Świat
się zmienia. Niby truizm, a jednak rzadko kiedy w najnowszej
historii mogliśmy obserwować zachodzące w geopolityce zmiany aż
tak wyraźnie jak teraz. Skalę tych przeobrażeń można porównać
chyba tylko z upadkiem Związku Radzieckiego ćwierć wieku temu. To
był ostatni akord wielu lat konfliktu i konsekwencja całego
łańcucha mniejszych zmian. Dziś jest podobnie. Znajdujemy się na
chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia, które może przyćmić
wszystko, co zdarzyło się po II wojnie światowej.
I. Wiedza to siła.
Już
widzę cierpkie uśmiechy na twarzach sceptyków, szykujących się
do przywalenia mi za oczywisty pleonazm w tytule niniejszego
artykułu. Spokojnie, to zamierzony efekt i jest w tym głębszy
sens. W dzisiejszych czasach, nic nie jest pewne. Słońce zawsze
pojawia się od wschodu? To prawda, ale jakie słońce tam wstanie,
to się jeszcze okaże.
Zanim
przejdę do rzeczy, odrobina przypomnienia. W maju 2016 roku, w
opracowaniu „Przeżyć w Europie" ze
szczegółami nakreśliłem bieżącą sytuację geopolityczną
świata. Wiele z postawionych tam tez bardzo szybko się sprawdziło.
Krwawe akty terroru, a zwłaszcza ten z 14 lipca w Nicei
niespodziewanie (dla wielu) przeważyły szalę doprowadzając do
Brexitu. W ogólnonarodowym referendum postanowiono o opuszczeniu
Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię. To fatalne wieści, ale
mogło być gorzej, ponieważ udaremniono co najmniej kilkanaście
innych zamachów w całej Europie (także podczas Euro2016). Rozbito
też kilkadziesiąt siatek i grup terrorystycznych. Wielką werwą
wykazały się tu zwłaszcza służby niemieckie, które dotąd
trochę przymykały oczy na oczywisty problem islamskiego
radykalizmu. Jak spuszczone z łańcucha psy gończe, agenci
rozpoczęli naloty na salafickie meczety i aresztowania podejrzanych.
Niemniej, sygnał do zmiany dała sama kanclerz Merkel, określając
dotychczasową politykę imigracyjną jako błąd.
Niestety, mimo niewątpliwych sukcesów służb i policji, to właśnie
RFN stała się ofiarą kolejnych zamachów, w tym fatalnego ataku na
świąteczny kiermasz w Berlinie, w którym jedną z pierwszych ofiar
był polski kierowca porwanej ciężarówki. Co ciekawe, jeszcze
kilka miesięcy wcześniej w powszechnym przekonaniu niemieckich
polityków ich kraj, jako cel większości imigrantów i swoista oaza
dla muzułmanów, miał być wolny od bezpośredniego zagrożenia
terrorystycznego. Ta błędna ocena wynikała z założenia, że w
wojnie z Daesh celem są tylko kraje otwarcie wrogie wobec Kalifatu.
Najlepiej militarnie zaangażowane w bliskowschodni konflikt.
Tymczasem chodzi o rozpad Unii i jedności wśród państw Zachodu,
której centrum (chcemy czy nie) są właśnie Niemcy. Celem jest
powszechny terror. Pisałem o tym jeszcze w 2015 roku w „Superterror nadchodzi" (analizując długofalowe cele salafitów). Ale to w
Europie, tymczasem dla wielu największym i jednocześnie najgorszym
wydarzeniem roku stał się wybór na prezydenta USA Donalda J.
Trumpa. Zgodnie z przewidywaniami, spowodowało to gwałtowne
protesty części społeczeństwa niezadowolonej z takiego
rozstrzygnięcia, a w konsekwencji zamieszki, starcia z policją i
podpalenia.
Czy
jednak taki obrót wydarzeń mógł naprawdę być zaskoczeniem? Tak
pisałem o tym we wspomnianym wyżej artykule, na siedem miesięcy
przed wyborami:
„W
tej chwili (kwiecień 2016) Trump ma już praktycznie zapewnioną
wystarczającą liczbę głosów delegatów, by otrzymać nominację.
A z powodu Tea Party, czyli głosów oburzonych, bardzo realną
szansę na pokonanie Hillary Clinton w wyborach prezydenckich.
Dlaczego? Dlatego, że Amerykanie chcą zmiany i pogrążenia
establishmentu, a to właśnie Clinton go uosabia w tym starciu.
Takie radykalne tendencje widoczne są zresztą także w innych
krajach demokratycznych."
Nie
piszę tego po to, żeby podbudować ego. O możliwości wyboru
Trumpa mówili wcześniej niektórzy eksperci i (nieliczni)
dziennikarze. Fakt, była to mniejszość, wyśmiewana przez
mainstream, ale kto chciał dojść do prawdy i poznać świat ten
miał ku temu wszelkie narzędzia. Przypominam o tym wszystkim z
innego powodu.
Donald
J. Trump został jednym z najpotężniejszych ludzi na planecie i
stanowić będzie siłę napędową dla wydarzeń i działań, które
zaraz opiszę. W związku z tym chciałbym przestrzec i zaapelować,
by nie popełniać kolejnego błędu poznawczego, licząc na jego
wcześniejsze odwołanie czy bliżej nieokreślone zniknięcie ze
sceny politycznej. Stary porządek rzeczy właśnie się wali i nie
ma powrotu do przeszłości. Teraz pozostaje tylko cierpliwa i
metodyczna analiza poczynań nowego prezydenta. Na razie wystarczy
powiedzieć, że w pierwszych dniach swojej prezydentury Trump
jedynie utwierdził mnie w sceptycyzmie. Nie chodzi o jego
niewyparzony język, brak obycia, oskarżenia o rasizm, szowinizm
itp. Z punktu widzenia geopolityki, a o niej piszę, to czy Trump
kulturalnie poczeka na swoją wysiadającą z samochodu żonę, czy
też wysforuje się na przód, popełniając nieładne faux pais nie
ma żadnego znaczenia. Dlatego przywary jego charakteru pominę.
Chodzi o zupełnie co innego. Trump bardzo szybko zaczął realizować
swoje obietnice wyborcze, nawet te najbardziej populistyczne. Dla USA
to dobrze i źle równocześnie, co najlepiej pokazało zachowanie
amerykańskich indeksów giełdowych. Na samym początku nieco
spadły, by za chwilę wspiąć się na historyczne szczyty.
Dlaczego? Ponieważ szereg zapowiedzi i prezydenckich inicjatyw jest
postrzeganych jako jednoznacznie pozytywne przez kapitał, m.in.
sprowadzenie produkcji z powrotem do USA, zapowiedź ogromnych
inwestycji infrastrukturalnych na poziomie federalnym, uproszczenie
przepisów czy obniżenie podatków. Tyle, że to co dobre dla USA
niekoniecznie jest takie dla reszty świata. To, z kolei, powoduje
panikę wśród nieamerykańskich inwestorów. Zwłaszcza
populistyczne (bo nierozwiązujące problemu) ruchy w stylu budowy muru na granicy z Meksykiem czy wstrzymania z dnia na dzień
wszelkiej imigracji z wybranych państw muzułmańskich. Wszystko
wskazuje też na to, że nie zmieni swoich izolacyjnych i
pragmatycznych zapatrywań na politykę międzynarodową.
Kwestionowanie stosunków z Unią Europejską, NAFTA, NATO czy
arabskimi sojusznikami USA musi prowadzić do zmian relacji
międzynarodowych i poszczególnych sojuszy. A to z kolei stanowi
zagrożenie dla naszego regionu, ponieważ ułożenie od nowa
stosunków z putinowską Rosją wymaga uznania przynajmniej części
jej roszczeń, do czego administracja Trumpa jest w pełni gotowa.
Wszystko wskazuje też na to, że podobnie myśli Kreml. Ledwie w
kilka godzin po pierwszej rozmowie telefonicznej Trump-Putin w
ukraińskim Donbasie rozgorzały najzacieklejsze walki od 2015 roku.
W użyciu były czołgi, ciężka artyleria i systemy rakietowe, zaś
następstwem ofiary cywilne i kryzys humanitarny w odciętej od
świata, wody i prądu Awdiejewce. Biały Dom zareagował dopiero po
kilku dniach walk i licznych apelach społeczności międzynarodowej.
Opieszałość tą można tłumaczyć na wiele sposobów, ale
niezależnie od tego czy była spowodowana brakiem doświadczenia,
naiwnością, czy celowym zaniechaniem administracji, jest mało
optymistycznym prognostykiem dla walczącej o prawo do
samostanowienia Ukrainy. Tymczasem, Rosja stanowi tylko jedno (i
wcale nie najważniejsze) z kilku wyzwań, przed którymi stoi obecna
ekipa z Białego Domu.
II. Wejście Smoka.
W
„Przeżyć w Europie" ledwie otarłem się o tematykę
azjatycką, bo nie była bezpośrednio związana z naszym życiem w
Europie. Zostało mi to zresztą słusznie wytknięte, a czas
pokazał, że wydarzenia w Azji będą miały na nas dojmujący
wpływ. Pora naprawić błąd. Tym bardziej, że wydaje się bardzo
prawdopodobne, iż to tam a nie w Europie zacznie się za chwilę
największy tumult.
Cofnijmy
się na chwilę do lat siedemdziesiątych XX wieku. To wtedy
prezydent Richard Nixon dokonał wielkiego zwrotu w polityce USA,
doprowadzając do nawiązania stosunków dyplomatycznych z Chińską
Republiką Ludową. O niezwykłości i doniosłości tego wydarzenia
niech świadczy fakt, że od czasu upadku armii Czang Kaj-szeka i jego ucieczce na
wyspę Tajwan w 1949 roku, USA pozostawały jeśli nie w stanie wojny
z CHRL, to przynajmniej otwartej wrogości. Nixon rozumiał jednak,
że wojna w Wietnamie prowadzi donikąd, angażując amerykańskie
siły i środki, podczas gdy Związek Sowiecki rozbudowywał swoje
wpływy. To był ich główny przeciwnik w zimnej wojnie, a nie
dystansujące się od ZSRR i z nim skonfliktowane Chiny. Krok ten
okazał się słuszny. Nie tylko zapewniono sobie chińską
neutralność w zmaganiach z Sowietami, ale też pchnięto Państwo
Środka (także finansowo) w kierunku gospodarki rynkowej (choć
minąć musiało kilka lat), a w dalszej perspektywie ostatecznie
pokonano ZSRR. Nie chcę zagłębiać się tutaj w szczegóły, dość
powiedzieć, że autorem tego rewolucyjnego zwrotu polityki
amerykańskiej (tzw. détente),
był nikt inny jak doradca ds. bezpieczeństwa narodowego - Henry Kissinger. Późniejszy sekretarz stanu, laureat pokojowej nagrody
Nobla i jeden z najbardziej wpływowych polityków w historii kraju.
Stany
Zjednoczone wygrały zimną wojnę, czego efektem była ich
niezaprzeczalna światowa hegemonia, trwająca nieprzerwanie przez 26
lat, aż do dzisiaj. Z różnych względów, pozycja ta zaczęła się
chwiać. Po pierwsze, wojna z terroryzmem okazała się długotrwałym
konfliktem światowym bez perspektyw na szybkie jej zakończenie. Po
drugie, lekkomyślnie poparta przez Zachód Arabska Wiosna Ludów
zdestabilizowała cały Bliski Wschód, dając pożywkę dla
wszelkiej maści radykalnych ruchów islamskich (Al-Kaida, Bractwo
Muzułmańskie, wreszcie ISIL/ISIS). Po trzecie, wybuchł światowy
kryzys gospodarczy. Po czwarte polityka zagraniczna Barracka Obamy
pozornie oparta była o porozumienie i koncyliację oraz odrzucenie
siły jako argumentu w dyplomacji. Faktycznie jednak, zacieśniając
stosunki handlowe, dbano też o zwiększanie obecności wojskowej w
regionie, powodując duży dysonans, a w efekcie irytację Chin.
Wszystkie te aspekty wstrząsnęły światową pozycją USA,
doprowadziły do osłabienia siły militarnej (ograniczenie budżetu,
które wstrzymało rozbudowę sił na Pacyfiku, przy jednoczesnym ich
zmniejszeniu w Europie i na Bliskim Wschodzie), skomplikowały ich
relacje z sojusznikami, a także w efekcie ośmieliły pretendentów
do tronu hegemona. W poszczególnych regionach własną, sprzeczną z
interesem USA, politykę zaczęły prowadzić m.in. Turcja i Iran.
Dalej na wschód, konsekwentnie rozbudowująca arsenał nuklearny,
Korea Północna oraz stanowiące największe wyzwanie Rosja i Chiny.
O działaniach Kremla wiemy jednak dość dużo, ponieważ ich
agresywny charakter stał się oczywisty już w 2008 roku (inwazja na
Gruzję). Odbudowa strefy wpływów sprzed rozpadu ZSRR stanowi dla
Rosjan priorytet polityczny od ponad dekady. Dopiero w ostatnich kilku latach,
na fali intensywnej rozbudowy i przebudowy armii oraz koniunktury
gospodarki opartej o surowce (gaz, ropa), Rosja przeszła z fazy
adaptacji, w realizację. Stąd zajęcie Krymu, inwazja na Ukrainę,
odmrażanie konfliktów na Kaukazie, dołączenie do wojny w Syrii
itp. Z tym, że rosyjska ekspansja w Europie i na Bliskim Wschodzie
ograniczana jest przez licznych sojuszników Ameryki. Takich
problemów nie mają Chiny, będące w dużo bardziej komfortowej
sytuacji pod względem geograficznym.
Kissingerowskie
odprężenie pozwoliło Chinom skupić się na polityce wewnętrznej.
Po tragicznych eksperymentach Wielkiego Skoku i Rewolucji
Kulturalnej, wygaśnięciu walk w łonie Komitetu Centralnego, Chiny
pod przywództwem Deng
Xiaopinga
w końcu zaczęły wychodzić na prostą. W krótkim czasie, bo
zaledwie dekady, ze zrujnowanego ekonomicznie kraju powstał
produkujący wszystko azjatycki tygrys. Liczne reformy, w tym
zniesienie kolektywizacji, wprowadziły nieco liberalizmu i
demokracji. Zryw twardogłowych (w odpowiedzi na zbyt „radykalne"
postulaty studentów) z 1989 roku zakończony masakrą na Placu
Niebiańskiego Spokoju, nie powstrzymał tych zmian. Przeciwnie,
doprowadził do ostatecznej utraty władzy przez generałów. A
wzrost gospodarczy na poziomie między 8 a 14% rocznie, utrzymujący
się przeszło dwadzieścia lat, nie tylko przebudował chińskie
społeczeństwo, ale też pozwolił na wrócenie do tego czym Chiny
były przez tysiące lat. Do roli mocarstwa nie tylko z uwagi na
ogromne terytorium państwa i liczbę ludności, ale ze względu na
swoją siłę gospodarczą, polityczną i militarną.
Oczywiście,
specyfika postrzegania geopolityki przez CHRL jest odmienna od
naszej. Na przykład, oficjalne zapatrywania władz w tej kwestii,
oparte są o tzw. pięć zasad pokojowego współistnienia. Odrzucenie
hegemonizmu, postawienie na dialog i pokojową koegzystencję
narodów, czyli tylko i wyłącznie miękkie środki oddziaływania.
Dowodem takie nastawienia jest fakt, że Chiny od lat rozbudowują
swoją pozycję w Afryce (wysyłają specjalistów, rozbudowują
firmy i inwestycje, „kupują" przychylność władz) w sposób
całkowicie pokojowy. Podobnie pokojowo dominują w handlu
międzynarodowym (zaplecze produkcyjne świata Zachodu) czy na rynku
walutowym. Chiny przez długi czas posiadały największe na świecie
rezerwy walutowe, pozwalające na manipulację kursami np. dolara.
Przyćmiły pod tym względem gospodarkę amerykańską i europejską,
a przypieczętowaniem tego stanu rzeczy ma być budowa nowego
Jedwabnego Szlaku.
Cierpliwością
i ciężką pracą mocno wyzyskiwanych obywateli, Chiny wywindowały
swoją światową pozycję w sposób nieosiągalny przez jakikolwiek
konflikt militarny. Nic jednak nie trwa wiecznie, zwłaszcza że cała
sytuacja przestała odpowiadać USA. Gdzie dochodzimy do punktu
zwrotnego. Po raz pierwszy od dekad, gospodarka Kraju Środka dostała
zadyszki. Wzrost gospodarczy spadł do „ledwie" 6,5%, a w ruch
poszły rezerwy walut i złota, mające utrzymać kurs juana.
Wszak żaden wzrost nie może trwać wiecznie, zwłaszcza kiedy
ciągle odgórnie sterujące gospodarką władze próbują nie
dopuścić do koniecznej korekty. Tylko że kryzys przychodzi w
bardzo niesprzyjającym dla Chin momencie. Dominacja gospodarcza w
świecie, miała bowiem posłużyć do konsolidacji chińskiej władzy
w regionie. Decydenci z pewnością długo zastanawiali się co
robić.
Pisałem
o ich odmiennej od naszej percepcji. Dla Chin wyspa Tajwan jest
integralną częścią terytorium, pozostającą tylko chwilowo poza
kontrolą legalnych władz w Pekinie, podobnie jak Morze
Południowochińskie (spora część zachodniego Pacyfiku). Wszystkie
pozostałe państwa regionu mają w tej materii przeciwne poglądy.
Kontrola nad tym morskim obszarem to nie tylko dostęp do wielu
zalegających pod dnem morskim surowców, ale też panowanie nad
bardzo ważnymi szlakami handlowymi.
To dlatego od kilku lat powstają na nim sztuczne wyspy, na których
budowane są porty dla okrętów wojennych i bazy lotnictwa. W ten
sposób Chiny zyskują przewagę nad swoim głównym przeciwnikiem w
rejonie Pacyfiku - Stanami Zjednoczonymi. Amerykańscy wojskowi
dostrzegli ten problem już w 2009 roku, a od 2010 znana jest
oficjalna doktryna wojskowa o nazwie „bitwa powietrzno-morska"
(AirSea Battle - w skrócie ASB). Zakłada ona realny scenariusz
wybuchu wojny między Chinami oraz USA i ich sojusznikami w rejonie
zachodniego Pacyfiku. Problem, niemal zupełnie ignorowany w polskiej
publicystyce, został mimo wszystko dostrzeżony już w 2012 roku
(polecam znakomite opracowanie Jacka Bartosiaka).
W tym
kontekście przypomnijmy sobie działania poprzedniego prezydenta USA
Barracka Obamy. Jego zwrot na Wschodnią Azję (tzw. pivot),
określający zmianę priorytetów z polityki europejskiej i
bliskowschodniej na azjatycką, dotyczył właśnie tego problemu.
Jak już pisałem, Obamę cechował przemożny pacyfizm. Toteż mimo
że Pentagon opracował plany wojenne (wg zasady Si
vis pacem, para bellum),
prezydent szukał pokojowego rozwiązania rodzącego się (i
nieuchronnego) sporu. Przez pewien czas po 2009 roku, ta polityka
przynosiła spodziewany efekt. Wymiana handlowa i gospodarcza kwitła.
Ale do czasu. Świadomi zagrożenia Amerykanie musieli zacząć
umacniać swoją wojskową obecność w regionie. Rozbudowali bazę,
przenieśli znaczną część floty, a razem z nią najnowsze
samoloty tzw. piątej generacji. Takie zbrojenia nie spodobały się
jednak sojusznikom obawiającym się reakcji Chin, a w dalszej
kolejności wymuszone przez Kongres cięcia wydatków zahamowały
cały proces. Chiny poczuły się zagrożone. No bo jak to? Mieliśmy
współpracować, a wy się zbroicie? Trzeba przy tym pamiętać, że
ich filozofia każe inaczej spoglądać na rzeczywistość. Zawsze
chodzi o długą perspektywę, a nie partykularne interesy
teraźniejszości. Decydenci doszli więc do wniosku, że by
zniwelować amerykańską przewagę, należy czym prędzej działać.
A w zasadzie, jeden konkretny człowiek - Xi Jinping, który objął
władzę prezydencką po „miękkim" Hu Jintao.
Już
mniej więcej w 2013 roku, chińskie wojska inżynieryjnie w
tajemnicy przystąpiły do budowania sztucznych wysp na rozsianych po
dalekich zakątkach Morza Południowochińskiego rafach koralowych
lub niezamieszkałych wysepkach i skałach. Wszędzie tam, gdzie dno
morskie prześwitywało przez błękitną taflę wody, ogromne
pogłębiarki zrzucały tysiące ton morskiego piachu. Rosnące hałdy
wyrównywały spychacze, a na tak ukształtowanych wyspach poczęły
powstawać lotniska, porty, instalacje rakietowe. Ile dokładnie? To
wiedzą pewnie tylko sami Chińczycy, ale mówi się o setkach tak
skonstruowanych wysepek (wykryto ok. 500 miejsc „budowy") i
dziesiątkach instalacji. Problemem nie było samo ich powstanie per
se, tylko fakt, że
znajdują się w bliskiej odległości lub praktycznie w sferze wód
terytorialnych (wyłącznych strefach ekonomicznych) Filipin,
Tajwanu, Wietnamu, Malezji i Brunei. Ich powstanie było więc formą
okupacji i zagarnięcia terytorium morskiego bez wypowiedzenia wojny.
Taki stan rzeczy musiał spotkać się ze sprzeciwem pokrzywdzonych
państw. W lipcu 2016 roku Stały Trybunał Arbitrażowy w Hadze z
pozwu rządu Filipin wydał wyrok odrzucający roszczenia Chin do
spornego fragmentu morza bliskiego Filipinom. W tym, za nielegalne
uznał budowę wysp (także z uwagi na zniszczenia raf). Mimo, że
Pekin jest sygnatariuszem konwencji haskiej, władze oficjalnie
zapowiedziały, że nie mają zamiaru respektować wyroku i nie
dopuszczą do ingerencji w swoje „wewnętrzne sprawy". Nagle,
Morze Południowochińskie, będące chińskie tylko z nazwy, stało
się wewnętrznym akwenem CHRL. A przynajmniej tak uważają
komunistyczne władze, powołując się przy tym na pochodzące z XIV
w. mapy cesarskich kartografów.
III. Bitwa powietrzno-morska.
Wróćmy
teraz do doktryny ASB. Dla amerykańskich strategów sytuacja jest
całkowicie jasna. Są tylko dwa wyjścia. Albo Stany Zjednoczone w
zamian za pokój zaakceptują wymuszane na nich status
quo, czyli chińskie
panowanie na zachodnim Pacyfiku, albo przywrócą status
quo ante, czyli
amerykańską dominację, do której przecież dążyli. Po prostu z
powodu braku konsekwencji dali się wyprzedzić konkurencji. Z uwagi
na aspekt geopolityczny (powiązania sojusznicze, zmianę światowego
porządku) oraz ekonomiczny (wymierne dochody) teoretycznie
oczywistym wydaje się wybór drugiej opcji, czyli wojna. Stąd
koncepcja AirSea Battle.
Nie
chciałbym w tym miejscu poświęcać czasu na dokładną analizę
opracowanego modus
operandi, dlatego
zainteresowanych odsyłam do wspomnianej wcześniej publikacji J.
Bartosiaka. Przedstawię jedynie w dużym uproszczeniu najważniejsze
założenia i wnioski płynące z omawianej doktryny. Pierwsza
konstatacja: USA są względem Chin w bardzo niekorzystnej sytuacji
militarnej. Państwo Środka jest ogromnym krajem, z przepastną tzw.
głębokością operacyjną. To oznacza, że na tak dużym terytorium
można cofnąć się na tyle daleko, by przeciwnik nie mógł nas
dosięgnąć swoim lotnictwem lub rakietami bez przeprowadzenia
inwazji lądowej (dla porównania, Tajwan ma niemalże zerową).
Kolejną sprawą są odległości i wyposażenie. Ciągle
rozbudowywana Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza
dysponuje sprzętem, technologią i siłą rażenia, pod pewnymi
względami mogącą równać się z amerykańską (np. wojska
rakietowe). Ma natomiast stosunkowo słabsze siły morskie (z
wyjątkiem dużej ilości okrętów podwodnych). USA dysponuje
ogromną flotą i współpracującym z nią lotnictwem, które z
uwagi na zaawansowany poziom technologiczny uzbrojenia mogłyby
teoretycznie poradzić sobie z Chińczykami. W praktyce problemem są
odległości. Kontynentalne Chiny znajdują się dużo bliżej
Tajwanu, Korei czy Japonii niż Stany Zjednoczone. Mają w tym
rejonie kilkadziesiąt gotowych do użycia baz wojskowych, portów i
lotnisk, podczas gdy Amerykanie dysponują zaledwie kilkoma. ChALW
jest więc w stanie znaleźć się na miejscu szybciej, przytłaczając
przeciwnika swoją masą, zanim USA będzie w stanie zareagować, tj.
zatopić lub zepchnąć chińską flotę, zamykając ją w
macierzystych portach i zniszczyć bazy rakietowe.
Po lewej łacha piachu przed wizytą chińskich inżynierów, po prawej w trakcie budowania bazy. |
Ergo,
napisali eksperci, naturalną taktyką Chin musi być atak
wyprzedzający - Zastosowanie zmasowanego, niezapowiedzianego i
symultanicznego uderzenia na bazy i zgrupowania floty USA oraz jej
sojuszników. Zadanie wystarczająco dużych strat pozbawi Stany
środków operacyjnych w regionie, zmusi do rozproszenia sił i
skupienia się na odtworzeniu zdolności działania floty. To, z
kolei, da czas na rozbicie pozostawionych samych sobie Tajwanu i
Korei, a na dokładkę jeszcze zblokowanie Japonii. Liżący rany
Amerykanie będą jeszcze musieli zabezpieczać swoje pacyficzne
konwoje przed nękającymi je watahami okrętów podwodnych nim dotrą
z pomocą w rejon działań. Powtórka z tzw. bitwy na Atlantyku
okresu II WŚ. Zresztą, nie tylko w tym aspekcie, bo skojarzenie z
japońskim atakiem na Pearl Harbour w 1941 roku nasuwa się samo.
Dzisiaj trzeba to tylko zrobić w dużo większej skali i bez
powielania błędów. A będzie znacznie łatwiej, wszak Chiny
dysponują własną siatką satelitów, co znacznie ułatwi tropienie
i wykrywanie nieprzyjacielskich okrętów. Reasumując, chodzi o to
by uderzyć z dużą mocą, a następnie przejść na pozycje
obronne.
To
jest właśnie clou
tej ewentualnej przyszłej wojny, z którego obie strony świetnie
zdają sobie sprawę. Pewnym jest, że nie dojdzie do użycia broni
jądrowej, ponieważ jako ostateczny argument, jest ona zarezerwowana
na ewentualność zagrożenia istnienia narodu jako takiego. A tutaj
żadna ze stron nie ma zamiaru przeprowadzać inwazji na terytorium
przeciwnika. Chodzi „tylko” o panowanie na Morzu
Południowochińskim, wobec czego jedyną „ziemią” do zdobycia
jest łańcuch wysp, tzw. Paracelskich i Spratly. Archipelagi te to
kilkaset wysepek oraz dwanaście rozłożystych raf koralowych. To
będzie morska wojna handlowa, wojna o zasoby. A taki typ rządzi się
nieco innymi zasadami (brak okupacji terenów zamieszkałych,
działanie z dala od swojego terytorium itp.). W konflikt ten
zaangażowanych jest bardzo wiele państw. Spór dyplomatyczny trwa
już od kilkudziesięciu lat (tzw. linia dziewięciu kresek), a teraz
po prostu zmierza do kulminacyjnego momentu.
A jak
Amerykanie mają zamiar obronić się przed tym atakiem, skoro tak
znakomicie rozpoznali sytuację? Otóż nie zamierzają. Po pierwsze,
chiński atak stanowić będzie idealny pretekst, tzw.
casus belli. Dopuszczenie
do niego jest wręcz wskazane. W innym wypadku to USA musiałyby
doprowadzić do wojny, a to nie spodoba się ich sojusznikom, nie
mówiąc o ONZ i amerykańskiej opinii publicznej. Sytuacja
analogiczna z tą z ataku na Pearl Harbour, do którego admiralicja
świadomie dopuściła, uprzednio wyprowadzając główne siły floty
z portu. Tym razem zadanie będzie trudniejsze, ale nie niemożliwe.
Flota musi przetrwać, a poniesione straty muszą pozostać na
akceptowalnym poziomie. Dopiero w takim wariancie USA przejdzie do
błyskawicznego kontrataku na morzu, w powietrzu, kosmosie i
cyberprzestrzeni. Wielkie znaczenie odegra w tym wszystkim Japonia,
którą Amerykanie muszą za wszelką cenę utrzymać. W razie
utracenia lub dużego uszkodzenia baz na Guam i Marianach będzie ona
dla nich naturalnym punktem zbornym oraz miejscem przerzutu
uzupełnień. Z tego samego powodu Chińczycy będą dążyć do
wypchnięcia Japonii z konfliktu, czy to przez działania militarne,
czy też dyplomację (albo hybrydową mieszkankę wszystkich
sposobów, łącznie z propagandą i dezinformacją).
Tak
jak zaznaczyłem, przedstawiony obraz działań jest siłą rzeczy
skrótowy i ogólny. Nie piszę w ogóle o tym, jak i dlaczego
chińskie okręty podwodne będą zapuszczać się aż na Ocean
Indyjski i pod Hawaje, po co Amerykanom okręty AEGIS i czemu
pierwszym krokiem musi być oślepienie przeciwnika i wyłączenie
zdolności A2AD (Anti-Access/Area
Denial - tzw. izolowanie
pola walki). To jest mało
istotne z punktu widzenia geopolityki. Ważne, że działania zbrojne
trwać będą miesiącami, a być może nawet rok czy dwa. A to
właśnie z uwagi na specyfikę wojny morskiej, wielkie odległości,
gigantyczną logistykę, głębokość operacyjną i potężne
odwody, którymi dysponują obie strony. Wygrana Chin będzie
przypieczętowaniem dominacji kraju w regionie oraz znacznym
osłabieniem pozycji USA. Być może nawet zrzuceniem ich z tronu.
Czy
taki scenariusz jest nieuchronny?
IV. Aż wzejdzie słońce.
Dlaczego
wojna miałaby wybuchnąć akurat teraz? Z kilku powodów.
Chińskie
zbrojenia osiągnęły poziom, pozwalający w sprzyjających
okolicznościach na konkurowanie z USA. Dysponują nowoczesnym
lotnictwem, okrętami typu AEGIS, atomowymi okrętami podwodnymi,
systemami rakietowymi (w tym anty-rakietowymi), siatką satelitarną
oraz zasobami technologicznymi do walki cybernetycznej. Dlatego
wykorzystując wymuszoną okolicznościami bierność prezydenta
Obamy, metodą faktów dokonanych rozpoczęto aneksję Morza
Południowochińskiego. Z drugiej strony, sprzyja temu sytuacja
geopolityczna, angażujące siły i uwagę amerykańską rosyjski
imperializm i bliskowschodni chaos. W dodatku, sama pozycja USA
wydaje się obecnie najsłabsza od lat. Stany wiele utraciły tak
politycznie, jak i gospodarczo, a ich okrojona z funduszy armia
wydaje się nieprzygotowana do większego konfliktu. Tymczasem
gospodarka Chin kwitła, władza w partii została skonsolidowana i
zaczęto wprowadzać szereg ambitnych reform. Wszystko to idealnie
wpisywało się w plan tzw. „dwóch stuleci” prezydenta Xi
Jinpinga. Tak nazwano zbiór podzielonych na dwa etapy celów,
kamieni milowych w rozwoju Chin, mający uczynić z kraju światową
potęgę, a społeczeństwu dać poziom życia tożsamy z dzisiejszym
tzw. „American dream” (nazwany „Chinese Dream” !). Pierwszy
etap ma się zakończyć już w 2021 roku (na stulecie Komunistycznej
Partii Chin), a drugi dopiero w 2049 roku (na stulecie Chińskiej
Republiki Ludowej).
Ku
zgrozie Pekinu, amerykańskie wybory prezydenckie wygrał człowiek,
zapowiadający radykalne zmiany, o wyraźnie anty-chińskim
nastawieniu (co nawet zaznaczył w programie wyborczym). Trump
dosłownie chwilę po objęciu urzędu dokonał najpoważniejszego,
dyplomatycznego afrontu, jaki był w tych okolicznościach możliwy.
Odbył oficjalną rozmowę telefoniczną z prezydent Tajwanu, panią
Tsai Ing-wen. Był to pierwszy kontakt na tak wysokim szczeblu między
oboma państwami od czasu wymuszonego przez Chiny zerwania stosunków
dyplomatycznych między USA a Tajwanem w 1979 roku. Pikanterii całej
sprawie dodaje fakt, że nowo wybrana prezydent odmówiła stosowania
się do tzw. zasady jednych Chin.
Trump więc nie tylko zamierza, jak zapowiadał, odbudować potencjał
militarny Stanów i „uzdrowić” relacje handlowe, ale też
odzyskać utracone wpływy, a to z kolei zagraża chińskiej
gospodarce i ekspansji na Pacyfiku.
Kolejnym
ciosem było tąpnięcie na rynku. Chiny stoją na krawędzi
ogromnego krachu gospodarczego i działania Trumpa mogą je wepchnąć
w przepaść. Przesterowana gospodarka, której decydenci od lat nie
pozwalają na naturalną korektę, stanowi jeden wielki balon
spekulacyjny, który musi pęknąć. Dopiero co mieliśmy paniczną
wyprzedaż na szanghajskiej i pekińskiej giełdzie, a trzeba jeszcze
do tego dodać nieprawdopodobną skalę spekulacji rynku budowlanego.
Dosłownie całe miasta powstające jako inwestycja, która nigdy się
nie zwróci. Ponieważ ceny nieruchomości rosną nieprzerwanie od 20
lat, wielu obywateli posiada po kilka (lub kilkanaście) lokali
mieszkalnych. W powszechnym odczuciu, jest to najbezpieczniejsza
lokata kapitału i gwarantowany zysk. W Chinach nie ma kultury najmu
mieszkaniowego, toteż zakładany dochód opiera się tylko i
wyłącznie na zasadzie „kup tanio, sprzedaj drożej”. W
praktyce, ze zbyciem mieszkania są problemy, bo niekończącą się
konkurencję dla rynku wtórnego stanowią deweloperzy.
Powstają
więc całe dzielnice i miasta duchów, ponieważ nie ma chętnych do
zamieszkania w tych betonowych pustyniach. Podobna bańka
spowodowała światowy kryzys gospodarczy w 2008 roku. Niewielkim
pocieszeniem w tym kontekście jest fakt, że chińskie społeczeństwo
posiada dużo większą zdolność kredytową, wobec czego
prawdopodobnie będzie w stanie spłacać swoje zobowiązania,
zupełnie inaczej niż Amerykanie. Mimo wszystko głębokie problemy,
zwłaszcza tak ważnej gospodarki, oznacza bankructwo firm i ich
kooperantów, spadek wartości waluty, zwolnienia i wstrząsy, które
muszą rozejść się po całym świecie. Na ratowanie kursu juana
rząd w Pekinie wydał już przeszło 300 mld dolarów. Niewiele to
jednak pomogło. Skoro więc wiadomo, że kryzys można tylko
opóźnić, ale nie da się go uniknąć, jak decydenci mogliby
wynieść z tej kabały swoje głowy? To proste. Nic tak nie łagodzi
obywatelskiego wzburzenia i nie konsoliduje społecznego poparcia jak
zagrożenie ze strony wspólnego wroga.
Od przeszło 15 lat, chińskie nakłady zbrojeniowe rosną w tempie
10% rocznie (obecnie 1.9% PKB). Z kolei, w 2016 roku wprowadzono
głęboką reformę zmian strukturalnych armii. Organizacja,
dowództwo, okręgi wojskowe - wszystko to ma przyczynić się do
uczynienia z licznej, ale do niedawna przestarzałej armii,
nowoczesną i sprawną siłę. Kilka tygodni temu media doniosły o
niespodziewanym rozmieszczeniu chińskich systemów rakietowych
dalekiego zasięgu przy północno-wschodniej granicy z Rosją.
Niektórzy sugerowali jakoby miało to coś wspólnego z nie
najlepszymi relacjami obu państw. Nic bardziej mylnego - kraje te
łączy strategiczny sojusz i znakomite osobiste kontakty między
prezydentami Jinpingiem a Putinem. Umiejscowienie jednej z
groźniejszych broni w chińskim arsenale akurat w prowincji
Heilongjiang miało jeden cel. Po pierwsze, jest to dobitny sygnał
dla Japonii, która znalazła się w zasięgu owych rakiet by
trzymała nerwy na wodzy. Po drugie, ich umiejscowienie niejako w
głębi kontynentu, za pasmem rosyjskiej ziemi oznacza, że nie można
ich zaatakować, bez naruszania rosyjskiej przestrzeni powietrznej.
Mało tego, rosyjskie systemy obrony powietrznej, chcąc nie chcąc,
będą tutaj dodatkowym zabezpieczeniem.
Jeśli
więc nie teraz, to kiedy? Podobna okazja może się już nie
powtórzyć w najbliższych latach i chociaż dowództwo ChALW
świetnie zdaje sobie z tego sprawę, decydenci polityczni wolą
konfliktu uniknąć. Groźba wojny działa przecież równie dobrze,
a nawet lepiej niż sama wojna. Tylko czy to wystarczy? Wszak nastał
rok ognistego czerwonego koguta, według wierzeń mający skłaniać
do odwagi i pokonywania trudności. Może więc jest to rok w którym
nastanie czerwony chiński świt?
Gdyby
jednak Chiny wahały się zbyt długo, administracja Trumpa może
uczynić wszystko, by je do wojny sprowokować. To kolejne
zagrożenie.
V. Gra w pokera.
Pierwsze
tygodnie nowego prezydenta USA na urzędzie dostarczyły nam wielu
nowych informacji. Niekoniecznie dobrych. Trwa właśnie partia
pokera, cały świat gra z USA. Strony próbują wyczuć na ile mogą
sobie pozwolić, na ile zdeterminowany jest przeciwnik. Wreszcie,
jakimi kartami faktycznie dysponuje i czy przypadkiem nie jest to
blef.
Donald
Trump jest pragmatykiem, człowiekiem biznesu, któremu w żaden
sposób w sprawowaniu urzędu nie przeszkadza własna ignorancja.
Niezręczności i wpadki wypadają z jego ust i gestów niczym
króliki z kapelusza. Co tylko pokazuje, że nie możemy być pewni
żadnych wcześniej zawartych sojuszy czy postanowień. Brak wiedzy i
niezręczny język to wybuchowa mieszanka w dyplomacji. Jako polityk,
który chce uchodzić za anty-establishmentowego, krytykuje w
zasadzie wszystkie dokonania i wybory swojego poprzednika. Pół
biedy, jeśli odnosi się do polityki krajowej. Gorzej, jeśli tak
samo zachowuje się w relacjach międzynarodowych. Moglibyśmy liczyć
na pewne złagodzenie stanowiska i utrzymanie ciągłości
postanowień ze względu na obsadę prezydenckiej administracji. A są
to ludzie, na których Trump będzie w całości polegać (zwłaszcza
w tematach, o których ma blade pojęcie). Nie jestem jednak pewien,
czy dobór współpracowników powinien bardziej uspokoić czy
zaniepokoić? Steve Bannon (starszy doradca)- biznesmen i
antysystemowy demagog. Generał Michael T. Flynn ( ds. bezpieczeństwa
narodowego) osobiście znający Putina i wielokrotnie wypowiadający
się dla kremlowskiej gadzinówki Russia Today. Steven Mnuchin
(sekretarz skarbu) były wspólnik w Goldman Sachs czy Rex Tillerson
(sekretarz stanu), były szef ExxonMobil. Chociaż jest też promyk
nadziei w osobie gen. Jamesa Mattisa (sekretarz obrony) o mocno
antyrosyjskich przekonaniach i jeszcze jedna osoba, która być może
z całego tego chaosu, ułoży jakąś sensowną całość.
aut. The Atlantic |
Nieoczekiwanie,
z powrotem na szczyty władzy wdarł się nie kto inny a Henry
Kissinger. Historia zatoczyła koło. Kto by pomyślał, że ten
93-letni nestor dyplomacji, jeszcze kiedykolwiek przyczyni się do
wyboru drogi, jaką podążą Stany Zjednoczone? W końcu jego
relacje z poprzednim dysponentem Białego Domu okazały się chłodne.
Obama był pierwszym prezydentem, który nigdy nie pytał i nie
zamierzał pytać Kissingera o zdanie. Dzisiaj to już przeszłość.
Ludzie tacy jak Henry Kissinger, patrzą na dzisiejsze wydarzenia z
dużo szerszej perspektywy i ma to wiele wspólnego z amerykańskim
mesjanizmem ( American
exceptionalism).
Tutaj
szybka, ale konieczna dygresja. Nie tak łatwo doszukać się w
polskim Internecie
definicji amerykańskiego mesjanizmu. Użyłem tutaj określenia
„mesjanizm”,
by uczynić paralelę czytelniejszą. W historii mieliśmy
propagowaną przez wieszczy narodowych, np.
Adama Mickiewicza ideę Polski jako Chrystusa narodów. W Ameryce
było podobnie. W tym przypadku exceptionalism,
czyli poczucie wyjątkowości
składa
się z trzech przenikających się tez. Po
pierwsze, przekonania,
że Amerykanie stanowią pierwszy z nowych narodów świata,
nowoczesny i oświecony, wykuty w ogniu Amerykańskiej Rewolucji,
oparty na
zasadach wolności, egalitaryzmu, indywidualizmu, republikanizmu,
demokracji oraz tzw. leseferyzmu. Drugi mówi, że naród ten ma
nadaną przez Boga dziejową misję, przeobrażania świata na swoje
podobieństwo. Trzeci, że wobec dwóch powyższych oraz swojej
historii Amerykanie są lepszym, wyjątkowym narodem, ponad innymi
narodami.
W
tym kontekście amerykański mesjanizm jest podobny do historycznego
chińskiego przekonania o tym, że wszystkie inne kraje Azji są
wobec tego hegemona krajami podległymi. Pod koniec 2016 roku
Kissinger udzielił bardzo ciekawego wywiadu w The Atlantic,
w którym dość wyraźnie zaznacza, że amerykańsko-chińska wojna
byłaby dla świata tragedią i powinno się jej za wszelką cenę
uniknąć, najlepiej zamieniając wojnę na pełną obopólnych
korzyści współpracę. Mimo to, oba kraje tkwią w sprzecznościach,
ponieważ wzrost jednego, zawsze oznaczać będzie zagrożenie dla
drugiego (tzw. pułapka Tukidydesa).
Najlepiej
sytuację ilustruje podejście Trumpa, który nie chce wzrostu
chińskiej potęgi, a
raczej by USA zachowały swoje wpływy. Podobnie myślą niektórzy z
kierownictwa komunistycznego.
W
tym samym artykule Kissinger stawia tezę, że drogą do porozumienia
jest zmiana amerykańskiego mesjanizmu, który
wpędził kraj w tarapaty.
Zbyt głęboko uwierzyliśmy - powiedział do dziennikarza - że jesteśmy w stanie zaprowadzić demokrację w Wietnamie czy Iraku, tylko poprzez pokonanie naszych wrogów i niezłomną dobroduszność. A stało się tak, ponieważ to co robiło nasze wojsko, nie szło w parze z akceptacją społeczną ani jakąkolwiek realną strategią dla regionu (tłum. własne).
Twierdzi,
że aby
zmienić
stan rzeczy, trzeba też przebudować cele i dążenia powodujące
amerykańską polityką. I akurat ta diagnoza, jest w stu procentach
zgodna z poglądami Trumpa. Stąd pragmatyzm, staje się słowem
kluczem do polityki USA. Są cele krótkoterminowe, jak pokonanie
Państwa Islamskiego i długoterminowe, jak odbudowa pozycji USA i
powstrzymanie Chin. W obu przypadkach, konieczne staje się ułożenie
poprawnych relacji z Rosją.
To
Putin, a nie Obama, dokonał lądowej interwencji w Syrii,
co uratowało reżim Baszara al-Assada i zatrzymało ekspansję Daesh
w kierunku zachodnim. Dzięki temu Rosji nie da się już wypchnąć
z Bliskiego Wschodu, a Putin tak jak chciał, stał się
rozgrywającym w regionie. Zwłaszcza, że zaskakująco dogadał się
z Turcją. Państwem, od pewnego czasu grającym bardzo nieczysto
(sterowanie kryzysem imigracyjnym, finansowanie ISIS, eksterminacja
Kurdów), a które w lipcu 2016 przeszło poważny, nieudany wojskowy
zamach stanu.
Rzecz
niespodziewana, bo chociaż nie był to pierwszy raz w tureckiej
historii (ostatnia interwencja armii miał miejsce w 1997 roku),
nigdy wcześniej pucz nie spowodował tak głębokiego załamania
relacji USA - Turcja. O przewrót Recep
Erdoğan
oskarżył nikogo innego jak przebywającego w Stanach Fethullaha
Gülena i jego turecką organizację FETO. A pośrednio też Zachód,
czyli swoich natowskich sojuszników. Sprawa była bardzo poważna.
Siły tureckie otoczyły bazę Incirlik,
a jest ona siedzibą lotnictwa koalicji antyislamskiej, w tym USA,
Wielkiej Brytanii, Niemiec, Arabii Saudyjskiej. Jest też miejscem
składowania bomb atomowych typu B61 - w liczbie między 50 a 90
sztuk, w ramach tzw. nuclear
sharing. Jej mieszkańcy
przez wiele dni pozostawali odcięci od dostaw wody i prądu, co
skrzętnie ukrywano przed światową opinią publiczną. Oficjalnym
powodem blokady był fakt korzystania z infrastruktury lotniska
(użytkowanego także przez siły tureckie) przez rzekomych
zamachowców. Ale nawet aresztowanie tureckiego szefa bazy nie
spowodowało przywrócenia dostaw. Co każe wątpić w tę wersję i
postrzegać całą awanturę jako niepokojącą demonstrację siły.
W
tym kontekście prawdopodobnym staje się scenariusz, w którym w
imię zapędów mocarstwowych, Turcja zrezygnowałaby z członkostwa
w NATO. Zwłaszcza że, w ramach reperkusji po puczu, Ankara zaczęła
szukać zwady z Atenami (sporne wyspy w greckim posiadaniu) i
dokonała inwazji na terytorium północnej Syrii. Wobec powyższego,
jedyną szansą dla USA na pozostanie w syryjskiej grze, jest mocne
wsparcie autonomii Kurdyjskiej. To nie może podobać się
antykurdyjskiej Turcji. A na tym nie koniec amerykańskich kłopotów,
ponieważ w regionie jest też wciąż niestabilny Irak czy
roszczeniowy, dążący do wzmocnienia swojej pozycji w świecie
Iran. Gdyby do tej koalicji na stałe dołączyła Rosja, to USA
równie dobrze mogą już pożegnać się z Bliskim Wschodem (z
wyjątkiem Izraela). Argument za realizacją takiej ewentualności,
dostarczyła ostatnia konferencja (luty 2017) w sprawie Syrii w
kazachskiej Astanie, na którą nie zaproszono USA.
Następnym
zmartwieniem Trumpa pozostaje rozpalona wojną Ukraina i mogąca
wkrótce do niej dołączyć Białoruś. W tym kontekście coraz
bardziej podzielona i rozpadająca się Europa (Brexit) nie jest dla
Białego Domu żadną pomocą, co najwyżej przeszkodą na drodze do
dogadania się z Kremlem, ale sytuacja ta może ulec bardzo szybkiej
zmianie. Przed nami gorący rok wyborczy we Francji, Niemczech,
Holandii i Czechach. We wszystkich tych krajach wiele do powiedzenia
będą miały siły antysystemowe, co niestety często idzie w parze
z otwartą prorosyjskością.
VI. Podsumowanie.
Reasumując, USA
tak jak i cały świat, są obecnie na rozdrożu. Długofalowym celem
jest powstrzymanie chińskiej ekspansji. Z tego względu Biały Dom
stara się wysondować możliwość porozumienia z Kremlem poprzez
podział wpływów. Nieoficjalnie wiadomo, że oznacza to akceptację,
w takiej czy innej formie, aneksji Krymu oraz zniesienie sankcji w
zamian za wygaszenie wojny w Donbasie.
Przeszkodą w tej chwili jest nastawienie państw europejskich, jak i
samej Ukrainy. Dlatego możliwe, że Rosja spróbuje zaognić
sytuację jeszcze bardziej, tak aby zgoda na podział kraju wydała
się wcale nie tak złym rozwiązaniem. Moim zdaniem, nastąpi to
poprzez mniej lub bardziej siłowe zdyscyplinowanie albo wymianę władz Białorusi
oraz rozpalenie na nowo regionalnych konfliktów, na Kaukazie
(Armenia-Azerbejdżan) i na Bałkanach (Serbia-Kosowo, Bośnia i
Hercegowina). Następnym krokiem będzie zastraszenie państw
bałtyckich (i NATO) oraz ostateczne osaczenie Ukrainy
(Moławia-Naddniestrze, Białoruś, Krym-Donbas, Rosja) i wymuszenie
zmiany władzy. Dodatkową dźwignią negocjacyjną będą rozgrywki
w Syrii i wojna przeciw Daesh. Co ciekawe, taki sam scenariusz będzie
realizowany przez Kreml w przypadku zaostrzania się sytuacji na
Pacyfiku. Putin nie przegapi żadnej okazji na wzmocnienie swojej
pozycji.
Czy administracja
Donalda J. Trumpa poradzi sobie z tymi wyzwaniami? Czy starczy im
wiedzy, umiejętności i taktu, by nie doprowadzić do światowego
konfliktu? Wreszcie, czy przebudzenie Stanów Zjednoczonych, jakie
zapowiada Trump, nie będzie tylko widowiskowym ostatnim tangiem? Mamy zimę 2017
roku. Wszystkie karty leżą na stole, ale poza zastanawianiem się
nad przyczynami stanu rzeczy i możliwymi konsekwencjami, nie mamy
żadnej możliwości przewidzenia przyszłości.
Czy nowy świt
wstanie w kolorze czerwonych Chin? To tylko jedna z możliwości.
Wiemy tylko tyle, że nadchodzący rok będzie przełomowy a słońce wzjedzie na wschodzie.
Wiemy tylko tyle, że nadchodzący rok będzie przełomowy a słońce wzjedzie na wschodzie.
Filip
Dąb-Mirowski
luty
2017