poniedziałek, 28 marca 2016

Kalendarium III RP - Część I: Upadek PRL

Zapraszam do cyklu artykułów opisujących krok po krok najnowszą historię Rzeczpospolitej Polskiej (RP). Zacznę od opisu upadku Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL), opowiem o negocjacjach przy Okrągłym Stole, burzliwych początkach nowego systemu politycznego, Małej Konstytucji z 1992, aż po ustanowienie tzw. trzeciej Rzeczpospolitej przyjęciem nowej Konstytucji z 1997 roku. Artykuły publikowane będą w każdy kolejny poniedziałek i mam nadzieję, ich lektura pozwoli lepiej zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość. W zbiorczej formie dostępne będą pod tym linkiem, tymczasem do przeczytania oddaję część pierwszą.



Jak powstała nasza obecna Rzeczpospolita wie prawie każdy, bo to przecież historia najnowsza. Ale czy na pewno? Z pewnością większość Polaków, nawet tych będących w tamtym czasie dziećmi czy nastolatkami, przynajmniej mniej więcej pamięta, o co chodziło i jak to wyglądało, bo widziało to wszystko na własne oczy. Nawet jeśli nie wszystko mogło być zrozumiałe, czy to przez młody wiek, czy przez brak pełnego obrazu wydarzeń - w końcu nie było Internetu, by czynić dowolne porównania, a źródeł wiedzy było nieporównywalnie mniej.

Jasne, to było lata temu i pewne informacje umysł odłożył do archiwum pamięci. Po prostu zniknęły z naszej świadomości. Jakiś ślad jednak zostaje, np. niechęć do tego czy innego polityka, instytucji itd. Trzeba jednak sobie uświadomić, że między 1990 a 2000 rokiem urodziło się w Polsce ok. 4 mln dzieci, a w następnym latach drugie tyle. To osiem milionów obywateli, którzy o PRL nie mają żadnego pojęcia i proporcje te będą w naturalny sposób stale się zwiększać. Połowa z nich ma lub zaraz otrzyma prawa wyborcze i zacznie decydować kogo wybierze na swoją reprezentację polityczną. Kiedy więc, jeśli nie teraz, powinno się zacząć opowiadać o początkach trzeciej RP w sposób szczery i bez ogródek?

Przeskoczmy nad latami osiemdziesiątymi XX wieku aż do samego ich końca, podsumowując je iście błyskawicznie. Były strajki, było porozumienie, które następnie złamano, a później był stan wojenny, w wyniku którego życie straciło kilkaset osób. Były aresztowania (niemal 10 tyś. działaczy), ucieczki, przymusowa emigracja (liczona na ok. 800 tyś. ludzi).W końcu amnestia, normalizacja i więcej protestów. Polska obłożona została międzynarodowymi sankcjami, a fabryki stały. Mimo usilnych prób rządzących, gospodarka powoli zmierzała do totalnego bankructwa i upadku.

Ważne jest jedno. W tym czasie władze komunistyczne miały pełną świadomość zbliżającego się końca, a ponieważ ludzie ci nie byli idiotami, po wyczerpaniu wszystkich innych opcji (w tym siłowej) zrobili jedno, co mogło im pomóc ocalić skóry - „uciekli do przodu". Dogadali się z opozycją.

W. Jaruzelski i A. Miodowicz - szef OPZZ
To nie było łatwe, bo na przeszkodzie stał ogrom wyrządzonego zła. Przecież latami więzili rzesze ludzi, a innych po prostu mordowali. Prześladowali opornych, od zastraszenia, przez bicie i porwania, po pozbawianie środków do życia i wyrzucenie z pracy. A wszyscy, zaangażowani politycznie lub nie, całe społeczeństwo konsekwentnie popadało w biedę, gapiąc się na puste sklepowe regały i licząc wydawane przez państwo kartki (np. na mięso, ser, słodycze, benzynę itd.). Mimo całego tego aparatu represji, jakoś niewielu opozycjonistów paliło się do współpracy z władzą. A ta próbowała każdej metody, nawet zakładać konkurencyjne, przychylne sobie związki zawodowe (stąd wziął się OPZZ - powstał na mocy tej samej ustawy, która delegalizowała „Solidarność"), co jednak nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. 

Jak można było przerwać ten impas?

To, że z ZSRR nie będzie żadnej pomocy wojskowej, decydenci wiedzieli od dawna (dzisiaj wiadomo, że Jaruzelskiemu odmówiono jeszcze w grudniu 1981 roku). Jednak pojęcia o tym nie miała opozycja. To już był jakiś punkt zaczepienia. Szeroki ruch społeczny, jakim była „Solidarność" (mówi się nawet, że w szczytowym momencie należało do niej 10 mln ludzi), już w samym swoim rdzeniu był szalenie zróżnicowany. Byli w nim dążący do obalenia władzy i systemu komunistycznego radykałowie, ale też zwolennicy kompromisu i szukania możliwości uzdrowienia istniejącego systemu. Może więc granie na te różnice ideologiczne, w połączeniu z groźbą zewnętrznej interwencji było właściwą mieszanką mogącą zmusić "S" do rozmów? Kiedy zmuszony okolicznościami szef MSW gen. Czesław Kiszczak 27 sierpnia 1988 roku wystosował oficjalne zaproszenie do rozmów, ogromna większość działaczy solidarnościowych była temu zdecydowanie przeciwna. Oficjalne, bo poufne negocjacje w sprawie podjęcia rozmów toczyły się już wcześniej.

Komuniści już od 1982 roku stosowali metodę kija i marchewki, teraz musieli działać szerzej i odważniej. W ramach przygotowywania gruntu pod propozycję Kiszczaka, pozwolili na niektóre pokojowe zgromadzenia czy nawet konferencje (31 maja 1987 roku o wolności obywateli, prawie do życia, demokracji etc.). Nie blokowali wizyt zagranicznych oficjeli, przestali zagłuszać Radio Wolna Europa. Próbowali udowadniać, jak bardzo demokratyczna jest PRL, dość wcześnie powołując Trybunał Konstytucyjny i Rzecznika Praw Obywatelskich, a wreszcie zarządzili wybory do Sejmu według nowej ordynacji i referendum (bojkotowane przez „S"). Z drugiej strony, niemal do samego końca brutalnie tłumili protesty „radykalnych" odłamów Solidarności – np. próbujących uczcić „wydarzenia marcowe" studentów z NZS albo eliminowali nonkonformistycznych liderów. Kornel Morawiecki, przywódca Solidarności Walczącej, został wyrzucony za granicę bez możliwości powrotu, a takich jak ks. Jan Suchowolec czy ks. Stefan Niedzielak jeszcze w styczniu 1989 roku po prostu zamordowano (podobnie jak ks. Jerzego Popiełuszkę pięć lat wcześniej). Z jednej więc strony, przymykano oko na wszystkich z umiarkowanymi poglądami, z drugiej - bezwzględnie zwalczano grupy przeciwne zbliżeniu. Mimo takiego przygotowania, losy kompromisu pozostawały niepewne.

"Solidarność" mogła być przeciwna, ale na apel Kiszczaka trzeba było odpowiedzieć, tak lub nie. Więc co robić? Trwać w klinczu, czekając na bankructwo państwa i uliczną rewolucję czy spróbować załatwić to bez rozlewu krwi? Wbrew większości swoich doradców, jak sam opowiada przewodniczący "Solidarności", wybrał drugie rozwiązanie i spotkał się z ministrem. Źródła historyczne świadczą o tym, że faktycznie to decyzja Wałęsy była rozsztygająca. Tak rozpoczęła się wielka gra o nowy porządek. Dlaczego Wałęsa postąpił w ten sposób? Czemu zgodził się na rozmowy z oprawcą? Czy skłonił go do tego „szantaż teczkami" czy cechujący przewodniczącego spryt i pragmatyzm? Prawdopodobnie mieszanka obydwu i tak jak to w historii bywa, odrobina szczęścia i bezczelności. Jak było faktycznie, pozostawiam do prywatnej oceny Czytelnika.

"Dlaczego Wałęsa postąpił w ten sposób? Czemu zgodził się na rozmowy z oprawcą? Czy skłonił go do tego „szantaż teczkami" czy cechujący przewodniczącego spryt i pragmatyzm?"


Każda ze stron musiała spełnić tylko jeden warunek początkowy. Lech Wałęsa miał wygasić paraliżujące kraj strajki (a zapowiadało się na wielką falę protestów), w zamian Kiszczak miał zagwarantować, że Komitet Centralny PZPR zgodzi się ponownie zalegalizować „Solidarność". Wałęsa zdawał sobie sprawę, że z legalnie działającym związkiem, z masowym poparciem społecznym, solidarnościowcy mogli może jeszcze nie wszystko, ale już sporo.

Pozostałe kwestie były ustalane podczas rozmów przygotowawczych w Magdalence. Na przełomie lat 1988/1989 spotykano się w tej sprawie pięć razy (nie tylko fizycznie w willi MSW w Magdalence, ale także w tej przy ul. Zawrat w Warszawie). Trzy z nich odbyły się w bardzo wąskim gronie, 4-6 osób. W ich wyniku, dnia 6 lutego 1989 roku zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Później spotykano się już w znacznie szerszym gronie grup roboczych, a rozmowy dotyczyły spraw technicznych i prawnych, tego co ustalono przy kolistym meblu. Trwało to aż do początku kwietnia 1989 roku. Oczywiście, nie obyło się bez problemów.

Wielu związkowców nadal było przeciw jakimkolwiek targom, ponieważ wierzyli, że system musi się zawalić. Dzisiaj wiemy, że mieli rację, ale w tamtym czasie jedynymi widocznymi dla nich symptomami słabości państwa mogły być takie zdarzenia, jak poluźnienie polityki względem opozycji i słabnąca gospodarka. Ewentualnie wnioski płynące z wizyty Jana Pawła II, Michaiła Gorbaczowa czy zachodnich oficjeli (spotykali się też z Wałęsą). 

Robert DeNiro, Lech Wałęsa, Wojciech Fibak, Roman Polański

Nikt na poważnie nie oczekiwał, że upadnie mur berliński, a później ZSRR, myślano raczej o takim czy innym kryzysie, liberalizacji i reformach. Z drugiej strony, zwolennicy kompromisu upatrywali szansy na zakończenie męczącego konfliktu, który trwał już siódmy rok. Ludzie byli zwyczajnie wymęczeni i zdążyli już zapomnieć co znaczy „normalność". Teraz mieli tylko tzw. „normalizację". Władza, mimo poluźnienia cenzury, nadal potrafiła pokazać swoją brutalną twarz. A skoro chcieli dopuścić nas do rządzenia, dogadać się, to i tak już sporo, no nie? A jak się postaramy, to ich jeszcze przechytrzymy.

Komuniści z kolei musieli zyskać na czasie. Zagonić ludzi z powrotem do roboty, uspokoić sytuację na tyle, żeby można było wprowadzić reformy (np. ustawę Wilczka). Te miały polepszyć byt szarego obywatela, a stamtąd już było blisko do utrzymania się u władzy. Partyjny beton tego nie rozumiał, ale kierownictwo miało zupełną jasność: albo to, albo stuprocentowa szansa na rewoltę społeczną, samosądy, płonące komitety itp. Nikt nie miał zamiaru umierać za czerwony sztandar. Dlatego zaaranżowano rozmowy i usunięto z drogi blokujących je radykałów. Opozycję trzeba było obłaskawić, chociaż o prawdziwym oddaniu władzy nie było mowy. Komuniści chcieli wciągnąć "S" do rządu, ale tak, żeby pozostała bez realnego wpływu na sytuację. Zyskaliby tym samym legitymizację swoich działań, zneutralizowaliby protesty i siłę ruchu, a za parę lat odzyskali pełnię potęgi.

Od lewej: L. Wałęsa, A.Michnik, Cz. Kiszczak (stoi). Zdjęcie z materiałów MSW.
Ponieważ obie strony od początku miały zamiar kantować, rozmowy nie były łatwe. Sprytnym zabiegiem komunistów, łamiącym wcześniejsze ustalenia, było postawienie na stole alkoholu. Kilkunastogodzinne negocjacje, duży stres i zmęczenie robiły swoje. Mimo początkowych oporów, większość uczestników skorzystała z okazji, łykając podczas przerw na posiłki parę głębszych dla kurażu i rozluźnienia. W miarę postępów rozmów, element ten wyraźnie wpłynął na ocieplenie relacji między stronami, przechodząc w końcu w rodzaj przedziwnej fraternizacji i przyjacielskiego porozumienia (o co wiele osób do dzisiaj ma pretensję). 


W końcu zawarto porozumienie. W zamian za całkowicie wolne wybory do Senatu, „Solidarność” zgodziła się na ograniczenie swobody wyboru do Sejmu - 65% miejsc zagwarantowali sobie komuniści, a 35% szło dla bezpartyjnych (czyt. opozycji). Powołano też urząd Prezydenta, którego wybierało Zgromadzenie Narodowe większością 65% głosów (czyli w domyśle komuniści; od razu ustalono, że będzie nim gen. Wojciech Jaruzelski) na 6 lat, ale za to likwidowano Radę Państwa. Dodatkowo, gwarantowano opozycji dostęp do mediów (to dzięki temu wystartowała Gazeta Wyborcza). Cała zabawa polegała na tym, że komuniści mieli doświadczenie w rządzeniu, potrafili administrować aparatem państwowym, dlatego byli opozycji potrzebni, ale z drugiej strony „Solidarność” była zawsze bliżej szarego Kowalskiego, miała ogromne poparcie społeczeństwa. Zawarto więc układ symbiotyczny. W dalszej perspektywie należało przeprowadzić gruntowne i bolesne reformy, a wina za ich koszt dla obywateli musiała spaść także na „S”.

No dobrze, mamy więc pewien ogląd sytuacji, to postawmy jedno pytanie, taką trochę zagadkę.

"Kiedy zaczyna się wolna Polska? Kiedy tak właściwie skończył się u nas komunizm?"


Kiedy zaczyna się wolna Polska? Kiedy tak właściwie skończył się u nas komunizm? Zastanówmy się chwilę nad tym problemem i wybierzmy jakąś datę bez czytania dalszej części tekstu albo sprawdzania w Internecie. Odpowiedź wydaje się prosta i oczywista, prawda? Ale czy rzeczywiście?


W powszechnej świadomości najczęściej wybiera się dwie daty: 4 czerwca 1989 lub 1 stycznia 1990 roku. Pierwsza to wybory parlamentarne, które wygrywa (na tyle na ile może, nie są przecież całkowicie wolne) „Solidarność”. 

Legendarny plakat wyborczy.
To była wielka rzecz, jeszcze niedawno zdelegalizowany związek zawodowy, staje się faktycznie siłą polityczną, takiego numeru nie zrobił od dawna nikt w żadnym z państw komunistycznych. Więcej nawet, wyglądało na to, że sowieci naprawdę nie wejdą i nie będą pacyfikować, jak to zrobili w podobnych przypadkach w 1956 roku na Węgrzech i w 1968 roku w Czechosłowacji. Społeczny entuzjazm eksplodował, ludzie naprawdę uwierzyli w zmiany. Wyrazem tego były legendarne dziś słowa młodej aktorki, Joanny Szczepkowskiej, wypowiedziane kilka miesięcy później. W Dzienniku Telewizyjnym z dnia 28 października 1989 roku (odpowiednik dzisiejszych Wiadomości) z szerokim uśmiechem na twarzy stwierdziła:

 

 

 „Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm.”



Druga data, jest po prostu formalną cezurą. W ostatnich dniach 1989 roku nowo wybrany Sejm zmodyfikował konstytucję z 1952 roku, zmieniającą nazwę państwa z Polska Rzeczpospolita Ludowa na Rzeczpospolita Polska, zaś orzeł z godła otrzymał koronę. Zmiana ta zaczęła obowiązywać od 1 stycznia 1990 roku. A najśmieszniejsze jest to, że żadna z tych dat nie jest faktycznym końcem PRL i nikt w poważnych publikacjach nie śmie nawet tego sugerować. Dlaczego? O tym więcej w następnej części już za tydzień, zapraszam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz