Kalendarium III RP

  Część I: Upadek PRL.


Jak powstała nasza obecna Rzeczpospolita wie prawie każdy, bo to przecież historia najnowsza. Ale czy na pewno? Z pewnością większość Polaków, nawet tych będących w tamtym czasie dziećmi czy nastolatkami, przynajmniej mniej więcej pamięta, o co chodziło i jak to wyglądało, bo widziało to wszystko na własne oczy. Nawet jeśli nie wszystko mogło być zrozumiałe, czy to przez młody wiek, czy przez brak pełnego obrazu wydarzeń - w końcu nie było Internetu, by czynić dowolne porównania, a źródeł wiedzy było nieporównywalnie mniej.

Jasne, to było lata temu i pewne informacje umysł odłożył do archiwum pamięci. Po prostu zniknęły z naszej świadomości. Jakiś ślad jednak zostaje, np. niechęć do tego czy innego polityka, instytucji itd. Trzeba jednak sobie uświadomić, że między 1990 a 2000 rokiem urodziło się w Polsce ok. 4 mln dzieci, a w następnym latach drugie tyle. To osiem milionów obywateli, którzy o PRL nie mają żadnego pojęcia i proporcje te będą w naturalny sposób stale się zwiększać. Połowa z nich ma lub zaraz otrzyma prawa wyborcze i zacznie decydować kogo wybierze na swoją reprezentację polityczną. Kiedy więc, jeśli nie teraz, powinno się zacząć opowiadać o początkach trzeciej RP w sposób szczery i bez ogródek?

Przeskoczmy nad latami osiemdziesiątymi XX wieku aż do samego ich końca, podsumowując je iście błyskawicznie. Były strajki, było porozumienie, które następnie złamano, a później był stan wojenny, w wyniku którego życie straciło kilkaset osób. Były aresztowania (niemal 10 tyś. działaczy), ucieczki, przymusowa emigracja (liczona na ok. 800 tyś. ludzi).W końcu amnestia, normalizacja i więcej protestów. Polska obłożona została międzynarodowymi sankcjami, a fabryki stały. Mimo usilnych prób rządzących, gospodarka powoli zmierzała do totalnego bankructwa i upadku.

Ważne jest jedno. W tym czasie władze komunistyczne miały pełną świadomość zbliżającego się końca, a ponieważ ludzie ci nie byli idiotami, po wyczerpaniu wszystkich innych opcji (w tym siłowej) zrobili jedno, co mogło im pomóc ocalić skóry - „uciekli do przodu". Dogadali się z opozycją.

To nie było łatwe, bo na przeszkodzie stał ogrom wyrządzonego zła. Przecież latami więzili rzesze ludzi, a innych po prostu mordowali. Prześladowali opornych, od zastraszenia, przez bicie i porwania, po pozbawianie środków do życia i wyrzucenie z pracy. A wszyscy, zaangażowani politycznie lub nie, całe społeczeństwo konsekwentnie popadało w biedę, gapiąc się na puste sklepowe regały i licząc wydawane przez państwo kartki (np. na mięso, ser, słodycze, benzynę itd.). Mimo całego tego aparatu represji, jakoś niewielu opozycjonistów paliło się do współpracy z władzą. A ta próbowała każdej metody, nawet zakładać konkurencyjne, przychylne sobie związki zawodowe (stąd wziął się OPZZ - powstał na mocy tej samej ustawy, która delegalizowała „Solidarność"), co jednak nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. 

Jak można było przerwać ten impas?

To, że z ZSRR nie będzie żadnej pomocy wojskowej, decydenci wiedzieli od dawna (dzisiaj wiadomo, że Jaruzelskiemu odmówiono jeszcze w grudniu 1981 roku). Jednak pojęcia o tym nie miała opozycja. To już był jakiś punkt zaczepienia. Szeroki ruch społeczny, jakim była „Solidarność" (mówi się nawet, że w szczytowym momencie należało do niej 10 mln ludzi), już w samym swoim rdzeniu był szalenie zróżnicowany. Byli w nim dążący do obalenia władzy i systemu komunistycznego radykałowie, ale też zwolennicy kompromisu i szukania możliwości uzdrowienia istniejącego systemu. Może więc granie na te różnice ideologiczne, w połączeniu z groźbą zewnętrznej interwencji było właściwą mieszanką mogącą zmusić "S" do rozmów? Kiedy zmuszony okolicznościami szef MSW gen. Czesław Kiszczak 27 sierpnia 1988 roku wystosował oficjalne zaproszenie do rozmów, ogromna większość działaczy solidarnościowych była temu zdecydowanie przeciwna. Oficjalne, bo poufne negocjacje w sprawie podjęcia rozmów toczyły się już wcześniej.

Komuniści już od 1982 roku stosowali metodę kija i marchewki, teraz musieli działać szerzej i odważniej. W ramach przygotowywania gruntu pod propozycję Kiszczaka, pozwolili na niektóre pokojowe zgromadzenia czy nawet konferencje (31 maja 1987 roku o wolności obywateli, prawie do życia, demokracji etc.). Nie blokowali wizyt zagranicznych oficjeli, przestali zagłuszać Radio Wolna Europa. Próbowali udowadniać, jak bardzo demokratyczna jest PRL, dość wcześnie powołując Trybunał Konstytucyjny i Rzecznika Praw Obywatelskich, a wreszcie zarządzili wybory do Sejmu według nowej ordynacji i referendum (bojkotowane przez „S"). Z drugiej strony, niemal do samego końca brutalnie tłumili protesty „radykalnych" odłamów Solidarności – np. próbujących uczcić „wydarzenia marcowe" studentów z NZS albo eliminowali nonkonformistycznych liderów. Kornel Morawiecki, przywódca Solidarności Walczącej, został wyrzucony za granicę bez możliwości powrotu, a takich jak ks. Jan Suchowolec czy ks. Stefan Niedzielak jeszcze w styczniu 1989 roku po prostu zamordowano (podobnie jak ks. Jerzego Popiełuszkę pięć lat wcześniej). Z jednej więc strony, przymykano oko na wszystkich z umiarkowanymi poglądami, z drugiej - bezwzględnie zwalczano grupy przeciwne zbliżeniu. Mimo takiego przygotowania, losy kompromisu pozostawały niepewne.

"Solidarność" mogła być przeciwna, ale na apel Kiszczaka trzeba było odpowiedzieć, tak lub nie. Więc co robić? Trwać w klinczu, czekając na bankructwo państwa i uliczną rewolucję czy spróbować załatwić to bez rozlewu krwi? Wbrew większości swoich doradców, jak sam opowiada przewodniczący "Solidarności", wybrał drugie rozwiązanie i spotkał się z ministrem. Źródła historyczne świadczą o tym, że faktycznie to decyzja Wałęsy była rozsztygająca. Tak rozpoczęła się wielka gra o nowy porządek. Dlaczego Wałęsa postąpił w ten sposób? Czemu zgodził się na rozmowy z oprawcą? Czy skłonił go do tego „szantaż teczkami" czy cechujący przewodniczącego spryt i pragmatyzm? Prawdopodobnie mieszanka obydwu i tak jak to w historii bywa, odrobina szczęścia i bezczelności. Jak było faktycznie, pozostawiam do prywatnej oceny Czytelnika.

"Dlaczego Wałęsa postąpił w ten sposób? Czemu zgodził się na rozmowy z oprawcą? Czy skłonił go do tego „szantaż teczkami" czy cechujący przewodniczącego spryt i pragmatyzm?"


Każda ze stron musiała spełnić tylko jeden warunek początkowy. Lech Wałęsa miał wygasić paraliżujące kraj strajki (a zapowiadało się na wielką falę protestów), w zamian Kiszczak miał zagwarantować, że Komitet Centralny PZPR zgodzi się ponownie zalegalizować „Solidarność". Wałęsa zdawał sobie sprawę, że z legalnie działającym związkiem, z masowym poparciem społecznym, solidarnościowcy mogli może jeszcze nie wszystko, ale już sporo.

Pozostałe kwestie były ustalane podczas rozmów przygotowawczych w Magdalence. Na przełomie lat 1988/1989 spotykano się w tej sprawie pięć razy (nie tylko fizycznie w willi MSW w Magdalence, ale także w tej przy ul. Zawrat w Warszawie). Trzy z nich odbyły się w bardzo wąskim gronie, 4-6 osób. W ich wyniku, dnia 6 lutego 1989 roku zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Później spotykano się już w znacznie szerszym gronie grup roboczych, a rozmowy dotyczyły spraw technicznych i prawnych, tego co ustalono przy kolistym meblu. Trwało to aż do początku kwietnia 1989 roku. Oczywiście, nie obyło się bez problemów.

Wielu związkowców nadal było przeciw jakimkolwiek targom, ponieważ wierzyli, że system musi się zawalić. Dzisiaj wiemy, że mieli rację, ale w tamtym czasie jedynymi widocznymi dla nich symptomami słabości państwa mogły być takie zdarzenia, jak poluźnienie polityki względem opozycji i słabnąca gospodarka. Ewentualnie wnioski płynące z wizyty Jana Pawła II, Michaiła Gorbaczowa czy zachodnich oficjeli (spotykali się też z Wałęsą). 


Nikt na poważnie nie oczekiwał, że upadnie mur berliński, a później ZSRR, myślano raczej o takim czy innym kryzysie, liberalizacji i reformach. Z drugiej strony, zwolennicy kompromisu upatrywali szansy na zakończenie męczącego konfliktu, który trwał już siódmy rok. Ludzie byli zwyczajnie wymęczeni i zdążyli już zapomnieć co znaczy „normalność". Teraz mieli tylko tzw. „normalizację". Władza, mimo poluźnienia cenzury, nadal potrafiła pokazać swoją brutalną twarz. A skoro chcieli dopuścić nas do rządzenia, dogadać się, to i tak już sporo, no nie? A jak się postaramy, to ich jeszcze przechytrzymy.

Komuniści z kolei musieli zyskać na czasie. Zagonić ludzi z powrotem do roboty, uspokoić sytuację na tyle, żeby można było wprowadzić reformy (np. ustawę Wilczka). Te miały polepszyć byt szarego obywatela, a stamtąd już było blisko do utrzymania się u władzy. Partyjny beton tego nie rozumiał, ale kierownictwo miało zupełną jasność: albo to, albo stuprocentowa szansa na rewoltę społeczną, samosądy, płonące komitety itp. Nikt nie miał zamiaru umierać za czerwony sztandar. Dlatego zaaranżowano rozmowy i usunięto z drogi blokujących je radykałów. Opozycję trzeba było obłaskawić, chociaż o prawdziwym oddaniu władzy nie było mowy. Komuniści chcieli wciągnąć "S" do rządu, ale tak, żeby pozostała bez realnego wpływu na sytuację. Zyskaliby tym samym legitymizację swoich działań, zneutralizowaliby protesty i siłę ruchu, a za parę lat odzyskali pełnię potęgi.

Ponieważ obie strony od początku miały zamiar kantować, rozmowy nie były łatwe. Sprytnym zabiegiem komunistów, łamiącym wcześniejsze ustalenia, było postawienie na stole alkoholu. Kilkunastogodzinne negocjacje, duży stres i zmęczenie robiły swoje. Mimo początkowych oporów, większość uczestników skorzystała z okazji, łykając podczas przerw na posiłki parę głębszych dla kurażu i rozluźnienia. W miarę postępów rozmów, element ten wyraźnie wpłynął na ocieplenie relacji między stronami, przechodząc w końcu w rodzaj przedziwnej fraternizacji i przyjacielskiego porozumienia (o co wiele osób do dzisiaj ma pretensję). 

W końcu zawarto porozumienie. W zamian za całkowicie wolne wybory do Senatu, „Solidarność” zgodziła się na ograniczenie swobody wyboru do Sejmu - 65% miejsc zagwarantowali sobie komuniści, a 35% szło dla bezpartyjnych (czyt. opozycji). Powołano też urząd Prezydenta, którego wybierało Zgromadzenie Narodowe większością 65% głosów (czyli w domyśle komuniści; od razu ustalono, że będzie nim gen. Wojciech Jaruzelski) na 6 lat, ale za to likwidowano Radę Państwa. Dodatkowo, gwarantowano opozycji dostęp do mediów (to dzięki temu wystartowała Gazeta Wyborcza). Cała zabawa polegała na tym, że komuniści mieli doświadczenie w rządzeniu, potrafili administrować aparatem państwowym, dlatego byli opozycji potrzebni, ale z drugiej strony „Solidarność” była zawsze bliżej szarego Kowalskiego, miała ogromne poparcie społeczeństwa. Zawarto więc układ symbiotyczny. W dalszej perspektywie należało przeprowadzić gruntowne i bolesne reformy, a wina za ich koszt dla obywateli musiała spaść także na „S”.

No dobrze, mamy więc pewien ogląd sytuacji, to postawmy jedno pytanie, taką trochę zagadkę.

"Kiedy zaczyna się wolna Polska? Kiedy tak właściwie skończył się u nas komunizm?"


Kiedy zaczyna się wolna Polska? Kiedy tak właściwie skończył się u nas komunizm? Zastanówmy się chwilę nad tym problemem i wybierzmy jakąś datę bez czytania dalszej części tekstu albo sprawdzania w Internecie. Odpowiedź wydaje się prosta i oczywista, prawda? Ale czy rzeczywiście?


W powszechnej świadomości najczęściej wybiera się dwie daty: 4 czerwca 1989 lub 1 stycznia 1990 roku. Pierwsza to wybory parlamentarne, które wygrywa (na tyle na ile może, nie są przecież całkowicie wolne) „Solidarność”. 

To była wielka rzecz, jeszcze niedawno zdelegalizowany związek zawodowy, staje się faktycznie siłą polityczną, takiego numeru nie zrobił od dawna nikt w żadnym z państw komunistycznych. Więcej nawet, wyglądało na to, że sowieci naprawdę nie wejdą i nie będą pacyfikować, jak to zrobili w podobnych przypadkach w 1956 roku na Węgrzech i w 1968 roku w Czechosłowacji. Społeczny entuzjazm eksplodował, ludzie naprawdę uwierzyli w zmiany. Wyrazem tego były legendarne dziś słowa młodej aktorki, Joanny Szczepkowskiej, wypowiedziane kilka miesięcy później. W Dzienniku Telewizyjnym z dnia 28 października 1989 roku (odpowiednik dzisiejszych Wiadomości) z szerokim uśmiechem na twarzy stwierdziła:

 

 

 „Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm.”



Druga data, jest po prostu formalną cezurą. W ostatnich dniach 1989 roku nowo wybrany Sejm zmodyfikował konstytucję z 1952 roku, zmieniającą nazwę państwa z Polska Rzeczpospolita Ludowa na Rzeczpospolita Polska, zaś orzeł z godła otrzymał koronę. Zmiana ta zaczęła obowiązywać od 1 stycznia 1990 roku. A najśmieszniejsze jest to, że żadna z tych dat nie jest faktycznym końcem PRL i nikt w poważnych publikacjach nie śmie nawet tego sugerować.




Część II: Dziwne wybory.


Czerwcowe wybory do tzw. sejmu kontraktowego, są w rzeczywistości wyborami X kadencji Sejmu PRL. Jak pisałem wcześniej, są tylko w części wolne ponieważ aż 60% miejsc zostało zagwarantowanych dla członków PZPR, a dodatkowych 5% dla różnych partii i organizacji wspierających rząd (taki polityczny plankton udający opozycję funkcjonował już w poprzednich kadencjach, nazywały się te twory m.in. ZSL i SD). Pozostałe 35% to były miejsca, które teoretycznie mogła zdobyć "Solidarność". Teoretycznie, ponieważ ludzie władzy też mogli się o nie ubiegać, tyle, że mieli konkurencję. Senat miał być dopiero nowo powołaną instytucją, tak jak i urząd prezydenta. Stąd Senat (o mocno ograniczonych kompetencjach) był dostępny dla wszystkich, w wolnych wyborach. Z kolei prezydenta mianowało Zgromadzenie Narodowe, czyli po prostu Sejm razem z Senatem zwykłą większością głosów. 

Czy można sobie wyobrazić, że dzisiaj taką ordynację nazwalibyśmy demokratyczną i wolną? No właśnie.


Teraz proszę o chwilę skupienia, bo wyjaśnienie niuansów tego kuriozalnego głosowania jest ważne ale też trudne do ogarnięcia. Ot, taki wynik szerokiego kompromisu. Nie było wątpliwości tylko co do tego, że wybory miały być powszechne, tajne, bezpośrednie i równe. Reszta to groch z kapustą:

1) Posłów wybierano na dwa sposoby: z Okręgów Wyborczych i z Krajowej Listy Wyborczej.

2) W okręgach wyborczych było od 1 do 5 miejsc do wygrania, a o każde z tych miejsc walczył inny zestaw kandydatów. Ustalono, że przynajmniej jedno z tych miejsc, szło dla kandydata bezpartyjnego (czyt. solidarnościowego).

3) Tak w KLW jak i OW, aby oddać głos ważny na danego kandydata w okręgu, należało dokonać wykreślenia pozostałych osób. Wygrywał ten na którego oddano więcej niż 50% głosów spośród wszystkich głosujących w sposób ważny.

Ulotka - instrukcja głosowania.
4) W okręgach wyborczych, jeśli żaden kandydat nie uzyskał większości, rozpoczynała się druga tura z udziałem dwóch kandydatów z kolejno najwyższą liczbą głosów (lub więcej, jeśli nie dało się rozstrzygnąć kolejności). W drugiej turze na posła wybrany zostawał ten, który otrzymał więcej głosów (bez wymogu uzyskania większości bezwzględnej głosów ważnych). 

5) A na liście krajowej, drugiej tury po prostu nie było (brak zapisu prawnego), bo nigdy wcześniej nie była potrzebna, a opozycja w ogóle na ten problem nie zwracała uwagi - w końcu nie miała do krajowych list dostępu.

Teraz podsumujmy. Solidarność mogła wziąć maksymalnie 161 mandatów w Sejmie (na 460 miejsc), pozostałych 299 brali komuniści i przystawki (264 z okręgów i 35 z listy). Panowało ogromne zamieszanie i pierwsza od kilkudziesięciu lat kampania wyborcza, dlatego oficjalni kandydaci opozycji, prezentowani byli na łamach "Gazety Wyborczej", a każdy z nich miał zdjęcie z Wałęsą. W ten sposób wskazywano ludziom, kto jest prawdziwym opozycjonistą, a kto farbowanym lisem wystawionym przez władzę. 


To, że komuniści próbowali wmówić ludziom różne "wolne" stowarzyszenia i organizacje nie powinno dziwić. Niech humorystycznym zobrazowaniem tego przekonania władzy, że z wyborców można robić idiotów będzie właśnie Krajowa Lista Wyborcza. Kandydowała na niej cała wierchuszka PZPR, ale ludzie ci przedstawiani byli jako jacyś działacze ludowi, np: Stanisław Kania (były I sekretarz PZPR) kandydował jako działacz samorządowy, a były wicepremier Kazimierz Barcikowski jako spółdzielca. Skoro tak władza pogrywała, to "Solidarność" nie zamierzała odpuszczać. Za pomocą swoich mediów, a także całej kampanii ulicznej (plakaty, ulotki etc.) namawiała ludzi nie tyle do bojkotowania listy (bo taki apel byłby złamaniem ustaleń Okrągłego Stołu), a do głosowania w szczególny sposób. Chodziło o to by skreślać wszystkie nazwiska z listy, tym samym wyrażając swoiste votum nieufności dla dotychczasowego rządu. 

Trybuna Ludu - państwowy organ propagandowy.


W dniu 4 czerwca 1989 roku odbyła się pierwsza tura wyborów parlamentarnych. Mimo, że komuniści byli pewni swojej wygranej (zresztą podobnie zakładała opozycja), "Solidarność" w okręgach wzięła od ręki 160 na 161 możliwych miejsc w Sejmie (jeszcze 1 doszło w drugiej turze). To znaczy, że każdy poza jednym z kandydatów otrzymał ponad 50% głosów. Co gorsza, komuniści w pierwszej turze zdobyli tylko 3 (!) miejsca na 264 możliwe i to tylko dlatego, że akurat tych trzech kandydatów miało poparcie "S". O ile takie rozstrzygnięcie było sensacyjne, o tyle wyniki wyborów do Senatu okazały się dla władzy katastrofą. Komitet Obywatelski "Solidarność" wziął od razu 92 na 100 (pozostałych 7 w drugiej turze, 1 niezależny) możliwych mandatów co oznaczało brak komunistów w drugiej izbie parlamentu. A lista krajowa? Całkowite fiasko PZPR. Okazało się, że tylko 2 kandydatów z 35 zdobyło mandat. Pozostali nie osiągnęli wymaganego progu ponad 50%, a prawnej możliwości drugiej tury w tym przypadku nie było!

Daj sobie chwilę Czytelniku, zastanów się nad tą sytuacją. Opozycja bierze absolutnie wszystko co było można, a grając przepisami prawnymi udziela rządowi coś na wzór votum nieufności. Nikt z kierownictwa partii nie dostaje się do parlamentu, a 33 fotele pozostają puste. Ponieważ takie były ustalone reguły gry, nie ma fałszowania wyników, nie ma cenzury i nie ma już możliwości zmiany tego co się wydarzyło. A stało się jedno, PZPR straciła twarz. Okazało się, że bandyta nie jest taki straszny, że tych którzy z chęcią mu dokopią jest po prostu więcej. Uświadomili to sobie obywatele i uświadomiła to sobie z całą mocą władza. Cały misterny plan podziału rządów właśnie się sypał. Przecież komuniści nawet nie mieliby większości w Zgromadzeniu Narodowym żeby wybrać swojego prezydenta, a i w Sejmie mogło być krucho bo przystawki z ZSL i SD mogły przecież zdradzić! Byli na łasce "Solidarności".

Opozycja, mogła wzruszyć ramionami i powiedzieć trudno, chcieliście listę krajową dla siebie, to macie. Sejm obejdzie się bez tych 33 posłów. Tadeusz Mazowiecki był jednak przeciwko takiemu postępowaniu i popierał go w tym Bronisław Geremek (obaj spotkali się z Kiszczakiem i Cioskiem 8 czerwca by szukać rozwiązania). Uważał, że skoro się umówiliśmy z nimi tak, a nie inaczej, to wypada teraz znaleźć rozwiązanie tej sytuacji i pozwolić władzy "zdobyć" te 33 brakujące mandaty. Brzmi romantycznie, ale Mazowiecki był intelektualistą i filozofem, a nie pragmatycznym politykiem, który gdyby dostał taką jak on szansę, zwyczajnie wykończyłby przeciwnika. 

Najbardziej znana ilustracja przedstawiająca pacyfikację studenckich demonstracji za pomocą czołgów, Pekin, ChRL 1989.


Oczywiście, koniec końców taka koncepcja ustępstwa nie miałaby zwolenników wśród kierownictwa "S" gdyby nie szczególna sytuacja krajowa i międzynarodowa. Dokładnie w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 roku chińska armia krwawo stłumiła protesty na pekińskim placu Tiananmen. To przypomniało opozycji, że nawet mimo sukcesu wyborczego, nie ma jeszcze co "witać się z gąską" bo równie dobrze rozsierdzony porażką przeciwnik może wysłać na ulicę czołgi i tym razem nie skończy się na aresztowaniach. Tym bardziej, że pohukujący wściekle Kiszczak oskarżał Wałęsę o łamanie ustaleń z Magdalenki. 
Przez kolejne dni "Solidarność" bardzo mocno tonowała nastroje i przestrzegała przed konfrontacją. Dość szybko zgodzono się na zmianę ordynacji wyborczej i dopisanie mandatów z listy krajowej, do okręgów wyborczych drugiej tury. Dnia 12 czerwca, Rada Państwa dekretem zmieniła ordynację wyborczą tak by stosowne dopisanie było możliwe. Takie załatwienie sprawy, zmiana ordynacji w trakcie trwania wyborów, było oczywistą aberracją i złamaniem prawa PRL. Druga tura wyborów odbyła się już 18 czerwca i dzięki temu wybrano pozostałych 295 posłów i 8 senatorów, ale frekwencja była już nieporównywalnie niższa (jedynie 25%). Plusem był fakt, że kandydaci z listy krajowej w pierwszej turze, zrezygnowali z ponownego startu w drugiej turze, a nowi pretendenci (część z nich) byli mniej lub bardziej przychylni opozycji. Jedną z pierwszych decyzji nowego Sejmu i Senatu było zatwierdzenie wyniku wyborów w dniu 5 lipca 1989 roku...

Czemu zamiast powiedzieć sprawdzam, mając może nie pokera, ale solidną karetę, opozycja zdecydowała się na pas i nowe rozdanie? Trochę ze strachu, ale też z pragmatyzmu. Sukces wyborczy zaskoczył także ich. Nie było skonkretyzowanego planu co dalej. Liczono, że patrząc komunistom na ręce będzie można pilnować zmian i pchać je we właściwym kierunku, cały czas się ucząc rządzenia, a we właściwym momencie przejąć stery (czyli docelowo w 1993 roku, po upłynięciu kadencji parlamentu). Tymczasem okazało się, że gdyby brak było tych 33 posłów i pomocy ze strony "przystawek", PZPR mógłby nie być zdolny do wybrania prezydenta i stworzenia rządu. A to z kolei byłoby złamaniem ustaleń z Okrągłego Stołu. Wydarzenia toczyły się zbyt szybko, trzeba było zyskać na czasie.

Odpowiadając więc na pytanie postawione na samym początku rozdziału, PRL nadal trwał mimo zmiany nazwy i miało tak być przynajmniej aż do zakończenia kadencji parlamentu i prezydenta, czyli co najmniej do końca 1993 roku. Jak było faktycznie? Czytajcie za tydzień.

Część III: Nowe reguły gry


Sierpień 1989 roku należał do gorących. Temperatura była wysoka nie tylko na bałtyckich plażach, ale też w polityce. Nowy parlament musiał wyłonić rząd. Zgodnie z umową, jeszcze w lipcu na prezydenta wybrano gen. Wojciecha Jaruzelskiego (zrezygnował z funkcji I sekretarza KC), ale przewagą tylko jednego głosu i to dzięki poparciu „Solidarności”. Wielu nie podobał się ten wybór i nie ma co się dziwić bowiem prezydentem został człowiek - symbol. Ten sam który w 1968 roku brał udział w tłumieniu Praskiej Wiosny, w grudniu 1970 krwawo pacyfikował protesty na wybrzeżu, a w 1981 roku wprowadził w kraju stan wojenny. Miał ręce umazane krwią po same łokcie i ta świadomość nie pozwoliła wielu posłom i senatorom na poparcie jego kandydatury. Ale po kolei.



Na razie mamy chwilę po niespodziewanie wygranych przez "S" wyborach. Co robić? Jak reagować? Szybciej dochodzą do siebie komuniści, próbując ratować swoją pozycje. Już 11 czerwca 1989 roku Jerzy Urban (rzecznik rządu) ogłasza, że prezydentem zostanie gen. Wojciech Jaruzelski. Był to jeden z elementów magdalenkowej układanki i ostatnia możliwość zachowania przez władzę kontroli nad nowa sytuacją. Tyle, że dotychczasowy porządek zaczynał się coraz wyraźniej sypać, a z nim jakiekolwiek wcześniejsze umowy. Owszem, w jednym z pierwszych ruchów nowego Sejmu zalegalizowano bezprawną drugą turę wyborów, ale cierpliwość działaczy związkowych i wiara w sens honorowania ustaleń szybko się kończyła. Wybór Jaruzelskiego stawał się coraz mniej pewny chociaż dość szybko „S” oficjalnie ogłosiła, że nie zamierza wystawiać swojego kontrkandydata. Pozostawał Kiszczak, jako wysoko postawiony aparatczyk i opcja ratunkowa. Człowiek, co tu gadać, nie mniej uwikłany w ciemne sprawki służb i wojska, ale przynajmniej przez swoją kulturę i maskę liberała - bardziej akceptowalny dla opozycji. Tę kandydaturę popierał Lech Wałęsa i część OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny - przew. B. Geremek, zrzeszał posłów i senatorów z „S”). 

Na ulicach odbywały się rozpędzane przez ZOMO protesty KPN, Solidarności Walczącej oraz innych antykomunistycznych organizacji wzywające Jaruzelskiego do wycofania się. Co ciekawe, sam zainteresowany nie przejawiał jakiejś specjalnej ochoty do piastowania tego stanowiska, a w świetle wydarzeń, nawet wycofał swoją kandydaturę. 

Na to z kolei nie chcieli zgodzić się gracze międzynarodowi, którzy już od pewnego czasu bardzo aktywnie włączali się w rozgrywanie sytuacji w Polsce. Dlatego Amerykanie straszyli opozycję możliwością wybuchu wojny domowej i ustami swojego ambasadora Daviesa namawiali posłów do nieprzeszkadzania w wyborze generała (mieli albo nie uczestniczyć w głosowaniu, albo wstrzymać się od głosu). Z kolei sowieci przekonywali Jaruzelskiego, że będzie najlepszym człowiekiem na tym stanowisku, a Adam Michnik opublikował na łamach GW artykuł „Wasz prezydent, nasz premier”. Jak mówił tytuł, chodziło o sprawdzenie czy za cenę oddania stanowiska prezydenta, "S" będzie mogłą powołać swój rząd. Ciekawe, że taki pomysł skrytykowali m.in. Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz czy Tadeusz Mazowiecki (sic!). Wyraźnie więc widać, że różnice zdań dotyczyły nie tylko szeregowych działaczy ale też samej wierchuszki. A rozpędzona historia nie zamierzała czekać, wiele innych spraw wymagało pilnego rozstrzygnięcia i w tym kontekście, wybór prezydenta był tylko jedną z szeregu bitew do stoczenia.

Do końca nie było wiadomo, czy wybór Jaruzelskiego będzie w ogóle możliwy do przeprowadzenia. Jak się okazało w dniu głosowania, niewiele brakowało by nic z tego nie wyszło.

Udział w nim wzięło 544 elektorów (na 560 możliwych, wśród nieobecnych było 11 posłów OKP, 3 ZSL, 1 PZPR). Za było 270, a przeciw 233 (w tym poza OKP, także sześciu ZSL, czterech SD i jeden PZPR), 34 wstrzymało się, siedmiu oddało głosy nieważne (wszyscy OKP). Zadecydował pojedynczy głos 79-letniego senatora OKP Stanisława Bernatowicza głosującego za, oraz właśnie tych siedmiu nieważnych, obniżających wymaganą większość bezwzględną do poziomu umożliwiającego wybór Jaruzelskiego. Część członków "S" takie działanie uznało wręcz za zdradę. Zażegnano więc kolejny kryzys, uspokojono Waszyngton i Moskwę oraz już drugi raz uratowano skórę komunistom, ale za cenę rozbicia jedności opozycji, co miało się na niej już wkrótce zemścić. Tymczasem wydarzenia toczyły się dalej. 

Plan ratunkowy rządu Mieczysława Rakowskiego okazał się niewystarczający, by ocalić gospodarkę. Co prawda, wprowadzono tzw. ustawę Wilczka, pozwalając Polakom na swobodne zakładanie działalności gospodarczej (to stąd brały się te wszechobecne pod koniec lat 80-tych stragany z wystawionych na ulicy łóżek turystycznych), ale także np. uwolniono ceny, co spowodowało gwałtowną ich podwyżkę, spekulacje, a wreszcie galopującą hiperinflację. Misję stworzenia kolejnego rządu, juz z gen. Jaruzelskim jako prezydentem, powierzono gen. Czesławowi Kiszczakowi (szefowi MSW). Tyle tylko, że wybory, a później głosowanie Zgromadzenia Narodowego ujawniło pęknięcia w komunistycznym monolicie. Przede wszystkim, podważyły i tak już wątłą wiarę w przeowodnią rolę PZPR, która powoli pogrążała się w chaosie, tracąc z oczu zdominowane przez lata partie quasi-opozycyjne.

Rozmowy koalicyjne były przeciągane, bo osoba nowego premiera nie podobała się nawet niektórym komunistom. A w „Solidarności” zaczęto się zastanawiać, czy należy dalej uparcie trzymać się ustaleń, czy przypadkiem nie lepiej przejąć inicjatywę? Ta idea zaczęła podobać się nawet Wałęsie. Kiszczak próbował trzymać się oryginalnego planu i do rządu PZPR-ZSL-SD dołączyć także OKP. Opozycja rozważała ten wariant, ale ostatecznie wybrała inny, czyli pozyskanie ZSL i SD dla idei powołania solidarnościowego rządu. Był to ryzykowny gambit ale słabość przeciwnika trzeba było wykorzystać. Nomen omen, zadaniem tym (skutecznie) zajął się późniejszy specjalista od „koalicyjnych przystawek” - Jarosław Kaczyński. Rozmowy toczyły się w tajemnicy przed PZPR i już 17 sierpnia Lech Wałęsa wraz z liderami ZSL i SD ogłosił powstanie koalicji. W niecałe dwa miesiące po publikacji artykułu Michnika, niemożliwe stało się rzeczywistością. „Solidarność” tworzyła swój rząd z Tadeuszem Mazowieckim jako premierem.

Komuniści zostali koncertowo ograni, a umowa złamana. Było to genialne zagranie i świetne zwycięstwo, ale podobnie jak wcześniej, nie zdecydowano się na dobicie przeciwnika i nie odrzucono do końca nieaktualnych już przecież ustaleń Okrągłego Stołu. A komuniści, mimo początkowego zaskoczenia, bardzo szybko się pozbierali. Brak konsekwencji w działaniu doprowadzić miał do ostatecznego rozbicia środowisk opozycyjnych na dwa obozy i rozpoczęcia bezpardonowych, bratobójczych walk o władzę.


Nim jednak do tego doszło, potrzebny był katalizator, którym na swoje nieszczęście stał się rząd Mazowieckiego.

 

Część IV: Śmiertelny błąd.


 

fot. Ireneusz Sobieszczuk / FORUM
Znakomite zagranie kierownictwa „Solidarności” pozbawiło PZPR jakichkolwiek szans na władzę. Pojawiła się realna możliwość zbudowania całkowicie nowej Polski, czyli dokładnie to, w co tak wielu Polaków właśnie uwierzyło. Ustalenia z Magdalenki można było wyrzucić do kosza i grać na rozbicie partii władzy. Stało się inaczej. W decydującym momencie dotychczasowej opozycji zabrakło odwagi na dobicie przeciwnika. Ten, mimo zupełnej utraty pozycji, miał jeszcze szansę ujść z życiem i skwapliwie z niej skorzystał. Tak powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego.

 
Sierpień 1989. Nowa koalicja została zaakceptowana przez gen. Jaruzelskiego w pałacu prezydenckim, a gen. Kiszczak, jako desygnowany przez niego wcześniej premier, podał się do dymisji. PZPR zgodziło się na powołanie solidarnościowego rządu, pod warunkiem otrzymania czterech ministerstw, chociaż faktycznie do koalicji rządowej już nie należało. Mazowiecki zgodził się na to, mimo, że tyle samo otrzymała koalicyjna ZSL, a trzy ministerstwa SD. Decyzja kuriozalna i bez znajomości tematu niezrozumiała.

Jakie to były teki? Oczywiście siłowe - MSW i MON oraz intratne: współpracy gospodarczej z zagranicą oraz pozwalające trzymać rękę na komunikacyjnym pulsie - ministerstwo transportu, żeglugi i łączności. To prawda, że PZPR dogorywało, że z punktu widzenia komunistów nic nie poszło tak, jak miało, a „Solidarność” złamała układ, sięgając po władzę. Ale tam, gdzie ideowym komunistom kończył się świat, tam pozbawieni złudzeń spryciarze i pragmatyczni funkcjonariusze resortów siłowych, w tym służb, widzieli swoją szansę. „Solidarność” nie musiała zgadzać się na te warunki, bo istniała spora szansa na szybki rozpad PZPR. Wszystko mogło się zdarzyć, ale czas naglił. Gospodarka wymagała radykalnego działania i zdecydowano się na kompromis, byle powstrzymać upadek kraju. Był to błąd podwójny i śmiertelny, bo nie tylko pozwalał komunistom zachować pozycję siły, ale też wciągał naiwnych opozycjonistów w sytuację zupełnie beznadziejną. Nie mieli oni ani gotowego planu działania na przekształcenie państwa, ani żadnego doświadczenia w rządzeniu. Ponieważ jednak niejako „firmowali” nowy rząd, odpowiedzialność za wszystkie decyzje spadała właśnie na nich. To był trzeci raz, kiedy uratowano skórę komunistom (chociaż pewnie nie zdawano sobie z tego jeszcze sprawy) i najbardziej brzemienny w skutki. Mimo, że PRL upadał jego niedawni decydenci po raz kolejny potrafili obrócić porażkę w swoje zwycięstwo.

Generałowie, na których rozkazach armia pacyfikowała kraj, czy dopuszczający się najgorszych zbrodni esbecy, nie zamierzali przecież za cokolwiek odpowiadać w nowej rzeczywistości. Należało więc tak sterować wydarzeniami aby po pierwsze, jakiekolwiek oskarżenia były trudne do udowodnienia, a po drugie, by takich w ogóle nie stawiać zapewniając sobie przychylność odpowiednich ludzi niedawnej opozycji. A gdyby jednak nowa władza zmieniła zdanie, należało się zabezpieczyć. Dlatego w podległym Kiszczakowi ministerstwie spraw wewnętrznych całymi tonami palono akta i zacierano ślady, tak jak to pokazano w klasyku polskiego kina akcji, filmie "Psy" Pasikowskiego. Chroniono w ten sposób co ważniejszych funkcjonariuszy i źródła informacji, ale też zapewniano polisę ubezpieczeniową na przyszłość. Część teczek osobowych (w formie mikrofilmów, oryginały zniszczono) powędrowała bowiem do prywatnych, dobrze ukrytych szaf, w których spokojnie czekała na swój czas. Gdyby okazało się, że ten i ów roi sobie różne działania i zamierzenia będące nie po myśli służb, tego można było przywołać do porządku wyciągniętym z rękawa, np. dowodem na współpracę z bezpieką, krępującymi faktami z życia osobistego, ujawnioną przysługą w zamian za uległość itd. Plan ten zrealizowano w pełni.

Kadr z filmu "Psy" i...
Zatrzymajmy się na chwilę przy tych wydarzeniach. O przebiegłości służb niech stanowi fakt, że pierwsze plany niszczenia akt powstały już w 1988 roku, a wiosną 1989 gen. Kiszczak zlecił zniszczenie dokumentów operacyjnych związanych z kościołem. To było jeszcze w czasie obrad Okrągłego Stołu i oficjalnie stanowiło wyraz dobrej woli oraz oznakę normalizacji stosunków z kościołem katolickim. Prawdziwy przemysłowy szał niszczenia zaczął się jednak dopiero w sierpniu, czyli gdy już wiadomo było, że władzę obejmuje solidarnościowy rząd. Proceder ten trwał aż do końca stycznia 1990 roku, a tylko w gdańskiej delegaturze dziennie niszczono do 5 ton materiałów, przy udziale całego, pracującego na trzy zmiany wydziału. Zniszczeniu uległy głównie dokumenty znajdujące się w archiwach. To jest teczki osobowe współpracowników, agentów, źródeł informacji oraz te zakończonych już operacji. SB zniszczyła w ten sposób od 70 do 99% dokumentów(!). Oczywiście, należy pamiętać, że w systemie komunistycznym służby robiły co chciały. Były absolutnie wszechwładne, a ich działalność rozlewała się na wszystkie sfery funkcjonowania państwa i pozostawiała swoje ślady. Dlatego paleniem akt zajmowano się także w służbach wojskowych - wywiadzie (II Zarząd Sztabu Generalnego) i kontrwywiadzie (Wojskowa Służba Wewnętrzna), oraz w MSZ (akta dotyczące polonii) czy spółdzielni „Ruch” (dot. dziennikarzy). Zniszczono praktycznie wszystkie stenogramy ze spotkań KC PZPR z lat 80`tych, a wojewódzkie komitety niszczyły wszystko, jak leci. Do jednego z nich (w Gdańsku), wdarli się młodzi działacze z radykalnie antykomunistycznych KPN i MFW zajmując gmach. Po krótkiej inspekcji okazało się, że w kotłowni budynku zalegają całe stosy zwęglonych akt i dokumentów, a ogień bucha z pieca.

...rzeczywistość.

Czy „Solidarność” o tym wiedziała? Może z początku nie, ale w sierpniu 1989 roku była totajemnica poliszynela. Sam premier Mazowiecki pytał o to Kiszczaka, a ten odpowiedział twierdząco, mówiąc „[…] lepiej będzie, jeżeli niektóre dokumenty zniszczymy. Są w nich rzeczy kompromitujące nie resort i ludzi ze służby bezpieczeństwa, tylko byłą opozycję, wielu waszych kolegów. Może dojść do tragedii”. Wiemy to z relacji Kiszczaka, ale w podobnym tonie pisał też o tych wydarzeniach Jan Rokita we wspomnieniach (wtedy szeregowy poseł OKP). Mazowiecki nie potrafił lub nie chciał tego procesu zatrzymać. W tym samym czasie działo się przecież bardzo wiele innych rzeczy, do których zaraz przejdziemy. Ważne jest jedno, błędem było zostawienie MSW i MON całkowicie w rękach PZPR, a następnie nie zatrzymanie „przemysłu” zacierania śladów (ba, nie podjęcie choćby jednej próby). Być może, co większym optymistom lub ignorantom jakieś tam teczki upadającego systemu mogły się wydawać mało istotne (wielu było to na rękę, bo sami w nich występowali po stronie oprawców) ale historia pokazała inaczej. Okazało się, że te dane będą rzutować na życie polityczne, gospodarcze i społeczne kraju jeszcze przez co najmniej 26 następnych lat.

Wróćmy do osoby Tadeusza Mazowieckiego, by lepiej zrozumieć co nim powodowało.
T.Mazowiecki jako poseł - rok 1961 fot. A. Kossobudzki Orłowski



Kto dzisiaj pamięta, że ów opozycyjny ekspert, demonstracyjnie odmówił kandydowania do Sejmu, bo „Solidarność” nie poparła jego pomysłu rozszerzenia grona kandydatów o tych z innych środowisk opozycyjnych (np. Solidarności Walczącej)? Zresztą takim był właśnie intelektualistą środka, przez całe życie starając się łączyć, a nie dzielić. Z jednej strony próbował reformować system jako członek „legalnej” opozycji (był posłem III, IV, V kadencji), a z drugiej stawał w obronie pokrzywdzonych przez władzę, którą poniekąd legitymizował (interpelował w sprawie wydarzeń marca 1968 czy wybrzeża 1970). Nigdy też nie okazał się świnią, co w tamtych czasach było raczej rzadkie. Może ze względu na tę idealistyczną uczciwość i dobrotliwość, to jemu powierzono misję tworzenia pierwszego niekomunistycznego rządu, a nie Bronisławowi Geremkowi czy Jackowi Kuroniowi. Był po prostu kandydatem nie tyle kompetentnym, ile zwyczajnie „najwygodniejszym” dla wszystkich zainteresowanych stron. Zresztą, z tymi kompetencjami, inaczej niż chce powtarzana dzisiaj legenda, nie było najlepiej. Bo niby skąd dziennikarz i intelektualista, mimo niezaprzeczalnych walorów umysłowych, miałby mieć pojęcie o praktycznych aspektach władzy czy administracji państwowej? Zwłaszcza, że jako wieczny koncesjonowany opozycjonista był od „rządzenia” zupełnie odsunięty. Niewielkie znaczenie ma fakt, że podjętych na Uniwersytecie Warszawskim studiów prawniczych nie skończył, przez co jego oficjalne wykształcenie zakończyło się na szkole średniej. W końcu nie o dyplom tutaj chodziło, tylko o doświadczenie, a tego nie miał przecież nikt w opozycji.

Rząd został zaprzysiężony 12 września 1989 roku, przy poparciu ponad 402 posłów i 13 głosach wstrzymujących się (brak głosów przeciw). A trwał tylko do początku stycznia 1991 roku, po tym jak Tadeusz Mazowiecki, przegrywając wybory prezydenckie, podał się też do dymisji jako premier. 

fot. Andrzej Keplicz / FORUM

Jakie były jego dokonania, co faktycznie w tak krótkim czasie zrobił? To była misja samobójcza, bo mało który rząd na świecie byłby w stanie przetrwać totalne przeobrażenie ustroju państwowego w warunkach głębokiego kryzysu gospodarczego. Ale z tego zagrożenia zdawano sobie sprawę od początku. Chodziło więc o to, żeby zmiany zaszły jak najszybciej, by ulżyły społeczeństwu i postawiły gospodarkę na nogi oraz, co nie mniej ważne, stworzyły podstawy do budowy pluralistycznego państwa prawa i wolności obywatelskich. 





Osobistą idée fixe Mazowieckiego było, aby Polska stała się krajem z miejscem nie tylko dla zwycięzców, ale też przegranych i niestety to właśnie przez to podejście PZPR znalazł swoje miejsce w nowym rządzie.




Pozostawieniu służb w rękach komunistów miało brzemienne skutki dla przyszłości kraju ale też stało się drugim (po wybraniu gen. Jaruzelskiego na prezydenta), głębokim pęknięciem w „Solidarności”, które już wkrótce miało doprowadzić do jej rozpadu. Zniszczenie przepastnej dokumentacji i rozparcelowanie jej pomiędzy byłych funkcjonariuszy i decydentów, a także zablokowanie faktycznej dekomunizacji i lustracji administracji państwowej, pozwoliło na zajęcie uprzywilejowanych pozycji przez byłych decydentów i ludzi służb. Zresztą, z tymi służbami to też inna sprawa, bo zlikwidowano Służbę Bezpieczeństwa (w maju 1990) na jej miejsce powołując Urząd Ochrony Państwa, a Milicję Obywatelską przemianowano na Policję, ale przecież dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy nie spadło nagle z nieba. Kogo można było, posłano na emeryturę albo wywalono, przyjęto sporo młodych ludzi z zapatrywaniem antykomunistycznym, ale i tak, większość stanowili ci sami siepacze PRL-u co wcześniej (pozytywnie weryfikację przeszło ~10.000 z ok. 14.000 esbeków). A na potwierdzenie tej tezy przytoczę jeden fakt. Do lutego 1990 roku SB działała w ramach operacji „Ośmiornica”, której celem było rozpracowywanie „Solidarności Walczącej”. Po przejściu prowadzących operację funkcjonariuszy do UOP, podobne operacje inwigilujące partie polityczne prowadzone były aż do 1993 roku (tzw. inwigilacja prawicy).

Kolejną skazą na wizerunku tego rządu, okazał się po latach tzw. plan Balcerowicza. Jest to jednak temat na tyle złożony, że poświęcę mu kolejny odcinek. 



Suplement:
Żeby oddać historyczną sprawiedliwość, muszę wspomnieć o tym co się Mazowieckiemu udało. Przeobrażenie kraju, przejście od komunizmu do demokracji, od gospodarki planowej do kapitalistycznej, modyfikacja konstytucji, zmiana nazwy i godła państwowego, wprowadzenie systemu wielopartyjnego i pluralizmu medialnego, decentralizacja administracyjna i wprowadzenie prawdziwie niezależnych mediów. Wszystkie te założenia w znaczeniu ogólnym, zostały zrealizowane. Dodatkowo, nikt już dzisiaj nie pamięta, ale w tamtym czasie, kwestia granicy Polski na Odrze nie była wcale uregulowana. Właśnie przestawał istnieć nasz zachodni sąsiad, Niemiecka Republika Demokratyczna (z którą granice były ustalone), a jego miejsce zajmowała "nowa", zjednoczona Republika Federalna Niemiec. Mazowiecki potwierdził niepodważalność granic w porozumieniu zawartym z kanclerzem Kohlem. Szybkie wyznaczenie zachodniej orientacji geopolitycznej też było zasługą tego rządu. Pamiętajmy, że inne kraje regionu niekoniecznie wybierały ten sam kierunek, zwłaszcza, że na ich terytorium (także Polski) nadal stacjonowały wojska radzieckie. 


Część V: Plan Balcerowicza

fot. PAP/Jan Bogacz, Grzegorz Rogińsk

Najczęściej przedstawiany jest jako wielki polski sukces i wyznacznik sposobu transformacji ustrojowej dla pozostałych krajów wychodzących z komunizmu. Rzeczywistość nie jest jednak tak prosta w ocenie, jak chcieliby apologeci działań profesora Leszka Balcerowicza. Na początek, podkreślić należy, że wiele razy przechodzono z innego systemu politycznego do komunizmu, ale *nigdy* wcześniej nie zdarzyło się, by transformacja zachodziła w przeciwną stronę. Wobec tego nikt tak naprawdę nie miał pojęcia, jak to się może skończyć w praktyce i jakich narzędzi użyć. Jak działać skutecznie i z najmniejszą szkodą dla społeczeństwa? Tym bardziej, że sytuacja gospodarcza kraju była tragiczna i jakiekolwiek operacje na tym żywym organizmie mogły skończyć się ostatecznym zgonem pacjenta. Nie ma się więc co dziwić, że do objęcia teki ministra finansów długo nie było chętnych.


Pomoc przyszła zza granicy, a dokładnie z USA. W lecie 1989 roku panowie Jeffrey Sachs oraz David Lipton (dzisiejszy wice szef MFW) na posiedzeniu komisji senackiej, przedstawili program uzdrowienia polskiej gospodarki. Pan Sachs zdobył światowy rozgłos powstrzymując w 1985 roku galopującą hiperinflację w Boliwii (poprzez regulację cen benzyny). Ten sukces zachęcił ambasadę RP w Waszyngtonie do zgłoszenia się do niego o pomoc w opracowaniu planu transformacji. Młody ekonomista chętnie na tę propozycję przystał, stając się doradcą „Solidarności”, a później rządu. Przedstawiony plan postępowania składał się z kilkunastu punktów, a opierał na taktyce tzw. terapii szokowej. Czyli dokonaniu zmian możliwie najszybciej, tak by przykre dla społeczeństwa skutki reform (czego nie dało się uniknąć) trwały jak najkrócej, a „wyzerowana” w ten sposób gospodarka mogła zacząć zdrowieć. Sachs jednak nie rozstrzygał co do szczegółów, pozostawiając je w rękach krajowych decydentów, chociaż podzielił plan na kilka etapów.

W pierwszym, do natychmiastowej realizacji przewidziano m.in. ustanowienie sztywnego kursu wymiany złotego (przy jednoczesnej dewaluacji) do dolara amerykańskiego, uwolnienie obrotu dewizami, zniesienie kontroli cen, pozwoleń na eksport i import, zlikwidowanie nadmiernego opodatkowania płac, zniesienie dopłat z budżetu, także do kredytów (z wyjątkiem sektora mieszkaniowego), przy jednoczesnym renegocjowaniu warunków spłat zagranicznych kredytów, ich restrukturyzacja itp. Drugi etap przewidziany na od jednego do trzech miesięcy zakładał dalszą liberalizację gospodarki (inwestycje zagraniczne, znoszenie monopolu państwowego, stworzenie systemu prywatyzacji małych przedsiębiorstw w rodzaju restauracji czy sklepów), opanowanie polityki kredytowej (np. kredyty dla przedsiębiorstw tylko w celu wypłaty wynagrodzeń) i urealnienie podatków (należało stworzyć całkiem nową politykę podatkową skoro uwalniano rynek). W tym też czasie miano zaprosić do Polski zagraniczne instytucje, takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Kolejna faza rozpoczęła się w rok po zainicjowaniu zmian: na istniejących już podstawach nowego porządku, stworzenie prywatnej bankowości (oraz nadzoru nad nią), dalsze reformy podatkowe i rozruszanie zagranicznych inwestycji i kredytów (w tym powołanie spółek joint-venture oraz akcyjnych). Tak przygotowana gospodarka i prawo, miały być gotowe na otwarcie się na zachodnie rynki (trzeba było wynegocjować ze Wspólnotą Europejską stosowną umowę o dostęp do rynków zachodnioeuropejskich). To z kolei, miało uratować polskie przedsiębiorstwa od bankructwa (tanie polskie towary, choćby i niższej jakości, mogły mimo wszystko znaleźć odbiorców w Europie, a produkowaliśmy naprawdę szeroki asortyment). Końcowym etapem zmian, przewidzianym na lata następne, było stworzenie giełdy kapitałowej, rozszerzenie rynku pożyczek (np. o pożyczki krótkoterminowe), wprowadzenie programu prywatyzacji przedsiębiorstw (przy udziale pracowniczym), przy jednoczesnym zamykaniu tych zupełnie nierentownych i dzieleniu niewydolnych konglomeratów na mniejsze jednostki.
Tyle Amerykanie. Na tej podstawie, doktor nauk ekonomicznych Leszek Balcerowicz, od końca lat 70-tych XX wieku (kierował zespołem ekonomistów w rządzie Edwarda Gierka) zajmujący się analizą gospodarki socjalistycznej i problematyką wprowadzania do niej elementów kapitalistycznych, opracował szczegółowy plan nazywany dzisiaj planem Balcerowicza. Wydaje się więc, że był to właściwy człowiek na właściwym miejscu.


Już we wrześniu 1989 roku, jako nowy minister finansów, przedstawił swoje założenia, których podstawą było jedenaście ustaw do natychmiastowego wprowadzenia (faktycznie za pierwszym podejściem przegłosowano tylko dziesięć). Balcerowicz skupił się na zwalczeniu hiperinflacji (w tamtym czasie wynoszącej kosmiczne 639,6%), restrukturyzacji zadłużenia zagranicznego (stanowiącego aż 64,8% PKB) oraz likwidacji niedoborów rynkowych (puste półki w sklepach, ale i braki w przemyśle). W tym zakresie odniósł pełen sukces. Udało mu się też zliberalizować rynek i stworzyć prywatny sektor bankowy. Uprościł podatki, ale inaczej niż proponował Sachs. Początkowo, zamiast obniżyć obciążenia fiskalne, wręcz je podniósł (jedna stawka 40% podatku dochodowego i utrzymanie tzw. popiwku). Dopiero razem z wejściem w życie podatku PIT, tj. od 1993 roku wprowadzono stawki 20, 30 i 40% oraz kwotę wolną od podatku. Podobnie w polityce kredytowej, nie tylko zlikwidował preferencje, ale wprowadził prawo, które pozwoliło na zmianę oprocentowania wstecznie, w już zawartych umowach, co, przy hiperinflacji i zastosowaniu sztywnego przelicznika do dolara w wys. 9500 złotych (Sachs sugerował poziom 5500 złotych), z dnia na dzień zredukowało oszczędności wielu Polaków do minimum (spadek siły nabywczej przy jednoczesnym wzroście obciążeń kredytowych). Zmiana oprocentowania dotyczyła też kredytów mieszkaniowych, chociaż przynajmniej w teorii wymagała zgody kredytobiorcy. Faktycznie jednak, przepisy posiadały lukę, która kredyty udzielane pod inwestycje spółdzielczo-mieszkaniowe pozwalała oprocentować na poziomie zbliżonym do lichwiarskiego i uwaga, oprocentować odsetki od odsetek przy terminowych spłatach (umowy takie zawierano aż do 1992 roku, ale ich spłata w niektórych przypadkach ciągnie się do dziś, chociaż oryginalna należność spłacona została już w kilkukrotnej wysokości). Jednak najbardziej dotkliwe skutki społeczne miała przeprowadzona w latach 1990-1993 prywatyzacja.

Sama ustawa o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, nie była zresztą częścią oryginalnego pakietu ustaw, chociaż siłą rzeczy była z nim ściśle powiązana. Towarzyszył jej też szereg zmian kodeksowych, wynikających z konieczności doprecyzowania pojęcia tzw. własności państwowej. Stworzono podstawy do komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych (w tym przekształcania w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa w ramach prywatyzacji pośredniej), a w związku z tym także ich likwidacji. Zabezpieczeniem interesu stron było przyjęcie zasady, że prywatyzacja musi się odbywać poprzez proces negocjacji między dyrekcją, pracownikami, a państwem (czyli właścicielem). Tyle w założeniach. W praktyce przedsiębiorstwa sprzedawano za 4-5% ich wartości odtworzeniowej. Pracowników zwalniano grupowo wypłacając odprawy (albo i nie, bo i tak się zdarzało), które miały gwarantować byt. Natomiast, nie zadbano o jakąkolwiek formę aktywizacji zawodowej, przekwalifikowania bądź przygotowania do życia w nowej rzeczywistości zwalnianych pracowników. Ba, w ogóle ludzie ci z dnia na dzień znaleźli się bez pracy i środków do życia. W krótkim czasie bezrobocie sięgnęło ponad 16%, a mapę kraju pokryły obszary trwałej biedy (np. tereny po PGR-ach). Pierwsi od czasów okupacji bezrobotni, nie mieli żadnych narzędzi, tak prawnych (pomoc państwa w tym zakresie nie istniała), jak i edukacyjnych (wykształcenie podstawowe lub zawodowe nagle okazało się niewystarczające do zapewnienia bytu sobie i rodzinie) by sobie w tej sytuacji poradzić. Wszystkie otrzymane pieniądze bardzo prędko się skończyły, a problem pozostał i ciągnął się przez następnych 20 lat. Jedyną korzyścią było pozbycie się deficytowych zakładów. Nikłe pocieszenie, zważywszy, że przez następne lata trzeba było łożyć na zapomogi i zasiłki, obserwując jednoczesną dezintegrację więzi społecznych i rodzinnych w następstwie dramatycznego zubożenia społeczeństwa. W 1993 roku ponad 40% obywateli żyło poniżej minimum socjalnego (ponad 15 mln osób!). Przy tym wszystkim jasne jest, że w komunistycznym systemie pracowniczym bezrobocie po prostu nie istniało (Balcerowicz musiał wprowadzić jego definicję do prawa). Wszyscy obywatele mieli (a nawet musieli mieć) zatrudnienie niezależnie od wymagań rynku pracy czy przedsiębiorstw, w których byli zatrudnieni. Skoro więc wprowadzono gospodarkę rynkową, logicznym jest, że tzw. „ukryte bezrobocie” (czyli właśnie wszyscy ci zatrudnieni „na siłę”) w bardzo krótkim czasie stanie się widoczne. Akurat ta zasada, dotyczyła wszystkich państw postkomunistycznych. Czy jednak kilkunastoprocentowe bezrobocie to tylko wynik urynkowienia rynku pracy?

Źródło: GUS / Bankier.pl


Dla porównania, w latach 1992-1995 stopa bezrobocia w Czechach wynosiła ok. 3%, na Słowacji 14%, a na Węgrzech ok. 11%. Wyższe bezrobocie niż w Polsce wystąpiło tylko w niektórych byłych republikach radzieckich (w związku z upadkiem ZSRR). Ta słabość strukturalna i brak całościowej koncepcji prywatyzacyjnej (nawet odpowiedzi na pytanie, co tak właściwie próbuje się osiągnąć poza chwilowym zasileniem budżetu) uwidoczniły się jeszcze wyraźniej w ciągu następnych dziesięciu lat, osiągając apogeum w 2002 roku, kiedy to bezrobocie sięgnęło zatrważających 20,3%. Jednym z istotnych (a w perspektywie historycznej - definiujących) powodów, dla których prywatyzacja poszła w tak niekorzystnym kierunku, była wszechobecna korupcja i słabość wymiaru sprawiedliwości, dziedzictwo PRL ale też i grzech nowej administracji. Więcej na ten temat pisałem w artykule "Słodko-gorzka III RP".

Bezrobocie w Polsce na tle innych państw postkomunistycznych, lata 1991-1995 (dane w %).


Reasumując, reformy zaczęły się jeszcze w PRL (ustawa Wilczka), ale zmianę systemową przeprowadził dopiero dr Leszek Balcerowicz (dzisiaj cieszący się tytułem profesora nadzwyczajnego) osiągając pełen sukces z punktu widzenia ekonomii, ale całkowitą porażkę w wymiarze społecznym. Jakoś tak w połowie plasuje się aspekt gospodarczy, bo o ile polska mała przedsiębiorczość eksplodowała z wielką siłą (milion nowych firm otwartych w 1990 roku), o tyle przemysł bardzo mocno ucierpiał, a rynek zalany został towarami importowanymi, często sprzedawanymi w cenach dumpingowych, z którymi nasze firmy nie miały jak konkurować. Ostatecznie, tzw. plan Balcerowicza, z jednej strony uratował polską gospodarkę (w tym kontekście, całe państwo) od upadku, z drugiej bezrefleksyjnie poświęcił dobrobyt milionów obywateli. Ofiara ta, miała chwilę później doprowadzić do rzeczy zupełnie niebywałej - powrotu komunistów do władzy. O czym w następnym odcinku.



Nota: Artykuły z cyklu "Kalendarium III RP" publikowane są w każdy poniedziałek, aż do wyczerpania tematu. Pełen artykuł dostępny będzie na tej stronie po opublikowaniu wszystkich części.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz