poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Kalendarium III RP - Część IV: Śmiertelny błąd.

 

fot. Ireneusz Sobieszczuk / FORUM

Znakomite zagranie kierownictwa „Solidarności” pozbawiło PZPR jakichkolwiek szans na władzę. Pojawiła się realna możliwość zbudowania całkowicie nowej Polski, czyli dokładnie to, w co tak wielu Polaków właśnie uwierzyło. Ustalenia z Magdalenki można było wyrzucić do kosza i grać na rozbicie partii władzy. Stało się inaczej. W decydującym momencie dotychczasowej opozycji zabrakło odwagi na dobicie przeciwnika. Ten, mimo zupełnej utraty pozycji, miał jeszcze szansę ujść z życiem i skwapliwie z niej skorzystał. Tak powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego.


 
Sierpień 1989. Nowa koalicja została zaakceptowana przez gen. Jaruzelskiego w pałacu prezydenckim, a gen. Kiszczak, jako desygnowany przez niego wcześniej premier, podał się do dymisji. PZPR zgodziło się na powołanie solidarnościowego rządu, pod warunkiem otrzymania czterech ministerstw, chociaż faktycznie do koalicji rządowej już nie należało. Mazowiecki zgodził się na to, mimo, że tyle samo otrzymała koalicyjna ZSL, a trzy ministerstwa SD. Decyzja kuriozalna i bez znajomości tematu niezrozumiała.

Jakie to były teki? Oczywiście siłowe - MSW i MON oraz intratne: współpracy gospodarczej z zagranicą oraz pozwalające trzymać rękę na komunikacyjnym pulsie - ministerstwo transportu, żeglugi i łączności. To prawda, że PZPR dogorywało, że z punktu widzenia komunistów nic nie poszło tak, jak miało, a „Solidarność” złamała układ, sięgając po władzę. Ale tam, gdzie ideowym komunistom kończył się świat, tam pozbawieni złudzeń spryciarze i pragmatyczni funkcjonariusze resortów siłowych, w tym służb, widzieli swoją szansę. „Solidarność” nie musiała zgadzać się na te warunki, bo istniała spora szansa na szybki rozpad PZPR. Wszystko mogło się zdarzyć, ale czas naglił. Gospodarka wymagała radykalnego działania i zdecydowano się na kompromis, byle powstrzymać upadek kraju. Był to błąd podwójny i śmiertelny, bo nie tylko pozwalał komunistom zachować pozycję siły, ale też wciągał naiwnych opozycjonistów w sytuację zupełnie beznadziejną. Nie mieli oni ani gotowego planu działania na przekształcenie państwa, ani żadnego doświadczenia w rządzeniu. Ponieważ jednak niejako „firmowali” nowy rząd, odpowiedzialność za wszystkie decyzje spadała właśnie na nich. To był trzeci raz, kiedy uratowano skórę komunistom (chociaż pewnie nie zdawano sobie z tego jeszcze sprawy) i najbardziej brzemienny w skutki. Mimo, że PRL upadał jego niedawni decydenci po raz kolejny potrafili obrócić porażkę w swoje zwycięstwo.

Generałowie, na których rozkazach armia pacyfikowała kraj, czy dopuszczający się najgorszych zbrodni esbecy, nie zamierzali przecież za cokolwiek odpowiadać w nowej rzeczywistości. Należało więc tak sterować wydarzeniami aby po pierwsze, jakiekolwiek oskarżenia były trudne do udowodnienia, a po drugie, by takich w ogóle nie stawiać zapewniając sobie przychylność odpowiednich ludzi niedawnej opozycji. A gdyby jednak nowa władza zmieniła zdanie, należało się zabezpieczyć. Dlatego w podległym Kiszczakowi ministerstwie spraw wewnętrznych całymi tonami palono akta i zacierano ślady, tak jak to pokazano w klasyku polskiego kina akcji, filmie "Psy" Pasikowskiego. Chroniono w ten sposób co ważniejszych funkcjonariuszy i źródła informacji, ale też zapewniano polisę ubezpieczeniową na przyszłość. Część teczek osobowych (w formie mikrofilmów, oryginały zniszczono) powędrowała bowiem do prywatnych, dobrze ukrytych szaf, w których spokojnie czekała na swój czas. Gdyby okazało się, że ten i ów roi sobie różne działania i zamierzenia będące nie po myśli służb, tego można było przywołać do porządku wyciągniętym z rękawa, np. dowodem na współpracę z bezpieką, krępującymi faktami z życia osobistego, ujawnioną przysługą w zamian za uległość itd. Plan ten zrealizowano w pełni.

Kadr z filmu "Psy" i...
Zatrzymajmy się na chwilę przy tych wydarzeniach. O przebiegłości służb niech stanowi fakt, że pierwsze plany niszczenia akt powstały już w 1988 roku, a wiosną 1989 gen. Kiszczak zlecił zniszczenie dokumentów operacyjnych związanych z kościołem. To było jeszcze w czasie obrad Okrągłego Stołu i oficjalnie stanowiło wyraz dobrej woli oraz oznakę normalizacji stosunków z kościołem katolickim. Prawdziwy przemysłowy szał niszczenia zaczął się jednak dopiero w sierpniu, czyli gdy już wiadomo było, że władzę obejmuje solidarnościowy rząd. Proceder ten trwał aż do końca stycznia 1990 roku, a tylko w gdańskiej delegaturze dziennie niszczono do 5 ton materiałów, przy udziale całego, pracującego na trzy zmiany wydziału. Zniszczeniu uległy głównie dokumenty znajdujące się w archiwach. To jest teczki osobowe współpracowników, agentów, źródeł informacji oraz te zakończonych już operacji. SB zniszczyła w ten sposób od 70 do 99% dokumentów(!). Oczywiście, należy pamiętać, że w systemie komunistycznym służby robiły co chciały. Były absolutnie wszechwładne, a ich działalność rozlewała się na wszystkie sfery funkcjonowania państwa i pozostawiała swoje ślady. Dlatego paleniem akt zajmowano się także w służbach wojskowych - wywiadzie (II Zarząd Sztabu Generalnego) i kontrwywiadzie (Wojskowa Służba Wewnętrzna), oraz w MSZ (akta dotyczące polonii) czy spółdzielni „Ruch” (dot. dziennikarzy). Zniszczono praktycznie wszystkie stenogramy ze spotkań KC PZPR z lat 80`tych, a wojewódzkie komitety niszczyły wszystko, jak leci. Do jednego z nich (w Gdańsku), wdarli się młodzi działacze z radykalnie antykomunistycznych KPN i MFW zajmując gmach. Po krótkiej inspekcji okazało się, że w kotłowni budynku zalegają całe stosy zwęglonych akt i dokumentów, a ogień bucha z pieca.

...rzeczywistość.

Czy „Solidarność” o tym wiedziała? Może z początku nie, ale w sierpniu 1989 roku była totajemnica poliszynela. Sam premier Mazowiecki pytał o to Kiszczaka, a ten odpowiedział twierdząco, mówiąc „[…] lepiej będzie, jeżeli niektóre dokumenty zniszczymy. Są w nich rzeczy kompromitujące nie resort i ludzi ze służby bezpieczeństwa, tylko byłą opozycję, wielu waszych kolegów. Może dojść do tragedii”. Wiemy to z relacji Kiszczaka, ale w podobnym tonie pisał też o tych wydarzeniach Jan Rokita we wspomnieniach (wtedy szeregowy poseł OKP). Mazowiecki nie potrafił lub nie chciał tego procesu zatrzymać. W tym samym czasie działo się przecież bardzo wiele innych rzeczy, do których zaraz przejdziemy. Ważne jest jedno, błędem było zostawienie MSW i MON całkowicie w rękach PZPR, a następnie nie zatrzymanie „przemysłu” zacierania śladów (ba, nie podjęcie choćby jednej próby). Być może, co większym optymistom lub ignorantom jakieś tam teczki upadającego systemu mogły się wydawać mało istotne (wielu było to na rękę, bo sami w nich występowali po stronie oprawców) ale historia pokazała inaczej. Okazało się, że te dane będą rzutować na życie polityczne, gospodarcze i społeczne kraju jeszcze przez co najmniej 26 następnych lat.

Wróćmy do osoby Tadeusza Mazowieckiego, by lepiej zrozumieć co nim powodowało.
T.Mazowiecki jako poseł - rok 1961 fot. A. Kossobudzki Orłowski



Kto dzisiaj pamięta, że ów opozycyjny ekspert, demonstracyjnie odmówił kandydowania do Sejmu, bo „Solidarność” nie poparła jego pomysłu rozszerzenia grona kandydatów o tych z innych środowisk opozycyjnych (np. Solidarności Walczącej)? Zresztą takim był właśnie intelektualistą środka, przez całe życie starając się łączyć, a nie dzielić. Z jednej strony próbował reformować system jako członek „legalnej” opozycji (był posłem III, IV, V kadencji), a z drugiej stawał w obronie pokrzywdzonych przez władzę, którą poniekąd legitymizował (interpelował w sprawie wydarzeń marca 1968 czy wybrzeża 1970). Nigdy też nie okazał się świnią, co w tamtych czasach było raczej rzadkie. Może ze względu na tę idealistyczną uczciwość i dobrotliwość, to jemu powierzono misję tworzenia pierwszego niekomunistycznego rządu, a nie Bronisławowi Geremkowi czy Jackowi Kuroniowi. Był po prostu kandydatem nie tyle kompetentnym, ile zwyczajnie „najwygodniejszym” dla wszystkich zainteresowanych stron. Zresztą, z tymi kompetencjami, inaczej niż chce powtarzana dzisiaj legenda, nie było najlepiej. Bo niby skąd dziennikarz i intelektualista, mimo niezaprzeczalnych walorów umysłowych, miałby mieć pojęcie o praktycznych aspektach władzy czy administracji państwowej? Zwłaszcza, że jako wieczny koncesjonowany opozycjonista był od „rządzenia” zupełnie odsunięty. Niewielkie znaczenie ma fakt, że podjętych na Uniwersytecie Warszawskim studiów prawniczych nie skończył, przez co jego oficjalne wykształcenie zakończyło się na szkole średniej. W końcu nie o dyplom tutaj chodziło, tylko o doświadczenie, a tego nie miał przecież nikt w opozycji.

Rząd został zaprzysiężony 12 września 1989 roku, przy poparciu ponad 402 posłów i 13 głosach wstrzymujących się (brak głosów przeciw). A trwał tylko do początku stycznia 1991 roku, po tym jak Tadeusz Mazowiecki, przegrywając wybory prezydenckie, podał się też do dymisji jako premier. 

fot. Andrzej Keplicz / FORUM

Jakie były jego dokonania, co faktycznie w tak krótkim czasie zrobił? To była misja samobójcza, bo mało który rząd na świecie byłby w stanie przetrwać totalne przeobrażenie ustroju państwowego w warunkach głębokiego kryzysu gospodarczego. Ale z tego zagrożenia zdawano sobie sprawę od początku. Chodziło więc o to, żeby zmiany zaszły jak najszybciej, by ulżyły społeczeństwu i postawiły gospodarkę na nogi oraz, co nie mniej ważne, stworzyły podstawy do budowy pluralistycznego państwa prawa i wolności obywatelskich. 





Osobistą idée fixe Mazowieckiego było, aby Polska stała się krajem z miejscem nie tylko dla zwycięzców, ale też przegranych i niestety to właśnie przez to podejście PZPR znalazł swoje miejsce w nowym rządzie.




Pozostawieniu służb w rękach komunistów miało brzemienne skutki dla przyszłości kraju ale też stało się drugim (po wybraniu gen. Jaruzelskiego na prezydenta), głębokim pęknięciem w „Solidarności”, które już wkrótce miało doprowadzić do jej rozpadu. Zniszczenie przepastnej dokumentacji i rozparcelowanie jej pomiędzy byłych funkcjonariuszy i decydentów, a także zablokowanie faktycznej dekomunizacji i lustracji administracji państwowej, pozwoliło na zajęcie uprzywilejowanych pozycji przez byłych decydentów i ludzi służb. Zresztą, z tymi służbami to też inna sprawa, bo zlikwidowano Służbę Bezpieczeństwa (w maju 1990) na jej miejsce powołując Urząd Ochrony Państwa, a Milicję Obywatelską przemianowano na Policję, ale przecież dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy nie spadło nagle z nieba. Kogo można było, posłano na emeryturę albo wywalono, przyjęto sporo młodych ludzi z zapatrywaniem antykomunistycznym, ale i tak, większość stanowili ci sami siepacze PRL-u co wcześniej (pozytywnie weryfikację przeszło ~10.000 z ok. 14.000 esbeków). A na potwierdzenie tej tezy przytoczę jeden fakt. Do lutego 1990 roku SB działała w ramach operacji „Ośmiornica”, której celem było rozpracowywanie „Solidarności Walczącej”. Po przejściu prowadzących operację funkcjonariuszy do UOP, podobne operacje inwigilujące partie polityczne prowadzone były aż do 1993 roku (tzw. inwigilacja prawicy).

Kolejną skazą na wizerunku tego rządu, okazał się po latach tzw. plan Balcerowicza. Jest to jednak temat na tyle złożony, że poświęcę mu kolejny odcinek.


**  Wszystkie odcinki w jednym zbiorczym artykule dostępne są tutaj.

Suplement:
Żeby oddać historyczną sprawiedliwość, muszę wspomnieć o tym co się Mazowieckiemu udało. Przeobrażenie kraju, przejście od komunizmu do demokracji, od gospodarki planowej do kapitalistycznej, modyfikacja konstytucji, zmiana nazwy i godła państwowego, wprowadzenie systemu wielopartyjnego i pluralizmu medialnego, decentralizacja administracyjna i wprowadzenie prawdziwie niezależnych mediów. Wszystkie te założenia w znaczeniu ogólnym, zostały zrealizowane. Dodatkowo, nikt już dzisiaj nie pamięta, ale w tamtym czasie, kwestia granicy Polski na Odrze nie była wcale uregulowana. Właśnie przestawał istnieć nasz zachodni sąsiad, Niemiecka Republika Demokratyczna (z którą granice były ustalone), a jego miejsce zajmowała "nowa", zjednoczona Republika Federalna Niemiec. Mazowiecki potwierdził niepodważalność granic w porozumieniu zawartym z kanclerzem Kohlem. Szybkie wyznaczenie zachodniej orientacji geopolitycznej też było zasługą tego rządu. Pamiętajmy, że inne kraje regionu niekoniecznie wybierały ten sam kierunek, zwłaszcza, że na ich terytorium (także Polski) nadal stacjonowały wojska radzieckie.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Kalendarium III RP - Część III: Nowe reguły gry

Sierpień 1989 roku należał do gorących. Temperatura była wysoka nie tylko na bałtyckich plażach, ale też w polityce. Nowy parlament musiał wyłonić rząd. Zgodnie z umową, jeszcze w lipcu na prezydenta wybrano gen. Wojciecha Jaruzelskiego (zrezygnował z funkcji I sekretarza KC), ale przewagą tylko jednego głosu i to dzięki poparciu „Solidarności”. Wielu nie podobał się ten wybór i nie ma co się dziwić bowiem prezydentem został człowiek - symbol. Ten sam który w 1968 roku brał udział w tłumieniu Praskiej Wiosny, w grudniu 1970 krwawo pacyfikował protesty na wybrzeżu, a w 1981 roku wprowadził w kraju stan wojenny. Miał ręce umazane krwią po same łokcie i ta świadomość nie pozwoliła wielu posłom i senatorom na poparcie jego kandydatury. Ale po kolei.




Na razie mamy chwilę po niespodziewanie wygranych przez "S" wyborach. Co robić? Jak reagować? Szybciej dochodzą do siebie komuniści, próbując ratować swoją pozycje. Już 11 czerwca 1989 roku Jerzy Urban (rzecznik rządu) ogłasza, że prezydentem zostanie gen. Wojciech Jaruzelski. Był to jeden z elementów magdalenkowej układanki i ostatnia możliwość zachowania przez władzę kontroli nad nowa sytuacją. Tyle, że dotychczasowy porządek zaczynał się coraz wyraźniej sypać, a z nim jakiekolwiek wcześniejsze umowy. Owszem, w jednym z pierwszych ruchów nowego Sejmu zalegalizowano bezprawną drugą turę wyborów, ale cierpliwość działaczy związkowych i wiara w sens honorowania ustaleń szybko się kończyła. Wybór Jaruzelskiego stawał się coraz mniej pewny chociaż dość szybko „S” oficjalnie ogłosiła, że nie zamierza wystawiać swojego kontrkandydata. Pozostawał Kiszczak, jako wysoko postawiony aparatczyk i opcja ratunkowa. Człowiek, co tu gadać, nie mniej uwikłany w ciemne sprawki służb i wojska, ale przynajmniej przez swoją kulturę i maskę liberała - bardziej akceptowalny dla opozycji. Tę kandydaturę popierał Lech Wałęsa i część OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny - przew. B. Geremek, zrzeszał posłów i senatorów z „S”). 

Na ulicach odbywały się rozpędzane przez ZOMO protesty KPN, Solidarności Walczącej oraz innych antykomunistycznych organizacji wzywające Jaruzelskiego do wycofania się. Co ciekawe, sam zainteresowany nie przejawiał jakiejś specjalnej ochoty do piastowania tego stanowiska, a w świetle wydarzeń, nawet wycofał swoją kandydaturę. 

Na to z kolei nie chcieli zgodzić się gracze międzynarodowi, którzy już od pewnego czasu bardzo aktywnie włączali się w rozgrywanie sytuacji w Polsce. Dlatego Amerykanie straszyli opozycję możliwością wybuchu wojny domowej i ustami swojego ambasadora Daviesa namawiali posłów do nieprzeszkadzania w wyborze generała (mieli albo nie uczestniczyć w głosowaniu, albo wstrzymać się od głosu). Z kolei sowieci przekonywali Jaruzelskiego, że będzie najlepszym człowiekiem na tym stanowisku, a Adam Michnik opublikował na łamach GW artykuł „Wasz prezydent, nasz premier”. Jak mówił tytuł, chodziło o sprawdzenie czy za cenę oddania stanowiska prezydenta, "S" będzie mogłą powołać swój rząd. Ciekawe, że taki pomysł skrytykowali m.in. Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz czy Tadeusz Mazowiecki (sic!). Wyraźnie więc widać, że różnice zdań dotyczyły nie tylko szeregowych działaczy ale też samej wierchuszki. A rozpędzona historia nie zamierzała czekać, wiele innych spraw wymagało pilnego rozstrzygnięcia i w tym kontekście, wybór prezydenta był tylko jedną z szeregu bitew do stoczenia.

Do końca nie było wiadomo, czy wybór Jaruzelskiego będzie w ogóle możliwy do przeprowadzenia. Jak się okazało w dniu głosowania, niewiele brakowało by nic z tego nie wyszło.

Udział w nim wzięło 544 elektorów (na 560 możliwych, wśród nieobecnych było 11 posłów OKP, 3 ZSL, 1 PZPR). Za było 270, a przeciw 233 (w tym poza OKP, także sześciu ZSL, czterech SD i jeden PZPR), 34 wstrzymało się, siedmiu oddało głosy nieważne (wszyscy OKP). Zadecydował pojedynczy głos 79-letniego senatora OKP Stanisława Bernatowicza głosującego za, oraz właśnie tych siedmiu nieważnych, obniżających wymaganą większość bezwzględną do poziomu umożliwiającego wybór Jaruzelskiego. Część członków "S" takie działanie uznało wręcz za zdradę. Zażegnano więc kolejny kryzys, uspokojono Waszyngton i Moskwę oraz już drugi raz uratowano skórę komunistom, ale za cenę rozbicia jedności opozycji, co miało się na niej już wkrótce zemścić. Tymczasem wydarzenia toczyły się dalej. 

Plan ratunkowy rządu Mieczysława Rakowskiego okazał się niewystarczający, by ocalić gospodarkę. Co prawda, wprowadzono tzw. ustawę Wilczka, pozwalając Polakom na swobodne zakładanie działalności gospodarczej (to stąd brały się te wszechobecne pod koniec lat 80-tych stragany z wystawionych na ulicy łóżek turystycznych), ale także np. uwolniono ceny, co spowodowało gwałtowną ich podwyżkę, spekulacje, a wreszcie galopującą hiperinflację. Misję stworzenia kolejnego rządu, juz z gen. Jaruzelskim jako prezydentem, powierzono gen. Czesławowi Kiszczakowi (szefowi MSW). Tyle tylko, że wybory, a później głosowanie Zgromadzenia Narodowego ujawniło pęknięcia w komunistycznym monolicie. Przede wszystkim, podważyły i tak już wątłą wiarę w przeowodnią rolę PZPR, która powoli pogrążała się w chaosie, tracąc z oczu zdominowane przez lata partie quasi-opozycyjne.

Rozmowy koalicyjne były przeciągane, bo osoba nowego premiera nie podobała się nawet niektórym komunistom. A w „Solidarności” zaczęto się zastanawiać, czy należy dalej uparcie trzymać się ustaleń, czy przypadkiem nie lepiej przejąć inicjatywę? Ta idea zaczęła podobać się nawet Wałęsie. Kiszczak próbował trzymać się oryginalnego planu i do rządu PZPR-ZSL-SD dołączyć także OKP. Opozycja rozważała ten wariant, ale ostatecznie wybrała inny, czyli pozyskanie ZSL i SD dla idei powołania solidarnościowego rządu. Był to ryzykowny gambit ale słabość przeciwnika trzeba było wykorzystać. Nomen omen, zadaniem tym (skutecznie) zajął się późniejszy specjalista od „koalicyjnych przystawek” - Jarosław Kaczyński. Rozmowy toczyły się w tajemnicy przed PZPR i już 17 sierpnia Lech Wałęsa wraz z liderami ZSL i SD ogłosił powstanie koalicji. W niecałe dwa miesiące po publikacji artykułu Michnika, niemożliwe stało się rzeczywistością. „Solidarność” tworzyła swój rząd z Tadeuszem Mazowieckim jako premierem.

Komuniści zostali koncertowo ograni, a umowa złamana. Było to genialne zagranie i świetne zwycięstwo, ale podobnie jak wcześniej, nie zdecydowano się na dobicie przeciwnika i nie odrzucono do końca nieaktualnych już przecież ustaleń Okrągłego Stołu. A komuniści, mimo początkowego zaskoczenia, bardzo szybko się pozbierali. Brak konsekwencji w działaniu doprowadzić miał do ostatecznego rozbicia środowisk opozycyjnych na dwa obozy i rozpoczęcia bezpardonowych, bratobójczych walk o władzę.


Nim jednak do tego doszło, potrzebny był katalizator, którym na swoje nieszczęście stał się rząd Mazowieckiego, o czym więcej za tydzień.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Kalendarium III RP - Część II: Dziwne wybory

fot. W.Pniewski

W poprzednim odcinku postawiłem pytanie, kiedy tak naprawdę skończył się PRL? W powszechnej opinii jest to albo 4 czerwca 1989 roku albo 1 stycznia 1990 roku, ale to umowne daty bo formalnie PRL trwa (chociaż powolnie demontowany) znacznie dłużej.



 


Czerwcowe wybory do tzw. sejmu kontraktowego, są w rzeczywistości wyborami X kadencji Sejmu PRL. Jak pisałem wcześniej, są tylko w części wolne ponieważ aż 60% miejsc zostało zagwarantowanych dla członków PZPR, a dodatkowych 5% dla różnych partii i organizacji wspierających rząd (taki polityczny plankton udający opozycję funkcjonował już w poprzednich kadencjach, nazywały się te twory m.in. ZSL i SD). Pozostałe 35% było pulą, którą teoretycznie mogła zdobyć "Solidarność". Teoretycznie, ponieważ ludzie władzy też mogli ubiegać się o te miejsca, tyle, że mieli konkurencję. Senat stanowił nowo powołaną instytucję, tak jak i urząd prezydenta. Stąd izba wyższa parlamentu (o mocno ograniczonych kompetencjach) była dostępny dla wszystkich, w wolnych wyborach. Z kolei głowę państwa mianowało Zgromadzenie Narodowe, czyli po prostu Sejm razem z Senatem zwykłą większością głosów. 

Czy można sobie wyobrazić, że dzisiaj taką ordynację nazwalibyśmy demokratyczną i wolną? No właśnie.


Teraz proszę o chwilę skupienia, bo wyjaśnienie niuansów tego kuriozalnego głosowania jest ważne ale też trudne do ogarnięcia. Ot, taki wynik szerokiego kompromisu. Nie było wątpliwości tylko co do tego, że wybory miały być powszechne, tajne, bezpośrednie i równe. Reszta to groch z kapustą:

1) Posłów wybierano na dwa sposoby: z Okręgów Wyborczych i z Krajowej Listy Wyborczej.

2) W okręgach wyborczych było od 1 do 5 miejsc do wygrania, a o każde z tych miejsc walczył inny zestaw kandydatów. Ustalono, że przynajmniej jedno z tych miejsc, szło dla kandydata bezpartyjnego (czyt. solidarnościowego).

3) Tak w KLW jak i OW, aby oddać głos ważny na danego kandydata w okręgu, należało dokonać wykreślenia pozostałych osób. Wygrywał ten na którego oddano więcej niż 50% głosów spośród wszystkich głosujących w sposób ważny.

Ulotka - instrukcja głosowania.
4) W okręgach wyborczych, jeśli żaden kandydat nie uzyskał większości, rozpoczynała się druga tura z udziałem dwóch kandydatów z kolejno najwyższą liczbą głosów (lub więcej, jeśli nie dało się rozstrzygnąć kolejności). W drugiej turze na posła wybrany zostawał ten, który otrzymał więcej głosów (bez wymogu uzyskania większości bezwzględnej głosów ważnych). 

5) A na liście krajowej, drugiej tury po prostu nie było (brak zapisu prawnego), bo nigdy wcześniej nie była potrzebna, a opozycja w ogóle na ten problem nie zwracała uwagi - w końcu nie miała do krajowych list dostępu.

Teraz podsumujmy. Solidarność mogła wziąć maksymalnie 161 mandatów w Sejmie (na 460 miejsc), pozostałych 299 brali komuniści i przystawki (264 z okręgów i 35 z listy). Panowało ogromne zamieszanie i pierwsza od kilkudziesięciu lat kampania wyborcza, dlatego oficjalni kandydaci opozycji, prezentowani byli na łamach "Gazety Wyborczej", a każdy z nich miał zdjęcie z Wałęsą. W ten sposób wskazywano ludziom, kto jest prawdziwym opozycjonistą, a kto farbowanym lisem wystawionym przez władzę. 


To, że komuniści próbowali wmówić ludziom różne "wolne" stowarzyszenia i organizacje nie powinno dziwić. Niech humorystycznym zobrazowaniem tego przekonania władzy, że z wyborców można robić idiotów będzie właśnie Krajowa Lista Wyborcza. Kandydowała na niej cała wierchuszka PZPR, ale ludzie ci przedstawiani byli jako jacyś działacze ludowi, np: Stanisław Kania (były I sekretarz PZPR) kandydował jako działacz samorządowy, a były wicepremier Kazimierz Barcikowski jako spółdzielca. Skoro tak władza pogrywała, to "Solidarność" nie zamierzała odpuszczać. Za pomocą swoich mediów, a także całej kampanii ulicznej (plakaty, ulotki etc.) namawiała ludzi nie tyle do bojkotowania listy (bo taki apel byłby złamaniem ustaleń Okrągłego Stołu), a do głosowania w szczególny sposób. Chodziło o to by skreślać wszystkie nazwiska z listy, tym samym wyrażając swoiste votum nieufności dla dotychczasowego rządu. 

Trybuna Ludu - państwowy organ propagandowy.


W dniu 4 czerwca 1989 roku odbyła się pierwsza tura wyborów parlamentarnych. Mimo, że komuniści byli pewni swojej wygranej (zresztą podobnie zakładała opozycja), "Solidarność" w okręgach wzięła od ręki 160 na 161 możliwych miejsc w Sejmie (jeszcze 1 doszło w drugiej turze). To znaczy, że każdy poza jednym z kandydatów otrzymał ponad 50% głosów. Co gorsza, komuniści w pierwszej turze zdobyli tylko 3 (!) miejsca na 264 możliwe i to tylko dlatego, że akurat tych trzech kandydatów miało poparcie "S". O ile takie rozstrzygnięcie było sensacyjne, o tyle wyniki wyborów do Senatu okazały się dla władzy katastrofą. Komitet Obywatelski "Solidarność" wziął od razu 92 na 100 (pozostałych 7 w drugiej turze, 1 niezależny) możliwych mandatów co oznaczało brak komunistów w drugiej izbie parlamentu. A lista krajowa? Całkowite fiasko PZPR. Okazało się, że tylko 2 kandydatów z 35 zdobyło mandat. Pozostali nie osiągnęli wymaganego progu ponad 50%, a prawnej możliwości drugiej tury w tym przypadku nie było!

Daj sobie chwilę Czytelniku, zastanów się nad tą sytuacją. Opozycja bierze absolutnie wszystko co było można, a grając przepisami prawnymi udziela rządowi coś na wzór votum nieufności. Nikt z kierownictwa partii nie dostaje się do parlamentu, a 33 fotele pozostają puste. Ponieważ takie były ustalone reguły gry, nie ma fałszowania wyników, nie ma cenzury i nie ma już możliwości zmiany tego co się wydarzyło. A stało się jedno, PZPR straciła twarz. Okazało się, że bandyta nie jest taki straszny, że tych którzy z chęcią mu dokopią jest po prostu więcej. Uświadomili to sobie obywatele i uświadomiła to sobie z całą mocą władza. Cały misterny plan podziału rządów właśnie się sypał. Przecież komuniści nawet nie mieliby większości w Zgromadzeniu Narodowym żeby wybrać swojego prezydenta, a i w Sejmie mogło być krucho bo przystawki z ZSL i SD mogły przecież zdradzić! Byli na łasce "Solidarności".

Opozycja, mogła wzruszyć ramionami i powiedzieć trudno, chcieliście listę krajową dla siebie, to macie. Sejm obejdzie się bez tych 33 posłów. Tadeusz Mazowiecki był jednak przeciwko takiemu postępowaniu i popierał go w tym Bronisław Geremek (obaj spotkali się z Kiszczakiem i Cioskiem 8 czerwca by szukać rozwiązania). Uważał, że skoro się umówiliśmy z nimi tak, a nie inaczej, to wypada teraz znaleźć rozwiązanie tej sytuacji i pozwolić władzy "zdobyć" te 33 brakujące mandaty. Brzmi romantycznie, ale Mazowiecki był intelektualistą i filozofem, a nie pragmatycznym politykiem, który gdyby dostał taką jak on szansę, zwyczajnie wykończyłby przeciwnika. 

Najbardziej znana ilustracja przedstawiająca pacyfikację studenckich demonstracji za pomocą czołgów, Pekin, ChRL 1989.


Oczywiście, koniec końców taka koncepcja ustępstwa nie miałaby zwolenników wśród kierownictwa "S" gdyby nie szczególna sytuacja krajowa i międzynarodowa. Dokładnie w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku chińska armia krwawo stłumiła protesty na pekińskim placu Tiananmen. To przypomniało opozycji, że nawet mimo sukcesu wyborczego, nie ma jeszcze co "witać się z gąską" bo równie dobrze rozsierdzony porażką przeciwnik może wysłać na ulicę czołgi i tym razem nie skończy się na aresztowaniach. Tym bardziej, że pohukujący wściekle Kiszczak oskarżał Wałęsę o łamanie ustaleń z Magdalenki. 
Przez kolejne dni "Solidarność" bardzo mocno tonowała nastroje i przestrzegała przed konfrontacją. Dość szybko zgodzono się na zmianę ordynacji wyborczej i dopisanie mandatów z listy krajowej, do okręgów wyborczych drugiej tury. Dnia 12 czerwca, Rada Państwa dekretem zmieniła ordynację wyborczą tak by stosowne dopisanie było możliwe. Takie załatwienie sprawy, zmiana ordynacji w trakcie trwania wyborów, było oczywistą aberracją i złamaniem prawa PRL. Druga tura wyborów odbyła się już 18 czerwca i dzięki temu wybrano pozostałych 295 posłów i 8 senatorów, ale frekwencja była już nieporównywalnie niższa (jedynie 25%). Plusem był fakt, że kandydaci z listy krajowej w pierwszej turze, zrezygnowali z ponownego startu w drugiej turze, a nowi pretendenci (część z nich) byli mniej lub bardziej przychylni opozycji. Jedną z pierwszych decyzji nowego Sejmu i Senatu było zatwierdzenie wyniku wyborów w dniu 5 lipca 1989 roku...

Czemu zamiast powiedzieć sprawdzam, mając może nie pokera, ale solidną karetę, opozycja zdecydowała się na pas i nowe rozdanie? Trochę ze strachu, ale też z pragmatyzmu. Sukces wyborczy zaskoczył także ich. Nie było skonkretyzowanego planu co dalej. Liczono, że patrząc komunistom na ręce będzie można pilnować zmian i pchać je we właściwym kierunku, cały czas się ucząc rządzenia, a we właściwym momencie przejąć stery (czyli docelowo w 1993 roku, po upłynięciu kadencji parlamentu). Tymczasem okazało się, że gdyby brak było tych 33 posłów i pomocy ze strony "przystawek", PZPR mógłby nie być zdolny do wybrania prezydenta i stworzenia rządu. A to z kolei byłoby złamaniem ustaleń z Okrągłego Stołu. Wydarzenia toczyły się zbyt szybko, trzeba było zyskać na czasie.

Odpowiadając więc na pytanie postawione na samym początku dzisiejszego wpisu, PRL nadal trwał mimo zmiany nazwy i miało tak być przynajmniej aż do zakończenia kadencji parlamentu i prezydenta, czyli co najmniej do końca 1993 roku. Jak było faktycznie? Czytajcie za tydzień.