poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Kalendarium III RP - Część II: Dziwne wybory

fot. W.Pniewski

W poprzednim odcinku postawiłem pytanie, kiedy tak naprawdę skończył się PRL? W powszechnej opinii jest to albo 4 czerwca 1989 roku albo 1 stycznia 1990 roku, ale to umowne daty bo formalnie PRL trwa (chociaż powolnie demontowany) znacznie dłużej.



 


Czerwcowe wybory do tzw. sejmu kontraktowego, są w rzeczywistości wyborami X kadencji Sejmu PRL. Jak pisałem wcześniej, są tylko w części wolne ponieważ aż 60% miejsc zostało zagwarantowanych dla członków PZPR, a dodatkowych 5% dla różnych partii i organizacji wspierających rząd (taki polityczny plankton udający opozycję funkcjonował już w poprzednich kadencjach, nazywały się te twory m.in. ZSL i SD). Pozostałe 35% było pulą, którą teoretycznie mogła zdobyć "Solidarność". Teoretycznie, ponieważ ludzie władzy też mogli ubiegać się o te miejsca, tyle, że mieli konkurencję. Senat stanowił nowo powołaną instytucję, tak jak i urząd prezydenta. Stąd izba wyższa parlamentu (o mocno ograniczonych kompetencjach) była dostępny dla wszystkich, w wolnych wyborach. Z kolei głowę państwa mianowało Zgromadzenie Narodowe, czyli po prostu Sejm razem z Senatem zwykłą większością głosów. 

Czy można sobie wyobrazić, że dzisiaj taką ordynację nazwalibyśmy demokratyczną i wolną? No właśnie.


Teraz proszę o chwilę skupienia, bo wyjaśnienie niuansów tego kuriozalnego głosowania jest ważne ale też trudne do ogarnięcia. Ot, taki wynik szerokiego kompromisu. Nie było wątpliwości tylko co do tego, że wybory miały być powszechne, tajne, bezpośrednie i równe. Reszta to groch z kapustą:

1) Posłów wybierano na dwa sposoby: z Okręgów Wyborczych i z Krajowej Listy Wyborczej.

2) W okręgach wyborczych było od 1 do 5 miejsc do wygrania, a o każde z tych miejsc walczył inny zestaw kandydatów. Ustalono, że przynajmniej jedno z tych miejsc, szło dla kandydata bezpartyjnego (czyt. solidarnościowego).

3) Tak w KLW jak i OW, aby oddać głos ważny na danego kandydata w okręgu, należało dokonać wykreślenia pozostałych osób. Wygrywał ten na którego oddano więcej niż 50% głosów spośród wszystkich głosujących w sposób ważny.

Ulotka - instrukcja głosowania.
4) W okręgach wyborczych, jeśli żaden kandydat nie uzyskał większości, rozpoczynała się druga tura z udziałem dwóch kandydatów z kolejno najwyższą liczbą głosów (lub więcej, jeśli nie dało się rozstrzygnąć kolejności). W drugiej turze na posła wybrany zostawał ten, który otrzymał więcej głosów (bez wymogu uzyskania większości bezwzględnej głosów ważnych). 

5) A na liście krajowej, drugiej tury po prostu nie było (brak zapisu prawnego), bo nigdy wcześniej nie była potrzebna, a opozycja w ogóle na ten problem nie zwracała uwagi - w końcu nie miała do krajowych list dostępu.

Teraz podsumujmy. Solidarność mogła wziąć maksymalnie 161 mandatów w Sejmie (na 460 miejsc), pozostałych 299 brali komuniści i przystawki (264 z okręgów i 35 z listy). Panowało ogromne zamieszanie i pierwsza od kilkudziesięciu lat kampania wyborcza, dlatego oficjalni kandydaci opozycji, prezentowani byli na łamach "Gazety Wyborczej", a każdy z nich miał zdjęcie z Wałęsą. W ten sposób wskazywano ludziom, kto jest prawdziwym opozycjonistą, a kto farbowanym lisem wystawionym przez władzę. 


To, że komuniści próbowali wmówić ludziom różne "wolne" stowarzyszenia i organizacje nie powinno dziwić. Niech humorystycznym zobrazowaniem tego przekonania władzy, że z wyborców można robić idiotów będzie właśnie Krajowa Lista Wyborcza. Kandydowała na niej cała wierchuszka PZPR, ale ludzie ci przedstawiani byli jako jacyś działacze ludowi, np: Stanisław Kania (były I sekretarz PZPR) kandydował jako działacz samorządowy, a były wicepremier Kazimierz Barcikowski jako spółdzielca. Skoro tak władza pogrywała, to "Solidarność" nie zamierzała odpuszczać. Za pomocą swoich mediów, a także całej kampanii ulicznej (plakaty, ulotki etc.) namawiała ludzi nie tyle do bojkotowania listy (bo taki apel byłby złamaniem ustaleń Okrągłego Stołu), a do głosowania w szczególny sposób. Chodziło o to by skreślać wszystkie nazwiska z listy, tym samym wyrażając swoiste votum nieufności dla dotychczasowego rządu. 

Trybuna Ludu - państwowy organ propagandowy.


W dniu 4 czerwca 1989 roku odbyła się pierwsza tura wyborów parlamentarnych. Mimo, że komuniści byli pewni swojej wygranej (zresztą podobnie zakładała opozycja), "Solidarność" w okręgach wzięła od ręki 160 na 161 możliwych miejsc w Sejmie (jeszcze 1 doszło w drugiej turze). To znaczy, że każdy poza jednym z kandydatów otrzymał ponad 50% głosów. Co gorsza, komuniści w pierwszej turze zdobyli tylko 3 (!) miejsca na 264 możliwe i to tylko dlatego, że akurat tych trzech kandydatów miało poparcie "S". O ile takie rozstrzygnięcie było sensacyjne, o tyle wyniki wyborów do Senatu okazały się dla władzy katastrofą. Komitet Obywatelski "Solidarność" wziął od razu 92 na 100 (pozostałych 7 w drugiej turze, 1 niezależny) możliwych mandatów co oznaczało brak komunistów w drugiej izbie parlamentu. A lista krajowa? Całkowite fiasko PZPR. Okazało się, że tylko 2 kandydatów z 35 zdobyło mandat. Pozostali nie osiągnęli wymaganego progu ponad 50%, a prawnej możliwości drugiej tury w tym przypadku nie było!

Daj sobie chwilę Czytelniku, zastanów się nad tą sytuacją. Opozycja bierze absolutnie wszystko co było można, a grając przepisami prawnymi udziela rządowi coś na wzór votum nieufności. Nikt z kierownictwa partii nie dostaje się do parlamentu, a 33 fotele pozostają puste. Ponieważ takie były ustalone reguły gry, nie ma fałszowania wyników, nie ma cenzury i nie ma już możliwości zmiany tego co się wydarzyło. A stało się jedno, PZPR straciła twarz. Okazało się, że bandyta nie jest taki straszny, że tych którzy z chęcią mu dokopią jest po prostu więcej. Uświadomili to sobie obywatele i uświadomiła to sobie z całą mocą władza. Cały misterny plan podziału rządów właśnie się sypał. Przecież komuniści nawet nie mieliby większości w Zgromadzeniu Narodowym żeby wybrać swojego prezydenta, a i w Sejmie mogło być krucho bo przystawki z ZSL i SD mogły przecież zdradzić! Byli na łasce "Solidarności".

Opozycja, mogła wzruszyć ramionami i powiedzieć trudno, chcieliście listę krajową dla siebie, to macie. Sejm obejdzie się bez tych 33 posłów. Tadeusz Mazowiecki był jednak przeciwko takiemu postępowaniu i popierał go w tym Bronisław Geremek (obaj spotkali się z Kiszczakiem i Cioskiem 8 czerwca by szukać rozwiązania). Uważał, że skoro się umówiliśmy z nimi tak, a nie inaczej, to wypada teraz znaleźć rozwiązanie tej sytuacji i pozwolić władzy "zdobyć" te 33 brakujące mandaty. Brzmi romantycznie, ale Mazowiecki był intelektualistą i filozofem, a nie pragmatycznym politykiem, który gdyby dostał taką jak on szansę, zwyczajnie wykończyłby przeciwnika. 

Najbardziej znana ilustracja przedstawiająca pacyfikację studenckich demonstracji za pomocą czołgów, Pekin, ChRL 1989.


Oczywiście, koniec końców taka koncepcja ustępstwa nie miałaby zwolenników wśród kierownictwa "S" gdyby nie szczególna sytuacja krajowa i międzynarodowa. Dokładnie w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku chińska armia krwawo stłumiła protesty na pekińskim placu Tiananmen. To przypomniało opozycji, że nawet mimo sukcesu wyborczego, nie ma jeszcze co "witać się z gąską" bo równie dobrze rozsierdzony porażką przeciwnik może wysłać na ulicę czołgi i tym razem nie skończy się na aresztowaniach. Tym bardziej, że pohukujący wściekle Kiszczak oskarżał Wałęsę o łamanie ustaleń z Magdalenki. 
Przez kolejne dni "Solidarność" bardzo mocno tonowała nastroje i przestrzegała przed konfrontacją. Dość szybko zgodzono się na zmianę ordynacji wyborczej i dopisanie mandatów z listy krajowej, do okręgów wyborczych drugiej tury. Dnia 12 czerwca, Rada Państwa dekretem zmieniła ordynację wyborczą tak by stosowne dopisanie było możliwe. Takie załatwienie sprawy, zmiana ordynacji w trakcie trwania wyborów, było oczywistą aberracją i złamaniem prawa PRL. Druga tura wyborów odbyła się już 18 czerwca i dzięki temu wybrano pozostałych 295 posłów i 8 senatorów, ale frekwencja była już nieporównywalnie niższa (jedynie 25%). Plusem był fakt, że kandydaci z listy krajowej w pierwszej turze, zrezygnowali z ponownego startu w drugiej turze, a nowi pretendenci (część z nich) byli mniej lub bardziej przychylni opozycji. Jedną z pierwszych decyzji nowego Sejmu i Senatu było zatwierdzenie wyniku wyborów w dniu 5 lipca 1989 roku...

Czemu zamiast powiedzieć sprawdzam, mając może nie pokera, ale solidną karetę, opozycja zdecydowała się na pas i nowe rozdanie? Trochę ze strachu, ale też z pragmatyzmu. Sukces wyborczy zaskoczył także ich. Nie było skonkretyzowanego planu co dalej. Liczono, że patrząc komunistom na ręce będzie można pilnować zmian i pchać je we właściwym kierunku, cały czas się ucząc rządzenia, a we właściwym momencie przejąć stery (czyli docelowo w 1993 roku, po upłynięciu kadencji parlamentu). Tymczasem okazało się, że gdyby brak było tych 33 posłów i pomocy ze strony "przystawek", PZPR mógłby nie być zdolny do wybrania prezydenta i stworzenia rządu. A to z kolei byłoby złamaniem ustaleń z Okrągłego Stołu. Wydarzenia toczyły się zbyt szybko, trzeba było zyskać na czasie.

Odpowiadając więc na pytanie postawione na samym początku dzisiejszego wpisu, PRL nadal trwał mimo zmiany nazwy i miało tak być przynajmniej aż do zakończenia kadencji parlamentu i prezydenta, czyli co najmniej do końca 1993 roku. Jak było faktycznie? Czytajcie za tydzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz