którą miejmy nadzieję nasze władze w pełni wykorzystają. Powtarzam, w tej części wizyty obyło się bez niespodzianek.
Jednak tym na co wszyscy tak naprawdę czekali było przemówienie Donalda Trumpa na pl. Krasińskich w Warszawie. Historycznym miejscu ozdobionym ogromnym pomnikiem Powstania Warszawskiego. Oczywiście, był to jeden wielki show. Z jednej strony poinstruowane grupy widzów skandowały co i rusz imię amerykańskiego prezydenta. Z drugiej, Trump odwdzięczał się licznymi komplementami, ukłonami i deklaratywnym uwielbieniem dla Polski i Polaków. Brak tu miejsca na pełną analizę tekstu (linki do transkrypcji podaję poniżej) dlatego skupię się tylko na drugiej części przemowy. Pierwsza - stanowiła bardzo szczegółowe odwołanie historyczne. Była miła dla ucha ale bez większego znaczenia ponad to jedno, że nasza narracja historyczna dostała darmową reklamę (co ma swoją wartość). Miłe słowa dla Polaków miał zawsze, każdy z odwiedzających nas amerykańskich prezydentów. Fakt, że Trump zaskoczył wklepaną na piątkę wiedzą i dla odmiany nie pomylił Powstania Warszawskiego z Powstaniem w Getcie, liczy mu się na plus. Cały ten historyczny wykład poza politycznym marketingiem był tylko wprowadzeniem do drugiej części adresowanej do świata, a nie Polaków.
A w niej Donald Trump przedstawił ideowe cele swojej prezydentury oraz wezwał Zachód do jedności i walki w obronie wartości: wiary w Boga, rodziny, wolności osobistej, a także osiągnięć zachodniej cywilizacji. Stanął w obronie jej tradycji i historii oraz zwyczajów. Takie odwołanie do Boga i religii nie zdarzyło się żadnemu zachodniemu przywódcy od bardzo wielu lat. W swojej wizji Trump przedstawił zagrożenia: terroryzm, ekstremizm, czy poddanie się obcej dominacji kulturowej. W ujęciu państwowym dodał także agresję militarną, propagandę, przestępstwa finansowe czy wojnę cybernetyczną. W tym kontekście wymienił działania Rosji, jej ingerencję na Ukrainie i w Syrii, a także Iran czy Północną Koreę. A do nich dodał jeszcze wszechobecną biurokrację jako siłę zabijającą ducha wolności, robiąc oczywiste choć nienazwane nawiązanie do Unii Europejskiej w rozumieniu administracyjnym. Temu wszystkiemu przeciwstawił zachodnią cywilizację - jej wolność, pluralizm, otwartość, chrześcijańskie korzenie, historię, chęć ciągłego rozwoju i zdobywania wiedzy. Stwierdził, że żadne posiadane pieniądze i technologia nie zastąpią woli i przekonania, by zwyciężyć niebezpieczeństwa. Na przykładzie Polski udowadniał, że czasem tylko wiara i niezłomność pozwalają przetrwać. Powiedział, że Europa musi się zdecydować, czy chce bronić swojej tożsamości czy też zniknąć i nieodwracalnie utracić zdobyty przez lata dorobek. Niemal dosłownie wzywał do zamknięcia granic i zdecydowanej polityki migracyjnej. Przypomniał o potrzebie zbrojeń i zapewnił, że USA wypełni zobowiązania wynikające z art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego ale tego samego oczekuje od innych. Swojej przemowy nie adresował tylko do rządów ale i zwykłych obywateli. To oni stanowią sól ziemi, prawdziwe serce zachodniej kultury stanowiące o jej sukcesie i przetrwaniu. Amerykański prezydent rzucił Unii Europejskiej wyzwanie, sięgnął po przywództwo. Nie tylko fizyczne, oparte na sile militarnej i gospodarczej jak dotychczas, ale ideologiczne. Wezwał do powrotu do korzeni i obudzenia się z prowadzącego do zagłady marazmu i niezdecydowania. Zaproponował to, czego Zachodowi od dawna brakowało. Koherentnych, uniwersalnych dla naszej kultury wartości, wokół których warto się organizować i które warto bronić. A które poprawność polityczna Europy od dawna spychała w niebyt. Nazwał po imieniu to, o czym od dawna mówią eksperci i coraz bardziej radykalnie nastawione grupy walczące z establishmentem - wojna cywilizacji. A nie ma obrony przed obcą doktryną bez odwołania się do własnej, równie silnej koncepcji.
To była ważna deklaracja i ważna przemowa, a Polska wpisała się w tę narrację wprost idealnie. Na razie w naszych mediach przemknęła niezauważona. Na razie na świecie więcej mówi się o Korei Północnej. Nie mam wątpliwości, że usłyszano ją na szczycie G20 chociaż wszyscy czekają na spotkanie Trump - Putin. W każdym razie, tzw. alt-prawica na pewno tego tematu nie przepuści a to znaczy, że wkrótce internet spopularyzuje to przemówienie.

Linki do transkrypcji przemówienia:

Wersja angielska

Wersja polska

 

wtorek, 4 lipca 2017

Nowe rozdanie Trumpa

Odkąd gruchnęła wieść o przyjeździe amerykańskiego prezydenta do Polski, nasze media prześcigają się w domysłach i spekulacjach co też ona może oznaczać? Czy, jak chce obóz rządzący, jest to wizyta potwierdzająca pozycję naszego kraju na świecie i dowód skuteczności polityki zagranicznej? Czy może, jak mówi opozycja, nic nie znaczący gest kontrowersyjnego polityka, który wpada tylko pouśmiechać się wśród sobie podobnych i zaraz leci na szczyt G20?
Nie warto tracić czasu na propagandowe gdybanie, gdy na stole leżą już niemal wszystkie karty i rozdanie wydaje się oczywiste. Parafrazując klasyka, tak naprawdę wszyscy wszystko wiedzą. Scenariusz został już ustalony.
 
 
Donald Trump jest człowiekiem, czy to się komuś podoba czy nie, determinującym kierunek w jakim zmierza światowy układ sił. Jego zagraniczne wizyty, uściski dłoni i przemowy mają znaczenie. Świat słucha. Reprezentuje kraj pełniący przez ostatnie 26 lat rolę absolutnego hegemona. USA, morskiego imperium panującego nad całym Rimlandem (w kontrze do Heartlandu), którego pozycja w ostatniej dekadzie stała się niepewna. Ta słabość objawiająca się biernością, a wręcz celowym wycofywaniem się ze strefy wpływów była domeną rządów pacyfistycznie nastawionego idealisty Barracka Obama. Oczywiście, przyczyny takiej polityki są dużo bardziej złożone i często niezależne od prezydenckiej woli. Jak scheda po G.W. Bushu, kryzys gospodarczy, przemiany społeczne czy wreszcie działania innych mocarstw. Niemniej, wiele osobistych decyzji Obamy doprowadziło do poważnych, negatywnych konsekwencji (m.in. sprawa niesławnej "czerwonej linii" dla Assada) i eskalacji konfliktów. Poświęcam temu zagadnieniu wiele stron w "Globalnej Grze" (ebook) i tam odsyłam wszystkich ciekawych szczegółów. W formule fejsbukowej publikacji po prostu nie ma miejsca na detale. Trump doszedł do władzy na fali przemian i buntu społecznego, dokładnie tak jak Obama, tego samego zrywu, który przemeblował już niejedną krajową scenę polityczną. Zaczęło się od "rewolty" o zabarwieniu socjalistycznym (na fali kryzysu 2008 roku), by w kolejnej fazie rozczarowania establishmentem, przerodzić się w coś bardziej radykalnego, antyglobalistycznego i nacjonalistycznego (nie myląc z szowinizmem).
Piszę to tylko po to, by nakreślić tło wydarzeń. Polityka Trumpa polega dzisiaj na odzyskaniu przez USA utraconej pozycji i to w formie właśnie takiego prawicowego radykalizmu. By mógł tego dokonać potrzebuje pieniędzy - tak jako narzędzia, jak i celu samego w sobie. W polityce wewnętrznej powstrzymuje go Kongres i dlatego realizacja planów - czy to przez pobudzenie gospodarki (planowana reforma podatkowa), czy też przez oszczędzanie (ucięcie kosztownych programów socjalnych)- idzie bardzo wolno. Ale w polityce światowej to on rozdaje karty. Tym bardziej że imperium ma jeszcze kilka asów w rękawie. Podstawą jest więc poprawienie ujemnego bilansu handlowego. Każda wizyta zagraniczna prezydenta obliczona jest na wymierne korzyści. Są to przeważnie wielomiliardowe kontrakty (ostatnia wizyta na Bliskim Wschodzie, ale też spotkanie z premierem Indii) lub zapowiedzi/działania zmierzające do długofalowej współpracy handlowej. W zamian USA oferuje swoją wieczną przyjaźń, a to oznacza wsparcie zarówno polityczne, jak i militarne. Tam gdzie to możliwe, wyznacza też swoich sojuszników na regionalnych rozgrywających. Dokładnie tak stało się w przypadku Arabii Saudyjskiej, która z uwagi na zachowanie Turcji, zajęła jej miejsce największego sojusznika USA w regionie. Jest to zresztą idealny przykład na wprowadzenie w życie zasady "dziel i rządź" (vide sytuacja wokół Kataru). Metodą kija i marchewki USA odzyskuje utraconą pozycję i w tej chwili znowu liczy się w wielkiej rozgrywce o Syrię i Irak (chociaż perspektywy są niepewne ale to inna bajka). Podobnie postąpiono dogadując się z Indiami (kosztem Pakistanu) oraz Koreą Południową (kosztem Filipin).
Przez moment wydawało się też, że cyniczny pragmatyzm i interesy zwyciężą w stosunkach z Chinami. Jednak znakomite relacje Xi Jinpinga i Donalda Trumpa nie przyniosły spodziewanych przez USA rezultatów (m.in. ciągle eskalująca sytuacja wokół Północnej Korei, Morza Południowochińskiego i ogólnie rzecz biorąc niekorzystny bilans handlowy). Toteż w ostatnim czasie widać pewne akty wrogości ze strony Amerykanów. Może to być jedynie przygrywka do dalszych negocjacji, ale powoli krystalizuje się sytuacja, w której to Chiny nie sprzymierzą się z USA, ale raczej Rosją (vide Belt&Road czyli Jedwabny Szlak), a w takim przypadku powróci temat wojny powietrzno-morskiej, czyli walki o dominację na Pacyfiku. To jednak jeszcze pieśń przyszłości i na razie obie strony dążyć będą do współpracy, szukając sojuszników swojej sprawy. Tymczasem, o ile nieczułość Chin na Amerykańskie awanse była niemiła ale spodziewana, o tyle ostatni rok wywrócił politykę europejską do góry nogami zaskakując wszystkich.
Po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, USA straciły w niej swój punkt zaczepienia. Do tej pory rzecznikiem amerykańskich interesów był Londyn. Teraz ta możliwość wpływu na politykę UE z dnia na dzień przepadła, a to oznacza, że Unia z sojusznika stała się nagle konkurentem. Piszę o całej wspólnocie, ale tak naprawdę problem sprowadza się do Republiki Federalnej Niemiec. Dla Amerykanów jasnym jest, że w obecnej chwili to kanclerz Merkel decyduje o kierunkach polityki unijnej. Nie mają wątpliwości, że konstrukcja rynku wewnętrznego, jak i polityka monetarna strefy euro służy przede wszystkim utrzymywaniu niemieckiego PKB i ogromnego eksportu (nadwyżka handlowa 285 mld euro) przy bardzo niekorzystnym dla USA bilansie handlowym (kością niezgody jest też temat eksportu stali). Zupełnie otwarty konflikt pomiędzy Angelą Merkel a Donaldem Trumpem jest, poza osobistą niechęcią, umotywowany finansowo. Wypowiedzenie porozumienia klimatycznego czy wywalenie do kosza umowy TTIP, to nic innego jak odmowa ponoszenia przez USA kosztów modernizacji przemysłu oraz ochrona własnego rynku (który w wielu kategoriach stoi niżej od europejskiego). Poza tym, Amerykanom nie w smak jest też prorosyjska polityka energetyczna Niemiec (vide Nordstream2), bo to z kolei ogranicza ich możliwość eksportu gazu łupkowego. Przy tym wszystkim nie należy się dziwić, że przyciśnięte finansowo Stany, obciążone obowiązkiem pilnowania światowego bezpieczeństwa, złoszczą się na Niemców oszczędzających na kosztach wspólnego bezpieczeństwa (natowskich wymóg wydawania 2% PKB na zbrojenia). A kanclerz Merkel ani myśli podporządkowywać się polityce nowej administracji Białego Domu, wręcz dąży do jeszcze większej niezależności (sprawa budowy unii w Unii oraz europejskich sił zbrojnych).
Gdzie dochodzimy do lipcowej wizyty Trumpa w Warszawie. W świetle powyżej przedstawionych faktów jasnym jest, że USA potrzebują nowego rzecznika w Unii. Kraju, który będzie od teraz ich punktem zaczepienia pozwalającym decydować o kierunkach polityki wspólnoty. Najlepiej takim, o podobnych interesach. Francja jest największym sojusznikiem Niemiec, ledwie wychodząca z kryzysu Hiszpania zbyt peryferyjna i podzielona wewnętrznie, podobnie przytłoczone imigrantami i recesją Włochy czy goniąca resztką tchu Grecja. Z większych państw mogłaby być jeszcze Rumunia, która jednak stoi o poziom niżej w rozwoju i nie liczy się w europejskich rozgrywkach. Pozostaje więc tylko Polska. Kraj duży, ze sporym rynkiem zbytu, solidny gospodarczo, homogeniczny narodowościowo (więc stabilny), korzystnie antyrosyjski i starający się uniezależnić od Niemiec. Kraj aspirujący do roli regionalnego przywódcy i z punktu widzenia USA - rewelacyjnie położony geograficznie, niemalże frontowy. Wprost na autostradzie Europa-Azja, co daje wielkie możliwości projekcji siły na mniejszych sąsiadów i szachowania większych, a także rękę na pulsie inicjatywy Jedwabnego Szlaku i możliwość blokowania rosyjskiej ekspansji. Kolejną sprzyjającą okolicznością jest proamerykański, aktywny w polityce regionalnej i światowej rząd od którego można oczekiwać pewnej uległości (a z pewnością takie są amerykańskie założenia). Czego chcieć więcej? Poparcie Polski w jej aspiracjach, daje Amerykanom maksimum korzyści przy minimum zaangażowania, niemal od razu i jest korzystne dla obu stron.
To wszystko można było wywnioskować zwyczajnie śledząc wydarzenia i amerykańską politykę w ostatnich miesiącach. Ostatecznie potwierdzenie przyszło jednak dopiero na konferencji prasowej generała Herberta R. McMastera, prezydenckiego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Otóż w dniu 29 czerwca potwierdził on cele amerykańskiej polityki podczas lipcowej wizyty w Europie. Po pierwsze, zaznaczenie swojej pozycji i umocnienie istniejących sojuszy (w rozumieniu wzmocnienia bezpieczeństwa). Po drugie, handel i współpraca gospodarcza. Po trzecie, wspólna inicjatywa polityczna, która wyznaczy kierunki rozwoju na przyszłe lata. Inicjatywa, która umocni USA w roli hegemona, a Polskę uczyni regionalnym liderem, dokładnie wg wcześniej opisanego wzoru. Co zabawne, na pytania dziennikarzy o kwestie wolności prasy (najwyraźniej ze wszystkich problemów polskiego systemu tylko ten jeden zapisał się w pamięci tamtejszej prasy), generał tylko gładko przeszedł do opisywania jak ważnym sojusznikiem jest Polska. To zrozumiałe, bo też dla amerykańskich interesów bez znaczenia jest czy mamy tutaj zamordystyczną monarchię jak w Arabii Saudyjskiej, autorytaryzm, czy potykającą się o własne nogi postkomunistyczną demokrację.
Mając na uwadze powyższe, zabawmy się w zgadywanie. Czego spodziewać się po Trumpie w Warszawie?
Z niemal stuprocentową pewnością powiem, że przemowy o braterstwie krwi w walce o wolność i demokrację. O tym, że dopóki Amerykanie będą mieli cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, Polska już nigdy nie będzie sama, a każdy wróg poniesie surowe konsekwencje swojej agresji. O tym, że Polska pokazała jak podnieść się z popiołów i jak budować własną wartość, jak być nieugiętym i jak walczyć o swoje. Ameryce się to podoba, Ameryka to szanuje i oczekuje, że inni też będą brać z naszego kraju przykład. I, że pan prezydent Donald Trump wszystkich nas szczerze kocha i jesteśmy wspaniałymi ludźmi, a to jest wspaniały kraj, wzór dla innych. Dlatego USA pomogą Polsce stać się liderem i zająć miejsce na jakie zasługuje. Następnie przedstawione zostaną podpisane kontrakty na amerykańską broń i amerykański gaz na grube miliardy dolarów oraz zapowiedź kolejnych inwestycji, w tym przemysłowych, infrastrukturalnych i energetycznych. Zgadując dalej, być może wypłynie informacja o dalszym wzmocnieniu amerykańskich wojsk w regionie, w tym przesunięcia wielu istotnych baz i infrastruktury z Niemiec do Polski. Przy tej okazji wyartykułowany może zostać ostry sprzeciw wobec polityki Rosji (prawdopodobnie mniej więcej zbiegnie się to z opublikowaniem nowych sankcji). Z pewnością kilka ciepłych słów usłyszą przywódcy Trójmorza (12 państw), ale z pewnymi zastrzeżeniami. W Rijadzie Trump postawił arabskim przywódcom ultimatum, by porzucili terroryzm. Czy w Warszawie postąpi podobnie? Czy nowe ultimatum będzie dotyczyć relacji z Rosją? Wydatków na zbrojenia? Polityki energetycznej? Czy czegoś jeszcze innego? Metoda kija i marchewki wymaga wyartykułowania groźby. Pewnym jest też, że zaproponowane przez Trumpa nowe rozdanie w regionie, ma obowiązywać przez wiele następnych lat, choćby z początku nie było to oczywiste.
Właśnie, nie dajmy się zwieść. Poza niewiele znaczącymi frazesami i okrągłymi słówkami, przesłanie tego wystąpienia będzie jasne i demonstracyjne. Z jednej strony, chodzi o pogrożenie palcem Starej Europie (bo to ich kosztem mamy wzrosnąć, amerykański LNG zamiast rosyjskiego NordStream2), a z drugiej Rosji (wyznaczając czerwoną linię granic ekspansji, dokładając sankcji). Wreszcie, będzie to kolejna podróż, która przyniesie Ameryce korzystne kontrakty dające miliardy dolarów wpływu. A wszystko w ramach przygotowań do rozmów w Hamburgu podczas szczytu G20, któremu jak na złość Trumpowi, przewodniczą Niemcy. Bez żadnych wątpliwości, to tam rozegra się wielka geopolityka. To w Hamburgu, w kuluarowych rozmowach wybrzmiewać będą echa warszawskiej deklaracji i to tam zawarte zostaną nowe układy. Wiadomo, że USA są otwarte na rozmowy tak z Rosją, jak i Chinami. Trump wciąż powtarza, że gotów jest wypracować nowe porozumienie klimatyczne i na zasadach fair play, zawrzeć umowy handlowe z UE. Być może wypłynie też temat Ukrainy (nieobecnej w Warszawie) i bezpieczeństwa w Europie. Ale to już temat na inną opowieść i na pewno pojawi się jeszcze w postach "Globalnej Gry".
Reasumując, kilka słów rozsądku zanim w czwartek zaleje nas fala propagandy z rodzimych mediów. Tak naprawdę drugorzędne znaczenie ma tutaj zachowanie naszych władz oraz to kto akurat rządzi. Oczywiście, miarą skuteczności naszej dyplomacji będzie pragmatyczne wyzyskanie tego wydarzenia tak by korzyści dla kraju były maksymalnie duże. Chcę powiedzieć, że to wydarzenia niezależne od nas wykreowały tę sytuację, a w mniejszym stopniu nasze działanie (chociaż z pewnością zabiegi prezydenta Dudy pomogły sprawie). Czy to będzie przełomowa wizyta? Dla Polski, tak. Prawdopodobnie też dla regionu, a nieco mniej w polityce światowej (co nie znaczy, że będzie bez znaczenia!). Ugruntuje już wprowadzone zmiany (jak wzmocnienie wschodniej flanki NATO i powrót armii USA do Europy) oraz zapowie nowe (zmiana polityki w regionie). Czy w perspektywie lat okaże się początkiem naszej drogi ku wielkości, czy raczej będzie ślepą uliczką, a może wciągnie nas w wojnę? Kraj w naszym położeniu geopolitycznym może stosować tylko ucieczkę do przodu. Biegnijmy więc, nie ma innego wyjścia.




niedziela, 2 lipca 2017

Francja przed szansą


W jednym z kwietniowych postów pisałem obszernie o wyborach prezydenckich we Francji. Mam teraz chwilę czasu by wrócić do tego tematu. Zgodnie z przewidywaniami Emmanuel Macron pokonał w nich Marine LePen dając Francji i Europie chwilę oddechu. Tymczasem jesteśmy już po wyborach parlamentarnych i cóż się okazało? Ich wynik jest sporym zaskoczeniem. Co prawda większość komentatorów raczej zgodna była co do ponownej (po prezydenckich) wygranej Macrona ale mało kto podejrzewał, ze zgarnie on absolutną większość miejsc w parlamencie.
 
 
 
Na jego korzyść zagrało kilka elementów. Po pierwsze, Macron (lub jego sztab) doskonale rozegrał całą sprawę politycznie. Ruch zasilony został licznymi kandydatami z innych partii, w tym republikańskimi, socjalistycznymi i liberalno-lewicowymi. Pozyskał też rozpoznawalnych kandydatów niezależnych, którzy dotychczas nie zajmowali się polityką (np: założyciel firmy komputerowej Infogrames, znany sędzia czy utalentowany matematyk). Dodatkowo, En Marche! nie startował w tym wyścigu samotnie, tylko wszedł w koalicję z MoD (Ruch Demokratyczny) znanego centrowego polityka François Bayrou. Tym sposobem nowy prezydent upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, przekonał wyborców, że buduje szeroką koalicję na rzecz ratowania Francji i odebrał konkurencji najcenniejszych kandydatów.
 
Z kolei marginalizowana politycznie Marine LePen i jej Front Narodowy nie potrafiła wyjść ponad zaklęty krąg izolacjonizmu i strachu przed imigracją, a tematy te w miarę trwania kampanii wyraźnie traciły na popularności. Ostatnim elementem, który bardzo pomógł En Marche! w wygranej była nieprawdopodobnie niska frekwencja wyborcza (I tura - 48,70%, II tura - 42,64%) co przy dość nietypowym systemie wyborczym dodatkowo premiowało siły mniej radykalne. Dla przykładu, Front Narodowy zebrał w pierwszej turze niemal 3 mln głosów, blisko dwa razy więcej niż cała lewica razem wzięta i tylko pół miliona mniej niż trzecia siła - Republikanie. Podobnie było w drugiej turze, a mimo to lewica zebrała łącznie 45 mandatów, podczas gdy Front Narodowy raptem 8. Wiele też o samych wyborach mówi aż 7% oddanych pustych kart do głosowania i 3% głosów nieważnych. Z jednej strony to wyraz sprzeciwu wyborców wobec klasy politycznej, a z drugiej, gdyby nie ich poczucie odpowiedzialności za demokrację frekwencja byłaby znacznie niższa. To pokazuje w jak trudnym położeniu jest Francja, nie tylko gospodarczo ale też społecznie (kryzys polityczny dotychczasowych partii władzy to tylko logiczne następstwo powyższych).
Emmanuel Macron wziął wszystko co było do wzięcia, zdobywając samodzielną większość (ponad 60% miejsc w Zgromadzeniu Narodowym, licząc razem z koalicjantem). Jego zwycięstwo było też gwoździem do trumny socjalistów i konserwatywnej UMP (rozpad na dwie frakcje). W tej chwili nie istnieje siła polityczna stanowiąca realną alternatywę, ponieważ En Marche! skutecznie przejęło ludzi ze wszystkich środowisk, doprowadzając pozostałe partie na skraj upadku. Tak na marginesie, skalę porażki dotychczasowych polityków pokazuje jeden istotny wskaźnik. Tylko 25% kandydatów wybranych na poprzednią kadencję w 2012 roku, uzyskało reelekcję w wyborach 2017 roku. Spróbujmy sobie to wyobrazić na przykładzie polskiego Sejmu, gdzie ze znanych nam twarzy zostałoby raptem nieco ponad 100 osób. Zmęczenie wyborców dotychczasowym establishmentem jest więc oczywiste.
 


Obecny prezydent jest bardzo młody jak na polityka tej rangi, a przed nim ogromne wyzwanie. Jeśli podoła zadaniu uratowania Francji przed osunięciem się w chaos i destrukcję stanie się bohaterem, który panować będzie przez długie lata. A przed nim tytaniczna praca, m.in. starcie z potężnymi związkami zawodowymi i reforma kodeksu pracy, pobudzenie zmrożonej stagnacją gospodarki, rozwiązanie problemu miejskiej przestępczości, w tym konfliktów społecznych i integracji mniejszości narodowych (zwłaszcza muzułmańskich). Wreszcie niełatwa sytuacja międzynarodowa, trapiący Francję terroryzm, jej niepewna pozycja w Europie i uwikłanie w konflikty na świecie, trwający kryzys Unii Europejskiej. Wszystko zależy od tego, czy Emmanuel Macron jest mężem stanu na jakiego się kreuje (tak samo mówili o sobie Hollande, Sarkozy czy Chirac) czy nie. Czas pokaże.