Część I: Upadek PRL.
Jak powstała nasza obecna
Rzeczpospolita wie prawie każdy, bo to przecież historia najnowsza.
Ale czy na pewno? Z pewnością większość Polaków, nawet tych
będących w tamtym czasie dziećmi czy nastolatkami, przynajmniej
mniej więcej pamięta, o co chodziło i jak to wyglądało, bo
widziało to wszystko na własne oczy. Nawet jeśli nie wszystko
mogło być zrozumiałe, czy to przez młody wiek, czy przez brak
pełnego obrazu wydarzeń - w końcu nie było Internetu, by czynić
dowolne porównania, a źródeł wiedzy było nieporównywalnie
mniej.
Jasne, to było lata temu i pewne
informacje umysł odłożył do archiwum pamięci. Po prostu zniknęły
z naszej świadomości. Jakiś ślad jednak zostaje, np. niechęć do
tego czy innego polityka, instytucji itd. Trzeba jednak sobie
uświadomić, że między 1990 a 2000 rokiem urodziło się w Polsce
ok. 4 mln dzieci, a w następnym latach drugie tyle. To osiem
milionów obywateli, którzy o PRL nie mają żadnego pojęcia i
proporcje te będą w naturalny sposób stale się zwiększać.
Połowa z nich ma lub zaraz otrzyma prawa wyborcze i zacznie
decydować kogo wybierze na swoją reprezentację polityczną. Kiedy
więc, jeśli nie teraz, powinno się zacząć opowiadać o
początkach trzeciej RP w sposób szczery i bez ogródek?
Przeskoczmy nad latami osiemdziesiątymi
XX wieku aż do samego ich końca, podsumowując je iście
błyskawicznie. Były strajki, było porozumienie, które następnie
złamano, a później był stan wojenny, w wyniku którego życie
straciło kilkaset osób. Były aresztowania (niemal 10 tyś.
działaczy), ucieczki, przymusowa emigracja (liczona na ok. 800 tyś.
ludzi).W końcu amnestia, normalizacja i więcej protestów. Polska
obłożona została międzynarodowymi sankcjami, a fabryki stały.
Mimo usilnych prób rządzących, gospodarka powoli zmierzała do
totalnego bankructwa i upadku.
Ważne jest jedno. W tym czasie władze
komunistyczne miały pełną świadomość zbliżającego się końca,
a ponieważ ludzie ci nie byli idiotami, po wyczerpaniu wszystkich
innych opcji (w tym siłowej) zrobili jedno, co mogło im pomóc
ocalić skóry - „uciekli do przodu". Dogadali się z
opozycją.
To
nie było łatwe, bo na przeszkodzie stał ogrom wyrządzonego zła.
Przecież latami więzili rzesze ludzi, a innych po prostu mordowali.
Prześladowali opornych, od zastraszenia, przez
bicie i porwania, po pozbawianie środków do życia i wyrzucenie
z pracy. A wszyscy, zaangażowani politycznie lub nie, całe społeczeństwo
konsekwentnie popadało w biedę, gapiąc się
na puste sklepowe regały i licząc wydawane przez państwo kartki
(np. na mięso, ser, słodycze, benzynę itd.). Mimo całego tego aparatu
represji, jakoś
niewielu opozycjonistów paliło się do współpracy z władzą. A ta
próbowała każdej metody, nawet zakładać konkurencyjne, przychylne sobie
związki
zawodowe (stąd wziął się OPZZ - powstał na mocy tej samej
ustawy, która delegalizowała „Solidarność"), co jednak nie przyniosło
oczekiwanych rezultatów.
Jak można było przerwać ten impas?
To, że z ZSRR nie
będzie żadnej
pomocy wojskowej, decydenci wiedzieli od dawna (dzisiaj wiadomo, że
Jaruzelskiemu odmówiono jeszcze w grudniu 1981 roku). Jednak
pojęcia o tym nie miała opozycja. To już był jakiś punkt zaczepienia.
Szeroki ruch społeczny, jakim
była „Solidarność" (mówi się nawet, że w szczytowym
momencie należało do niej 10 mln ludzi), już w samym swoim rdzeniu
był szalenie zróżnicowany. Byli w nim dążący do obalenia władzy
i systemu komunistycznego radykałowie, ale też zwolennicy
kompromisu i szukania możliwości uzdrowienia istniejącego systemu. Może
więc granie na te różnice ideologiczne, w połączeniu z groźbą
zewnętrznej interwencji było właściwą mieszanką mogącą zmusić "S" do
rozmów? Kiedy zmuszony okolicznościami szef MSW gen. Czesław
Kiszczak 27 sierpnia 1988 roku wystosował oficjalne zaproszenie do
rozmów, ogromna większość działaczy solidarnościowych była
temu zdecydowanie przeciwna. Oficjalne, bo poufne negocjacje w sprawie
podjęcia rozmów toczyły się już wcześniej.
Komuniści
już od 1982 roku stosowali
metodę kija i marchewki, teraz musieli działać szerzej i
odważniej. W ramach przygotowywania gruntu pod propozycję Kiszczaka,
pozwolili na niektóre pokojowe zgromadzenia czy nawet
konferencje (31 maja 1987 roku o wolności obywateli, prawie do
życia, demokracji etc.). Nie blokowali wizyt zagranicznych oficjeli,
przestali zagłuszać Radio Wolna Europa. Próbowali udowadniać, jak
bardzo demokratyczna jest PRL, dość wcześnie powołując Trybunał
Konstytucyjny i Rzecznika Praw Obywatelskich, a wreszcie zarządzili
wybory do Sejmu według nowej ordynacji i referendum (bojkotowane
przez „S"). Z drugiej strony, niemal do samego końca
brutalnie tłumili protesty „radykalnych" odłamów
Solidarności – np. próbujących uczcić „wydarzenia marcowe"
studentów z NZS albo eliminowali nonkonformistycznych liderów.
Kornel Morawiecki, przywódca Solidarności Walczącej, został
wyrzucony za granicę bez możliwości powrotu, a takich jak ks. Jan
Suchowolec czy ks. Stefan Niedzielak jeszcze w styczniu 1989 roku po
prostu zamordowano (podobnie jak ks. Jerzego Popiełuszkę pięć lat
wcześniej). Z jednej więc strony, przymykano oko na wszystkich z
umiarkowanymi poglądami, z drugiej - bezwzględnie zwalczano grupy
przeciwne zbliżeniu. Mimo takiego przygotowania, losy kompromisu
pozostawały niepewne.
"Solidarność" mogła
być przeciwna, ale na apel Kiszczaka trzeba było
odpowiedzieć, tak lub nie. Więc co robić? Trwać w klinczu,
czekając na bankructwo państwa i uliczną rewolucję czy spróbować
załatwić to bez rozlewu krwi? Wbrew większości swoich doradców,
jak sam opowiada przewodniczący "Solidarności", wybrał
drugie rozwiązanie i spotkał się z ministrem. Źródła historyczne
świadczą o tym, że faktycznie to decyzja Wałęsy była rozsztygająca. Tak
rozpoczęła się
wielka gra o nowy porządek. Dlaczego Wałęsa postąpił w ten
sposób? Czemu zgodził się na rozmowy z oprawcą? Czy skłonił go
do tego „szantaż teczkami" czy cechujący przewodniczącego
spryt i pragmatyzm? Prawdopodobnie mieszanka obydwu i tak jak to w
historii bywa, odrobina szczęścia i bezczelności. Jak było faktycznie,
pozostawiam do prywatnej oceny Czytelnika.
"Dlaczego Wałęsa postąpił w ten sposób? Czemu zgodził się na rozmowy z oprawcą? Czy skłonił go do tego „szantaż teczkami" czy cechujący przewodniczącego spryt i pragmatyzm?"
Każda ze stron musiała spełnić
tylko jeden warunek początkowy. Lech Wałęsa miał wygasić
paraliżujące kraj strajki (a zapowiadało się na wielką falę
protestów), w zamian
Kiszczak miał zagwarantować, że Komitet Centralny PZPR zgodzi się
ponownie zalegalizować „Solidarność". Wałęsa zdawał
sobie sprawę, że z legalnie działającym związkiem, z masowym
poparciem społecznym, solidarnościowcy mogli może jeszcze nie
wszystko, ale już sporo.
Pozostałe kwestie były ustalane
podczas rozmów przygotowawczych w Magdalence. Na przełomie lat
1988/1989 spotykano się w tej sprawie pięć razy (nie tylko
fizycznie w willi MSW w Magdalence, ale także w tej przy ul. Zawrat
w Warszawie). Trzy z nich odbyły się w bardzo wąskim gronie, 4-6
osób. W ich wyniku, dnia 6 lutego 1989 roku zaczęły się obrady
Okrągłego Stołu. Później spotykano się już w znacznie szerszym
gronie grup roboczych, a rozmowy dotyczyły spraw technicznych i
prawnych, tego co ustalono przy kolistym meblu. Trwało to aż do
początku kwietnia 1989 roku. Oczywiście, nie obyło się bez
problemów.
Wielu związkowców nadal było przeciw
jakimkolwiek targom, ponieważ wierzyli, że system musi się
zawalić. Dzisiaj wiemy, że mieli rację, ale w tamtym czasie
jedynymi widocznymi dla nich symptomami słabości państwa mogły być takie zdarzenia,
jak poluźnienie polityki względem opozycji i słabnąca
gospodarka. Ewentualnie wnioski płynące z wizyty Jana Pawła II, Michaiła
Gorbaczowa czy zachodnich oficjeli (spotykali się też z Wałęsą).
Nikt na poważnie nie oczekiwał,
że upadnie mur berliński, a później ZSRR, myślano raczej o takim
czy innym kryzysie, liberalizacji i reformach. Z drugiej strony,
zwolennicy kompromisu upatrywali szansy na zakończenie męczącego
konfliktu, który trwał już siódmy rok. Ludzie byli zwyczajnie wymęczeni i zdążyli już zapomnieć
co znaczy „normalność". Teraz mieli tylko tzw.
„normalizację". Władza, mimo poluźnienia cenzury, nadal
potrafiła pokazać swoją brutalną twarz. A skoro chcieli dopuścić
nas do rządzenia, dogadać się, to i tak już sporo, no nie? A jak
się postaramy, to ich jeszcze przechytrzymy.
Komuniści z kolei musieli zyskać na
czasie. Zagonić ludzi z powrotem do roboty, uspokoić sytuację na
tyle, żeby można było wprowadzić reformy (np. ustawę Wilczka).
Te miały polepszyć byt szarego obywatela, a stamtąd już było
blisko do utrzymania się u władzy. Partyjny beton tego nie
rozumiał, ale kierownictwo miało zupełną jasność: albo to, albo
stuprocentowa szansa na rewoltę społeczną, samosądy, płonące
komitety itp. Nikt nie miał zamiaru umierać za czerwony sztandar.
Dlatego zaaranżowano rozmowy i usunięto z drogi blokujących je
radykałów. Opozycję trzeba było obłaskawić, chociaż o
prawdziwym oddaniu władzy nie było mowy. Komuniści chcieli
wciągnąć "S" do rządu, ale tak, żeby pozostała bez
realnego wpływu na sytuację. Zyskaliby tym samym legitymizację
swoich działań, zneutralizowaliby protesty i siłę ruchu, a za
parę lat odzyskali pełnię potęgi.
Ponieważ obie strony od początku
miały zamiar kantować, rozmowy nie były łatwe. Sprytnym zabiegiem
komunistów, łamiącym wcześniejsze ustalenia, było postawienie na
stole alkoholu. Kilkunastogodzinne negocjacje, duży stres i
zmęczenie robiły swoje. Mimo początkowych oporów, większość
uczestników skorzystała z okazji, łykając podczas przerw na
posiłki parę głębszych dla kurażu i rozluźnienia. W miarę
postępów rozmów, element ten wyraźnie wpłynął na ocieplenie
relacji między stronami, przechodząc w końcu w rodzaj przedziwnej
fraternizacji i przyjacielskiego porozumienia (o co wiele osób do dzisiaj ma pretensję).
W końcu zawarto porozumienie. W
zamian za całkowicie wolne wybory do Senatu, „Solidarność”
zgodziła się na ograniczenie swobody wyboru do Sejmu - 65% miejsc
zagwarantowali sobie komuniści, a 35% szło dla bezpartyjnych (czyt.
opozycji). Powołano też urząd Prezydenta, którego wybierało
Zgromadzenie Narodowe większością 65% głosów (czyli w domyśle
komuniści; od razu ustalono, że będzie nim gen. Wojciech
Jaruzelski) na 6 lat, ale za to likwidowano Radę Państwa.
Dodatkowo, gwarantowano opozycji dostęp do mediów (to dzięki temu
wystartowała Gazeta Wyborcza). Cała zabawa polegała na tym, że
komuniści mieli doświadczenie w rządzeniu, potrafili administrować
aparatem państwowym, dlatego byli opozycji potrzebni, ale z drugiej
strony „Solidarność” była zawsze bliżej szarego Kowalskiego,
miała ogromne poparcie społeczeństwa. Zawarto więc układ
symbiotyczny. W dalszej perspektywie należało przeprowadzić
gruntowne i bolesne reformy, a wina za ich koszt dla obywateli
musiała spaść także na „S”.
No dobrze, mamy więc pewien ogląd
sytuacji, to postawmy jedno pytanie, taką trochę zagadkę.
"Kiedy zaczyna się wolna Polska? Kiedy tak właściwie skończył się u nas komunizm?"
Kiedy zaczyna się wolna Polska? Kiedy
tak właściwie skończył się u nas komunizm? Zastanówmy się
chwilę nad tym problemem i wybierzmy jakąś datę bez czytania
dalszej części tekstu albo sprawdzania w Internecie. Odpowiedź
wydaje się prosta i oczywista, prawda? Ale czy rzeczywiście?
W powszechnej świadomości najczęściej
wybiera się dwie daty: 4 czerwca 1989 lub 1 stycznia 1990 roku.
Pierwsza to wybory parlamentarne, które wygrywa (na tyle na ile
może, nie są przecież całkowicie wolne) „Solidarność”.
To
była wielka rzecz, jeszcze niedawno zdelegalizowany związek
zawodowy, staje się faktycznie siłą polityczną, takiego numeru
nie zrobił od dawna nikt w żadnym z państw komunistycznych. Więcej
nawet, wyglądało na to, że sowieci naprawdę nie wejdą i nie będą
pacyfikować, jak to zrobili w podobnych przypadkach w 1956 roku na
Węgrzech i w 1968 roku w Czechosłowacji. Społeczny entuzjazm
eksplodował, ludzie naprawdę uwierzyli w zmiany. Wyrazem tego były
legendarne dziś słowa młodej aktorki, Joanny Szczepkowskiej,
wypowiedziane kilka miesięcy później. W Dzienniku Telewizyjnym z
dnia 28 października 1989 roku (odpowiednik dzisiejszych Wiadomości)
z szerokim uśmiechem na twarzy stwierdziła:
„Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm.”
Część II: Dziwne wybory.
Czerwcowe wybory do tzw. sejmu
kontraktowego, są w rzeczywistości wyborami X kadencji Sejmu PRL.
Jak pisałem wcześniej, są tylko w części wolne ponieważ aż 60% miejsc
zostało zagwarantowanych dla członków PZPR, a dodatkowych 5% dla
różnych partii i organizacji wspierających rząd (taki polityczny
plankton udający opozycję funkcjonował już w poprzednich
kadencjach, nazywały się te twory m.in. ZSL i SD). Pozostałe 35%
to były miejsca, które teoretycznie mogła zdobyć "Solidarność".
Teoretycznie, ponieważ ludzie władzy też mogli się o nie ubiegać,
tyle, że mieli konkurencję. Senat miał być dopiero nowo powołaną
instytucją, tak jak i urząd prezydenta. Stąd Senat (o mocno
ograniczonych kompetencjach) był dostępny dla wszystkich, w wolnych
wyborach. Z kolei prezydenta mianowało Zgromadzenie Narodowe, czyli
po prostu Sejm razem z Senatem zwykłą większością głosów.
Czy można sobie wyobrazić, że dzisiaj taką ordynację nazwalibyśmy demokratyczną i wolną? No właśnie.
Teraz proszę o
chwilę skupienia, bo wyjaśnienie niuansów tego kuriozalnego głosowania
jest ważne ale też trudne do ogarnięcia. Ot, taki wynik szerokiego
kompromisu. Nie było wątpliwości tylko co do tego, że wybory miały być
powszechne, tajne, bezpośrednie i
równe. Reszta to groch z kapustą:
1) Posłów wybierano na dwa sposoby: z
Okręgów Wyborczych i z
Krajowej Listy Wyborczej.
2) W okręgach wyborczych było
od 1 do 5 miejsc do wygrania, a o każde z tych miejsc walczył inny
zestaw kandydatów. Ustalono, że przynajmniej jedno z tych miejsc,
szło dla kandydata bezpartyjnego (czyt. solidarnościowego).
3) Tak w KLW jak i OW, aby oddać głos
ważny na danego kandydata w okręgu, należało dokonać wykreślenia
pozostałych osób. Wygrywał ten na którego oddano więcej niż 50%
głosów spośród wszystkich głosujących w sposób ważny.
Ulotka - instrukcja głosowania. |
4) W okręgach wyborczych, jeśli żaden kandydat nie uzyskał
większości, rozpoczynała się druga tura z udziałem dwóch
kandydatów z kolejno najwyższą liczbą głosów (lub więcej,
jeśli nie dało się rozstrzygnąć kolejności). W drugiej turze na
posła wybrany zostawał ten, który otrzymał więcej głosów (bez
wymogu uzyskania większości bezwzględnej głosów ważnych).
5) A na liście krajowej,
drugiej tury po prostu nie było (brak zapisu prawnego), bo nigdy
wcześniej nie była potrzebna, a opozycja w ogóle na ten problem
nie zwracała uwagi - w końcu nie miała do krajowych list dostępu.
Teraz podsumujmy. Solidarność
mogła wziąć maksymalnie 161 mandatów w Sejmie (na 460 miejsc),
pozostałych 299 brali komuniści i przystawki (264 z okręgów i 35
z listy). Panowało ogromne zamieszanie i pierwsza od kilkudziesięciu
lat kampania wyborcza, dlatego oficjalni kandydaci opozycji,
prezentowani byli na łamach "Gazety Wyborczej", a każdy z
nich miał zdjęcie z Wałęsą. W ten sposób wskazywano ludziom,
kto jest prawdziwym opozycjonistą, a kto farbowanym lisem
wystawionym przez władzę.
To,
że komuniści próbowali wmówić
ludziom różne "wolne" stowarzyszenia i organizacje nie
powinno dziwić. Niech humorystycznym zobrazowaniem tego przekonania
władzy, że z wyborców można robić idiotów będzie właśnie
Krajowa Lista Wyborcza. Kandydowała na niej cała wierchuszka PZPR,
ale ludzie ci przedstawiani byli jako jacyś działacze ludowi, np:
Stanisław Kania (były I sekretarz PZPR) kandydował jako działacz
samorządowy, a były wicepremier Kazimierz Barcikowski jako
spółdzielca. Skoro tak władza pogrywała, to "Solidarność"
nie zamierzała odpuszczać. Za pomocą swoich mediów, a także całej
kampanii ulicznej
(plakaty, ulotki etc.) namawiała ludzi nie tyle do bojkotowania listy
(bo taki apel byłby złamaniem ustaleń Okrągłego Stołu), a do
głosowania w szczególny sposób. Chodziło o to by skreślać
wszystkie nazwiska z listy, tym samym wyrażając swoiste votum
nieufności dla dotychczasowego rządu.
Trybuna Ludu - państwowy organ propagandowy. |
W dniu 4 czerwca 1989 roku odbyła się
pierwsza tura wyborów parlamentarnych. Mimo, że komuniści byli
pewni swojej wygranej (zresztą podobnie zakładała opozycja),
"Solidarność" w okręgach wzięła od ręki 160 na 161 możliwych
miejsc w Sejmie (jeszcze 1 doszło w drugiej turze). To znaczy, że
każdy poza jednym z kandydatów otrzymał ponad 50% głosów. Co
gorsza, komuniści w pierwszej turze zdobyli tylko 3 (!) miejsca na 264
możliwe i to tylko dlatego, że akurat tych trzech kandydatów miało
poparcie "S". O ile takie rozstrzygnięcie było
sensacyjne, o tyle wyniki wyborów do Senatu okazały się dla władzy
katastrofą. Komitet Obywatelski "Solidarność" wziął od
razu 92 na 100 (pozostałych 7 w drugiej turze, 1 niezależny)
możliwych mandatów co oznaczało brak komunistów w drugiej izbie
parlamentu. A lista krajowa? Całkowite fiasko PZPR. Okazało się,
że tylko 2 kandydatów z 35 zdobyło mandat. Pozostali nie osiągnęli
wymaganego progu ponad 50%, a prawnej możliwości drugiej tury w tym
przypadku nie było!
Daj sobie chwilę Czytelniku, zastanów
się nad tą sytuacją. Opozycja bierze absolutnie wszystko co było
można, a grając przepisami prawnymi udziela rządowi coś na wzór
votum nieufności. Nikt z kierownictwa partii nie dostaje się do
parlamentu, a 33 fotele pozostają puste. Ponieważ takie były
ustalone reguły gry, nie ma fałszowania wyników, nie ma cenzury i
nie ma już możliwości zmiany tego co się wydarzyło. A stało się
jedno, PZPR straciła twarz. Okazało się, że bandyta nie jest taki
straszny, że tych którzy z chęcią mu dokopią jest po prostu
więcej. Uświadomili to sobie obywatele i uświadomiła to sobie z
całą mocą władza. Cały misterny plan podziału rządów właśnie
się sypał. Przecież komuniści nawet nie mieliby większości w
Zgromadzeniu Narodowym żeby wybrać swojego prezydenta, a i w Sejmie
mogło być krucho bo przystawki z ZSL i SD mogły przecież
zdradzić! Byli na łasce "Solidarności".
Opozycja, mogła wzruszyć ramionami i
powiedzieć trudno, chcieliście listę krajową dla siebie, to
macie. Sejm obejdzie się bez tych 33 posłów. Tadeusz Mazowiecki
był jednak przeciwko takiemu postępowaniu i popierał go w tym
Bronisław Geremek (obaj spotkali się z Kiszczakiem i Cioskiem 8
czerwca by szukać rozwiązania). Uważał, że skoro się umówiliśmy
z nimi tak, a nie inaczej, to wypada teraz znaleźć rozwiązanie tej
sytuacji i pozwolić władzy "zdobyć" te 33 brakujące
mandaty. Brzmi romantycznie, ale Mazowiecki był intelektualistą i
filozofem, a nie pragmatycznym politykiem, który gdyby dostał taką
jak on szansę, zwyczajnie wykończyłby przeciwnika.
Najbardziej znana ilustracja przedstawiająca pacyfikację studenckich demonstracji za pomocą czołgów, Pekin, ChRL 1989. |
Oczywiście,
koniec końców taka koncepcja ustępstwa nie miałaby zwolenników
wśród kierownictwa "S" gdyby nie szczególna sytuacja
krajowa i międzynarodowa. Dokładnie w nocy z 3 na 4 czerwca 1989
roku chińska armia krwawo stłumiła protesty na pekińskim placu
Tiananmen. To przypomniało opozycji, że nawet mimo sukcesu
wyborczego, nie ma jeszcze co "witać się z gąską" bo
równie dobrze rozsierdzony porażką przeciwnik może wysłać na
ulicę czołgi i tym razem nie skończy się na aresztowaniach. Tym
bardziej, że pohukujący wściekle Kiszczak oskarżał Wałęsę o
łamanie ustaleń z Magdalenki.
Przez kolejne dni "Solidarność"
bardzo mocno tonowała nastroje i przestrzegała przed konfrontacją.
Dość szybko zgodzono się na zmianę ordynacji wyborczej i
dopisanie mandatów z listy krajowej, do okręgów wyborczych drugiej
tury. Dnia 12 czerwca, Rada Państwa dekretem zmieniła ordynację
wyborczą tak by stosowne dopisanie było możliwe. Takie załatwienie
sprawy, zmiana ordynacji w trakcie trwania wyborów, było oczywistą
aberracją i złamaniem prawa PRL. Druga tura wyborów odbyła się
już 18 czerwca i dzięki temu wybrano pozostałych 295 posłów i 8
senatorów, ale frekwencja była już nieporównywalnie niższa
(jedynie 25%). Plusem był fakt, że kandydaci z listy krajowej w
pierwszej turze, zrezygnowali z ponownego startu w drugiej turze, a
nowi pretendenci (część z nich) byli mniej lub bardziej przychylni
opozycji. Jedną z pierwszych decyzji nowego Sejmu i Senatu było
zatwierdzenie wyniku wyborów w dniu 5 lipca 1989 roku...
Czemu zamiast powiedzieć sprawdzam,
mając może nie pokera, ale solidną karetę, opozycja zdecydowała
się na pas i nowe rozdanie? Trochę ze strachu, ale też z
pragmatyzmu. Sukces wyborczy zaskoczył także ich. Nie było
skonkretyzowanego planu co dalej. Liczono, że patrząc komunistom na
ręce będzie można pilnować zmian i pchać je we właściwym
kierunku, cały czas się ucząc rządzenia, a we właściwym
momencie przejąć stery (czyli docelowo w 1993 roku, po upłynięciu
kadencji parlamentu). Tymczasem okazało się, że gdyby brak było
tych 33 posłów i pomocy ze strony "przystawek", PZPR
mógłby nie być zdolny do wybrania prezydenta i stworzenia rządu.
A to z kolei byłoby złamaniem ustaleń z Okrągłego Stołu.
Wydarzenia toczyły się zbyt szybko, trzeba było zyskać na czasie.
Odpowiadając
więc na pytanie postawione na samym początku rozdziału, PRL
nadal trwał mimo zmiany nazwy i miało tak być przynajmniej aż do
zakończenia kadencji parlamentu i prezydenta, czyli co najmniej do końca
1993 roku. Jak było faktycznie? Czytajcie za tydzień.
Nim jednak do tego doszło, potrzebny był katalizator, którym na swoje nieszczęście stał się rząd Mazowieckiego.
Nota: Artykuły z cyklu "Kalendarium III RP" publikowane są w każdy poniedziałek, aż do wyczerpania tematu. Pełen artykuł dostępny będzie na tej stronie po opublikowaniu wszystkich części.
Część III: Nowe reguły gry
Sierpień
1989 roku należał do gorących. Temperatura była wysoka nie tylko na
bałtyckich plażach, ale też w polityce.
Nowy parlament musiał wyłonić rząd. Zgodnie z umową, jeszcze w
lipcu na prezydenta wybrano gen. Wojciecha Jaruzelskiego (zrezygnował
z funkcji I sekretarza KC), ale przewagą tylko jednego głosu i to
dzięki poparciu „Solidarności”. Wielu nie podobał się ten
wybór i nie ma co się dziwić bowiem prezydentem został człowiek -
symbol. Ten sam który w 1968 roku brał udział w tłumieniu Praskiej
Wiosny, w
grudniu 1970 krwawo pacyfikował protesty na wybrzeżu, a w 1981 roku
wprowadził w kraju stan wojenny. Miał ręce umazane krwią po same
łokcie i ta świadomość nie pozwoliła wielu posłom i senatorom
na poparcie jego kandydatury. Ale po kolei.
Na
razie mamy chwilę po niespodziewanie wygranych przez "S" wyborach. Co
robić? Jak reagować? Szybciej dochodzą do siebie komuniści, próbując
ratować swoją pozycje. Już 11 czerwca 1989 roku Jerzy Urban
(rzecznik rządu) ogłasza, że prezydentem zostanie
gen. Wojciech Jaruzelski. Był to jeden z elementów magdalenkowej
układanki i ostatnia możliwość zachowania przez władzę kontroli nad nowa
sytuacją. Tyle, że dotychczasowy porządek
zaczynał się coraz wyraźniej sypać, a z nim jakiekolwiek
wcześniejsze umowy. Owszem, w jednym z pierwszych ruchów nowego Sejmu
zalegalizowano bezprawną drugą turę
wyborów, ale cierpliwość działaczy związkowych i wiara w sens
honorowania ustaleń szybko się kończyła. Wybór Jaruzelskiego
stawał się coraz mniej pewny chociaż dość szybko „S”
oficjalnie ogłosiła, że nie zamierza wystawiać swojego
kontrkandydata. Pozostawał Kiszczak, jako wysoko postawiony
aparatczyk i opcja ratunkowa. Człowiek, co tu gadać, nie mniej uwikłany w
ciemne sprawki służb i wojska, ale przynajmniej przez swoją kulturę i
maskę liberała - bardziej akceptowalny dla opozycji. Tę kandydaturę
popierał Lech Wałęsa
i część OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny - przew. B. Geremek,
zrzeszał posłów i senatorów z „S”).
Na ulicach odbywały się
rozpędzane przez ZOMO protesty KPN, Solidarności Walczącej oraz
innych antykomunistycznych organizacji wzywające Jaruzelskiego do
wycofania się. Co ciekawe, sam zainteresowany nie przejawiał
jakiejś specjalnej ochoty do piastowania tego stanowiska, a w
świetle wydarzeń, nawet wycofał swoją kandydaturę.
Na
to z kolei
nie chcieli zgodzić się gracze międzynarodowi, którzy już od pewnego
czasu bardzo aktywnie włączali się w rozgrywanie sytuacji w Polsce.
Dlatego Amerykanie
straszyli opozycję możliwością wybuchu wojny domowej i ustami
swojego ambasadora Daviesa namawiali posłów do nieprzeszkadzania w
wyborze generała (mieli albo nie uczestniczyć w głosowaniu, albo
wstrzymać się od głosu). Z kolei sowieci przekonywali
Jaruzelskiego, że będzie najlepszym człowiekiem na tym stanowisku,
a Adam Michnik opublikował na łamach GW artykuł „Wasz prezydent,
nasz premier”. Jak mówił tytuł,
chodziło o sprawdzenie czy za cenę oddania stanowiska prezydenta, "S"
będzie mogłą powołać swój rząd. Ciekawe, że taki pomysł skrytykowali
m.in. Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz czy
Tadeusz Mazowiecki (sic!). Wyraźnie więc widać, że różnice zdań
dotyczyły nie tylko szeregowych działaczy ale też samej wierchuszki. A
rozpędzona historia nie zamierzała czekać, wiele innych spraw wymagało
pilnego rozstrzygnięcia i w tym kontekście, wybór prezydenta był tylko
jedną z szeregu bitew do stoczenia.
Do
końca nie było wiadomo, czy wybór Jaruzelskiego będzie w ogóle możliwy
do przeprowadzenia. Jak się okazało w dniu głosowania, niewiele
brakowało by nic z tego nie wyszło.
Udział w nim wzięło 544 elektorów
(na 560 możliwych, wśród nieobecnych było 11 posłów OKP, 3 ZSL,
1 PZPR). Za było 270, a przeciw 233 (w tym poza OKP, także sześciu
ZSL, czterech SD i jeden PZPR), 34 wstrzymało się, siedmiu oddało
głosy nieważne (wszyscy OKP). Zadecydował pojedynczy głos
79-letniego senatora OKP Stanisława Bernatowicza głosującego za,
oraz właśnie tych siedmiu nieważnych, obniżających wymaganą
większość bezwzględną do poziomu umożliwiającego wybór
Jaruzelskiego. Część członków "S" takie działanie uznało wręcz za zdradę. Zażegnano więc kolejny kryzys, uspokojono
Waszyngton i Moskwę oraz już drugi raz uratowano skórę
komunistom, ale za cenę rozbicia jedności opozycji, co miało się
na niej już wkrótce zemścić. Tymczasem wydarzenia toczyły się dalej.
Plan
ratunkowy rządu Mieczysława Rakowskiego okazał się
niewystarczający, by ocalić gospodarkę. Co prawda, wprowadzono
tzw. ustawę Wilczka, pozwalając Polakom na swobodne zakładanie
działalności gospodarczej (to stąd brały się te wszechobecne pod
koniec lat 80-tych stragany z wystawionych na ulicy łóżek
turystycznych), ale także np. uwolniono ceny, co spowodowało
gwałtowną ich podwyżkę, spekulacje, a wreszcie galopującą
hiperinflację. Misję stworzenia kolejnego rządu, juz z gen. Jaruzelskim
jako prezydentem, powierzono gen.
Czesławowi Kiszczakowi (szefowi MSW). Tyle tylko, że
wybory, a później głosowanie Zgromadzenia Narodowego ujawniło
pęknięcia w komunistycznym monolicie. Przede wszystkim, podważyły i tak
już wątłą wiarę w przeowodnią rolę PZPR, która powoli pogrążała się w
chaosie, tracąc z oczu zdominowane przez lata partie quasi-opozycyjne.
Rozmowy
koalicyjne były przeciągane,
bo osoba nowego premiera nie podobała się nawet niektórym
komunistom. A w „Solidarności” zaczęto się zastanawiać, czy
należy dalej uparcie trzymać się ustaleń, czy przypadkiem nie
lepiej przejąć inicjatywę? Ta idea zaczęła podobać się nawet Wałęsie.
Kiszczak próbował trzymać się
oryginalnego planu i do rządu PZPR-ZSL-SD dołączyć także OKP.
Opozycja rozważała ten wariant, ale ostatecznie wybrała inny,
czyli pozyskanie ZSL i SD dla idei powołania solidarnościowego
rządu. Był to ryzykowny gambit ale słabość przeciwnika trzeba było
wykorzystać. Nomen omen, zadaniem tym (skutecznie) zajął się późniejszy
specjalista od „koalicyjnych przystawek” - Jarosław Kaczyński.
Rozmowy toczyły się w tajemnicy przed PZPR i już 17 sierpnia Lech
Wałęsa wraz z liderami ZSL i SD ogłosił powstanie koalicji. W
niecałe dwa miesiące po publikacji artykułu Michnika, niemożliwe
stało się rzeczywistością. „Solidarność” tworzyła swój
rząd z Tadeuszem Mazowieckim jako premierem.
Komuniści
zostali koncertowo ograni, a
umowa złamana. Było to genialne zagranie i świetne zwycięstwo,
ale podobnie jak wcześniej, nie zdecydowano się na dobicie
przeciwnika i nie odrzucono do końca nieaktualnych już przecież
ustaleń Okrągłego Stołu. A komuniści, mimo początkowego
zaskoczenia, bardzo szybko się pozbierali. Brak konsekwencji w działaniu
doprowadzić miał do ostatecznego rozbicia środowisk opozycyjnych na dwa
obozy i rozpoczęcia bezpardonowych, bratobójczych walk o władzę.
Nim jednak do tego doszło, potrzebny był katalizator, którym na swoje nieszczęście stał się rząd Mazowieckiego.
Część IV: Śmiertelny błąd.
fot. Ireneusz Sobieszczuk / FORUM |
Znakomite zagranie kierownictwa „Solidarności” pozbawiło PZPR
jakichkolwiek szans na władzę. Pojawiła się realna możliwość zbudowania
całkowicie nowej Polski, czyli dokładnie to, w co tak wielu Polaków
właśnie uwierzyło. Ustalenia z Magdalenki można było wyrzucić do kosza i
grać na rozbicie partii władzy. Stało się inaczej. W decydującym
momencie dotychczasowej opozycji zabrakło odwagi na dobicie przeciwnika.
Ten, mimo zupełnej utraty pozycji, miał jeszcze szansę ujść z życiem i
skwapliwie z niej skorzystał. Tak powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego.
Sierpień 1989. Nowa koalicja została zaakceptowana
przez gen. Jaruzelskiego w pałacu prezydenckim, a gen. Kiszczak,
jako desygnowany przez niego wcześniej premier, podał się do
dymisji. PZPR zgodziło się na powołanie solidarnościowego rządu,
pod warunkiem otrzymania czterech ministerstw, chociaż faktycznie do
koalicji rządowej już nie należało. Mazowiecki zgodził się na to, mimo, że tyle samo otrzymała
koalicyjna ZSL, a trzy ministerstwa SD. Decyzja kuriozalna i bez znajomości tematu niezrozumiała.
Jakie to były teki?
Oczywiście siłowe - MSW i MON oraz intratne: współpracy
gospodarczej z zagranicą oraz pozwalające trzymać rękę na
komunikacyjnym pulsie - ministerstwo transportu, żeglugi i
łączności. To prawda, że PZPR dogorywało, że z punktu widzenia
komunistów nic nie poszło tak, jak miało, a „Solidarność”
złamała układ, sięgając po władzę. Ale tam, gdzie ideowym
komunistom kończył się świat, tam pozbawieni złudzeń spryciarze
i pragmatyczni funkcjonariusze resortów siłowych, w tym służb,
widzieli swoją szansę. „Solidarność” nie musiała zgadzać
się na te warunki, bo istniała spora szansa na szybki rozpad PZPR.
Wszystko mogło się zdarzyć, ale czas naglił. Gospodarka wymagała
radykalnego działania i zdecydowano się na kompromis, byle
powstrzymać upadek kraju. Był to błąd podwójny i śmiertelny, bo nie tylko
pozwalał komunistom zachować pozycję siły, ale też wciągał
naiwnych opozycjonistów w sytuację zupełnie beznadziejną. Nie
mieli oni ani gotowego planu działania na przekształcenie państwa,
ani żadnego doświadczenia w rządzeniu. Ponieważ jednak niejako
„firmowali” nowy rząd, odpowiedzialność za wszystkie decyzje
spadała właśnie na nich. To był trzeci raz, kiedy uratowano skórę
komunistom (chociaż pewnie nie zdawano sobie z tego jeszcze sprawy)
i najbardziej brzemienny w skutki. Mimo, że PRL upadał jego
niedawni decydenci po raz kolejny potrafili obrócić porażkę w
swoje zwycięstwo.
Generałowie, na których rozkazach
armia pacyfikowała kraj, czy dopuszczający się najgorszych zbrodni
esbecy, nie zamierzali przecież za cokolwiek odpowiadać w nowej
rzeczywistości. Należało więc tak sterować wydarzeniami aby po
pierwsze, jakiekolwiek oskarżenia były trudne do udowodnienia, a po
drugie, by takich w ogóle nie stawiać zapewniając sobie
przychylność odpowiednich ludzi niedawnej opozycji. A gdyby jednak
nowa władza zmieniła zdanie, należało się zabezpieczyć. Dlatego
w podległym Kiszczakowi ministerstwie spraw wewnętrznych całymi
tonami palono akta i zacierano ślady, tak jak to pokazano w klasyku
polskiego kina akcji, filmie "Psy" Pasikowskiego. Chroniono
w ten sposób co ważniejszych funkcjonariuszy i źródła
informacji, ale też zapewniano polisę ubezpieczeniową na
przyszłość. Część teczek osobowych (w formie mikrofilmów,
oryginały zniszczono) powędrowała bowiem do prywatnych, dobrze
ukrytych szaf, w których spokojnie czekała na swój czas. Gdyby
okazało się, że ten i ów roi sobie różne działania i
zamierzenia będące nie po myśli służb, tego można było
przywołać do porządku wyciągniętym z rękawa, np. dowodem na
współpracę z bezpieką, krępującymi faktami z życia osobistego,
ujawnioną przysługą w zamian za uległość itd. Plan ten zrealizowano w pełni.
Kadr z filmu "Psy" i... |
Zatrzymajmy się na chwilę przy tych
wydarzeniach. O przebiegłości służb niech stanowi fakt, że
pierwsze plany niszczenia akt powstały już w 1988 roku, a wiosną
1989 gen. Kiszczak zlecił zniszczenie dokumentów operacyjnych
związanych z kościołem. To było jeszcze w czasie obrad Okrągłego
Stołu i oficjalnie stanowiło wyraz dobrej woli oraz oznakę
normalizacji stosunków z kościołem katolickim. Prawdziwy
przemysłowy szał niszczenia zaczął się jednak dopiero w
sierpniu, czyli gdy już wiadomo było, że władzę obejmuje
solidarnościowy rząd. Proceder ten trwał aż do końca stycznia
1990 roku, a tylko w gdańskiej delegaturze dziennie niszczono do 5
ton materiałów, przy udziale całego, pracującego na trzy zmiany
wydziału. Zniszczeniu uległy głównie dokumenty znajdujące się
w archiwach. To jest teczki osobowe współpracowników, agentów,
źródeł informacji oraz te zakończonych już operacji. SB
zniszczyła w ten sposób od 70 do 99% dokumentów(!). Oczywiście,
należy pamiętać, że w systemie komunistycznym służby robiły co
chciały. Były absolutnie wszechwładne, a ich działalność
rozlewała się na wszystkie sfery funkcjonowania państwa i
pozostawiała swoje ślady. Dlatego paleniem akt zajmowano się także
w służbach wojskowych - wywiadzie (II Zarząd Sztabu Generalnego) i
kontrwywiadzie (Wojskowa Służba Wewnętrzna), oraz w MSZ (akta
dotyczące polonii) czy spółdzielni „Ruch” (dot. dziennikarzy).
Zniszczono praktycznie wszystkie stenogramy ze spotkań KC PZPR z lat
80`tych, a wojewódzkie komitety niszczyły wszystko, jak leci. Do
jednego z nich (w Gdańsku), wdarli się młodzi działacze z
radykalnie antykomunistycznych KPN i MFW zajmując gmach. Po krótkiej
inspekcji okazało się, że w kotłowni budynku zalegają całe
stosy zwęglonych akt i dokumentów, a ogień bucha z pieca.
...rzeczywistość. |
Czy „Solidarność” o tym
wiedziała? Może z początku nie, ale w sierpniu 1989 roku była totajemnica poliszynela. Sam premier Mazowiecki pytał o to Kiszczaka,
a ten odpowiedział twierdząco, mówiąc „[…] lepiej
będzie, jeżeli niektóre dokumenty zniszczymy. Są w nich rzeczy
kompromitujące nie resort i ludzi ze służby bezpieczeństwa, tylko
byłą opozycję, wielu waszych kolegów. Może dojść do tragedii”.
Wiemy to z relacji
Kiszczaka, ale w podobnym tonie pisał też o tych wydarzeniach Jan
Rokita we wspomnieniach (wtedy szeregowy poseł OKP). Mazowiecki nie
potrafił lub nie chciał tego procesu zatrzymać. W tym samym czasie
działo się przecież bardzo wiele innych rzeczy, do których zaraz
przejdziemy. Ważne jest jedno, błędem było zostawienie MSW i MON
całkowicie w rękach PZPR, a następnie nie zatrzymanie „przemysłu”
zacierania śladów (ba, nie podjęcie choćby jednej próby). Być
może, co większym optymistom lub ignorantom jakieś tam teczki
upadającego systemu mogły się wydawać mało istotne (wielu było
to na rękę, bo sami w nich występowali po stronie oprawców) ale
historia pokazała inaczej. Okazało się, że te dane będą
rzutować na życie polityczne, gospodarcze i społeczne kraju
jeszcze przez co najmniej 26 następnych lat.
Wróćmy
do osoby Tadeusza Mazowieckiego, by lepiej zrozumieć co nim powodowało.
T.Mazowiecki jako poseł - rok 1961 fot. A. Kossobudzki Orłowski |
Kto
dzisiaj pamięta, że ów opozycyjny ekspert, demonstracyjnie odmówił
kandydowania do Sejmu, bo „Solidarność” nie poparła jego
pomysłu rozszerzenia grona kandydatów o tych z innych środowisk
opozycyjnych (np. Solidarności Walczącej)? Zresztą takim był
właśnie intelektualistą środka, przez całe życie starając się
łączyć, a nie dzielić. Z jednej strony próbował reformować
system jako członek „legalnej” opozycji (był posłem III, IV, V
kadencji), a z drugiej stawał w obronie pokrzywdzonych przez władzę,
którą poniekąd legitymizował (interpelował w sprawie wydarzeń
marca 1968 czy wybrzeża 1970). Nigdy też nie okazał
się świnią, co w tamtych czasach było raczej rzadkie. Może ze
względu na tę idealistyczną uczciwość i dobrotliwość, to jemu
powierzono misję tworzenia pierwszego niekomunistycznego rządu, a
nie Bronisławowi Geremkowi czy Jackowi Kuroniowi. Był po prostu
kandydatem nie tyle kompetentnym, ile zwyczajnie „najwygodniejszym”
dla wszystkich zainteresowanych stron. Zresztą, z tymi kompetencjami, inaczej
niż chce powtarzana dzisiaj legenda, nie było najlepiej. Bo niby
skąd dziennikarz i intelektualista, mimo niezaprzeczalnych walorów
umysłowych, miałby mieć pojęcie o praktycznych aspektach władzy
czy administracji państwowej? Zwłaszcza, że jako wieczny
koncesjonowany opozycjonista był od „rządzenia” zupełnie
odsunięty. Niewielkie znaczenie ma fakt, że podjętych na
Uniwersytecie Warszawskim studiów prawniczych nie skończył, przez
co jego oficjalne wykształcenie zakończyło się na szkole
średniej. W końcu nie o dyplom tutaj chodziło, tylko o
doświadczenie, a tego nie miał przecież nikt w opozycji.
Rząd został zaprzysiężony 12
września 1989 roku, przy poparciu ponad 402 posłów i 13 głosach
wstrzymujących się (brak głosów przeciw). A trwał tylko do
początku stycznia 1991 roku, po tym jak Tadeusz Mazowiecki,
przegrywając wybory prezydenckie, podał się też do dymisji jako
premier.
fot. Andrzej Keplicz / FORUM |
Jakie były jego dokonania, co
faktycznie w tak krótkim czasie zrobił? To była misja samobójcza,
bo mało który rząd na świecie byłby w stanie przetrwać totalne
przeobrażenie ustroju państwowego w warunkach głębokiego kryzysu
gospodarczego. Ale z tego zagrożenia zdawano sobie sprawę od
początku. Chodziło więc o to, żeby zmiany zaszły jak
najszybciej, by ulżyły społeczeństwu i postawiły gospodarkę na
nogi oraz, co nie mniej ważne, stworzyły podstawy do budowy
pluralistycznego państwa prawa i wolności obywatelskich.
Osobistą idée fixe Mazowieckiego było, aby Polska stała się krajem z miejscem nie tylko dla zwycięzców, ale też przegranych i niestety to właśnie przez to podejście PZPR znalazł swoje miejsce w nowym rządzie.
Pozostawieniu
służb w rękach
komunistów miało brzemienne skutki dla przyszłości kraju ale też stało
się drugim (po wybraniu gen. Jaruzelskiego na prezydenta), głębokim
pęknięciem w „Solidarności”, które już wkrótce miało doprowadzić do jej
rozpadu. Zniszczenie przepastnej
dokumentacji i rozparcelowanie jej pomiędzy byłych funkcjonariuszy
i decydentów, a także zablokowanie faktycznej dekomunizacji i
lustracji administracji państwowej, pozwoliło na zajęcie
uprzywilejowanych pozycji przez byłych decydentów i ludzi służb.
Zresztą, z tymi służbami to też inna sprawa, bo zlikwidowano
Służbę Bezpieczeństwa (w maju 1990) na jej miejsce powołując
Urząd Ochrony Państwa, a Milicję Obywatelską przemianowano na
Policję, ale przecież dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy nie
spadło nagle z nieba. Kogo można było, posłano na emeryturę albo
wywalono, przyjęto sporo młodych ludzi z zapatrywaniem
antykomunistycznym, ale i tak, większość stanowili ci sami
siepacze PRL-u co wcześniej (pozytywnie weryfikację przeszło
~10.000 z ok. 14.000 esbeków). A na potwierdzenie tej tezy przytoczę
jeden fakt. Do lutego 1990 roku SB działała w ramach operacji
„Ośmiornica”, której celem było rozpracowywanie „Solidarności
Walczącej”. Po przejściu prowadzących operację funkcjonariuszy
do UOP, podobne operacje inwigilujące partie polityczne prowadzone
były aż do 1993 roku (tzw. inwigilacja prawicy).
Kolejną
skazą na wizerunku tego rządu, okazał się po latach tzw. plan
Balcerowicza. Jest to jednak temat na tyle złożony, że poświęcę mu
kolejny odcinek.
Suplement:
Żeby oddać historyczną sprawiedliwość, muszę wspomnieć o tym co się Mazowieckiemu udało. Przeobrażenie kraju, przejście od
komunizmu do demokracji, od gospodarki planowej do kapitalistycznej,
modyfikacja konstytucji, zmiana nazwy i godła państwowego,
wprowadzenie systemu wielopartyjnego i pluralizmu medialnego,
decentralizacja administracyjna i wprowadzenie prawdziwie
niezależnych mediów. Wszystkie te założenia w znaczeniu ogólnym, zostały
zrealizowane. Dodatkowo, nikt już dzisiaj nie pamięta, ale w tamtym
czasie, kwestia granicy Polski na Odrze nie była wcale uregulowana.
Właśnie przestawał istnieć nasz zachodni sąsiad, Niemiecka
Republika Demokratyczna (z którą granice były ustalone), a jego
miejsce zajmowała "nowa", zjednoczona Republika Federalna
Niemiec. Mazowiecki potwierdził niepodważalność granic w
porozumieniu zawartym z kanclerzem Kohlem. Szybkie wyznaczenie
zachodniej orientacji geopolitycznej też było zasługą tego rządu.
Pamiętajmy, że inne kraje regionu niekoniecznie wybierały ten sam
kierunek, zwłaszcza, że na ich terytorium (także Polski) nadal
stacjonowały wojska radzieckie.
Najczęściej przedstawiany jest jako
wielki polski sukces i wyznacznik sposobu transformacji ustrojowej
dla pozostałych krajów wychodzących z komunizmu. Rzeczywistość
nie jest jednak tak prosta w ocenie, jak chcieliby apologeci działań
profesora Leszka Balcerowicza. Na początek, podkreślić należy, że
wiele razy przechodzono z innego systemu politycznego do komunizmu,
ale *nigdy* wcześniej nie zdarzyło się, by transformacja
zachodziła w przeciwną stronę. Wobec tego nikt tak naprawdę nie
miał pojęcia, jak to się może skończyć w praktyce i jakich
narzędzi użyć. Jak działać skutecznie i z najmniejszą szkodą
dla społeczeństwa? Tym bardziej, że sytuacja gospodarcza kraju
była tragiczna i jakiekolwiek operacje na tym żywym organizmie
mogły skończyć się ostatecznym zgonem pacjenta. Nie ma się więc
co dziwić, że do objęcia teki ministra finansów długo nie było
chętnych.
W pierwszym, do natychmiastowej realizacji przewidziano m.in. ustanowienie sztywnego kursu wymiany złotego (przy jednoczesnej dewaluacji) do dolara amerykańskiego, uwolnienie obrotu dewizami, zniesienie kontroli cen, pozwoleń na eksport i import, zlikwidowanie nadmiernego opodatkowania płac, zniesienie dopłat z budżetu, także do kredytów (z wyjątkiem sektora mieszkaniowego), przy jednoczesnym renegocjowaniu warunków spłat zagranicznych kredytów, ich restrukturyzacja itp. Drugi etap przewidziany na od jednego do trzech miesięcy zakładał dalszą liberalizację gospodarki (inwestycje zagraniczne, znoszenie monopolu państwowego, stworzenie systemu prywatyzacji małych przedsiębiorstw w rodzaju restauracji czy sklepów), opanowanie polityki kredytowej (np. kredyty dla przedsiębiorstw tylko w celu wypłaty wynagrodzeń) i urealnienie podatków (należało stworzyć całkiem nową politykę podatkową skoro uwalniano rynek). W tym też czasie miano zaprosić do Polski zagraniczne instytucje, takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Kolejna faza rozpoczęła się w rok po zainicjowaniu zmian: na istniejących już podstawach nowego porządku, stworzenie prywatnej bankowości (oraz nadzoru nad nią), dalsze reformy podatkowe i rozruszanie zagranicznych inwestycji i kredytów (w tym powołanie spółek joint-venture oraz akcyjnych). Tak przygotowana gospodarka i prawo, miały być gotowe na otwarcie się na zachodnie rynki (trzeba było wynegocjować ze Wspólnotą Europejską stosowną umowę o dostęp do rynków zachodnioeuropejskich). To z kolei, miało uratować polskie przedsiębiorstwa od bankructwa (tanie polskie towary, choćby i niższej jakości, mogły mimo wszystko znaleźć odbiorców w Europie, a produkowaliśmy naprawdę szeroki asortyment). Końcowym etapem zmian, przewidzianym na lata następne, było stworzenie giełdy kapitałowej, rozszerzenie rynku pożyczek (np. o pożyczki krótkoterminowe), wprowadzenie programu prywatyzacji przedsiębiorstw (przy udziale pracowniczym), przy jednoczesnym zamykaniu tych zupełnie nierentownych i dzieleniu niewydolnych konglomeratów na mniejsze jednostki.
Już we wrześniu 1989 roku, jako nowy
minister finansów, przedstawił swoje założenia, których podstawą
było jedenaście ustaw do natychmiastowego wprowadzenia (faktycznie
za pierwszym podejściem przegłosowano tylko dziesięć).
Balcerowicz skupił się na zwalczeniu hiperinflacji (w tamtym czasie
wynoszącej kosmiczne 639,6%), restrukturyzacji zadłużenia zagranicznego
(stanowiącego aż 64,8% PKB) oraz likwidacji niedoborów rynkowych (puste półki w sklepach, ale i braki w przemyśle).
W tym zakresie odniósł pełen sukces. Udało mu się też
zliberalizować rynek i stworzyć prywatny sektor bankowy. Uprościł
podatki, ale inaczej niż proponował Sachs. Początkowo, zamiast
obniżyć obciążenia fiskalne, wręcz je podniósł (jedna stawka
40% podatku dochodowego i utrzymanie tzw. popiwku). Dopiero razem z
wejściem w życie podatku PIT, tj. od 1993 roku wprowadzono stawki
20, 30 i 40% oraz kwotę wolną od podatku. Podobnie w polityce
kredytowej, nie tylko zlikwidował preferencje, ale wprowadził
prawo, które pozwoliło na zmianę oprocentowania wstecznie, w już
zawartych umowach, co, przy hiperinflacji i zastosowaniu sztywnego
przelicznika do dolara w wys. 9500 złotych (Sachs sugerował poziom
5500 złotych), z dnia na dzień zredukowało oszczędności wielu
Polaków do minimum (spadek siły nabywczej przy jednoczesnym
wzroście obciążeń kredytowych). Zmiana oprocentowania dotyczyła
też kredytów mieszkaniowych, chociaż przynajmniej w teorii
wymagała zgody kredytobiorcy. Faktycznie jednak, przepisy posiadały
lukę, która kredyty udzielane pod inwestycje
spółdzielczo-mieszkaniowe pozwalała oprocentować na poziomie
zbliżonym do lichwiarskiego i uwaga, oprocentować odsetki od
odsetek przy terminowych spłatach (umowy takie zawierano aż do 1992
roku, ale ich spłata w niektórych przypadkach ciągnie się do
dziś, chociaż oryginalna należność spłacona została już w
kilkukrotnej wysokości). Jednak najbardziej dotkliwe skutki
społeczne miała przeprowadzona w latach 1990-1993 prywatyzacja.
Sama ustawa o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, nie była zresztą częścią oryginalnego pakietu ustaw, chociaż siłą rzeczy była z nim ściśle powiązana. Towarzyszył jej też szereg zmian kodeksowych, wynikających z konieczności doprecyzowania pojęcia tzw. własności państwowej. Stworzono podstawy do komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych (w tym przekształcania w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa w ramach prywatyzacji pośredniej), a w związku z tym także ich likwidacji. Zabezpieczeniem interesu stron było przyjęcie zasady, że prywatyzacja musi się odbywać poprzez proces negocjacji między dyrekcją, pracownikami, a państwem (czyli właścicielem). Tyle w założeniach. W praktyce przedsiębiorstwa sprzedawano za 4-5% ich wartości odtworzeniowej. Pracowników zwalniano grupowo wypłacając odprawy (albo i nie, bo i tak się zdarzało), które miały gwarantować byt. Natomiast, nie zadbano o jakąkolwiek formę aktywizacji zawodowej, przekwalifikowania bądź przygotowania do życia w nowej rzeczywistości zwalnianych pracowników. Ba, w ogóle ludzie ci z dnia na dzień znaleźli się bez pracy i środków do życia. W krótkim czasie bezrobocie sięgnęło ponad 16%, a mapę kraju pokryły obszary trwałej biedy (np. tereny po PGR-ach). Pierwsi od czasów okupacji bezrobotni, nie mieli żadnych narzędzi, tak prawnych (pomoc państwa w tym zakresie nie istniała), jak i edukacyjnych (wykształcenie podstawowe lub zawodowe nagle okazało się niewystarczające do zapewnienia bytu sobie i rodzinie) by sobie w tej sytuacji poradzić. Wszystkie otrzymane pieniądze bardzo prędko się skończyły, a problem pozostał i ciągnął się przez następnych 20 lat. Jedyną korzyścią było pozbycie się deficytowych zakładów. Nikłe pocieszenie, zważywszy, że przez następne lata trzeba było łożyć na zapomogi i zasiłki, obserwując jednoczesną dezintegrację więzi społecznych i rodzinnych w następstwie dramatycznego zubożenia społeczeństwa. W 1993 roku ponad 40% obywateli żyło poniżej minimum socjalnego (ponad 15 mln osób!). Przy tym wszystkim jasne jest, że w komunistycznym systemie pracowniczym bezrobocie po prostu nie istniało (Balcerowicz musiał wprowadzić jego definicję do prawa). Wszyscy obywatele mieli (a nawet musieli mieć) zatrudnienie niezależnie od wymagań rynku pracy czy przedsiębiorstw, w których byli zatrudnieni. Skoro więc wprowadzono gospodarkę rynkową, logicznym jest, że tzw. „ukryte bezrobocie” (czyli właśnie wszyscy ci zatrudnieni „na siłę”) w bardzo krótkim czasie stanie się widoczne. Akurat ta zasada, dotyczyła wszystkich państw postkomunistycznych. Czy jednak kilkunastoprocentowe bezrobocie to tylko wynik urynkowienia rynku pracy?
Część V: Plan Balcerowicza
fot. PAP/Jan Bogacz, Grzegorz Rogińsk |
Pomoc przyszła zza granicy, a
dokładnie z USA. W lecie 1989 roku panowie Jeffrey Sachs oraz
David Lipton (dzisiejszy wice szef MFW) na posiedzeniu komisji senackiej, przedstawili program
uzdrowienia polskiej gospodarki. Pan Sachs zdobył światowy rozgłos
powstrzymując w 1985 roku galopującą hiperinflację w Boliwii
(poprzez regulację cen benzyny). Ten sukces zachęcił ambasadę RP
w Waszyngtonie do zgłoszenia się do niego o pomoc w opracowaniu
planu transformacji. Młody ekonomista chętnie na tę propozycję
przystał, stając się doradcą „Solidarności”, a później
rządu. Przedstawiony plan postępowania składał się z kilkunastu
punktów, a opierał na taktyce tzw. terapii szokowej. Czyli
dokonaniu zmian możliwie najszybciej, tak by przykre dla
społeczeństwa skutki reform (czego nie dało się uniknąć) trwały
jak najkrócej, a „wyzerowana” w ten sposób gospodarka mogła
zacząć zdrowieć. Sachs jednak nie rozstrzygał co do szczegółów,
pozostawiając je w rękach krajowych decydentów, chociaż podzielił
plan na kilka etapów.
W pierwszym, do natychmiastowej realizacji przewidziano m.in. ustanowienie sztywnego kursu wymiany złotego (przy jednoczesnej dewaluacji) do dolara amerykańskiego, uwolnienie obrotu dewizami, zniesienie kontroli cen, pozwoleń na eksport i import, zlikwidowanie nadmiernego opodatkowania płac, zniesienie dopłat z budżetu, także do kredytów (z wyjątkiem sektora mieszkaniowego), przy jednoczesnym renegocjowaniu warunków spłat zagranicznych kredytów, ich restrukturyzacja itp. Drugi etap przewidziany na od jednego do trzech miesięcy zakładał dalszą liberalizację gospodarki (inwestycje zagraniczne, znoszenie monopolu państwowego, stworzenie systemu prywatyzacji małych przedsiębiorstw w rodzaju restauracji czy sklepów), opanowanie polityki kredytowej (np. kredyty dla przedsiębiorstw tylko w celu wypłaty wynagrodzeń) i urealnienie podatków (należało stworzyć całkiem nową politykę podatkową skoro uwalniano rynek). W tym też czasie miano zaprosić do Polski zagraniczne instytucje, takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Kolejna faza rozpoczęła się w rok po zainicjowaniu zmian: na istniejących już podstawach nowego porządku, stworzenie prywatnej bankowości (oraz nadzoru nad nią), dalsze reformy podatkowe i rozruszanie zagranicznych inwestycji i kredytów (w tym powołanie spółek joint-venture oraz akcyjnych). Tak przygotowana gospodarka i prawo, miały być gotowe na otwarcie się na zachodnie rynki (trzeba było wynegocjować ze Wspólnotą Europejską stosowną umowę o dostęp do rynków zachodnioeuropejskich). To z kolei, miało uratować polskie przedsiębiorstwa od bankructwa (tanie polskie towary, choćby i niższej jakości, mogły mimo wszystko znaleźć odbiorców w Europie, a produkowaliśmy naprawdę szeroki asortyment). Końcowym etapem zmian, przewidzianym na lata następne, było stworzenie giełdy kapitałowej, rozszerzenie rynku pożyczek (np. o pożyczki krótkoterminowe), wprowadzenie programu prywatyzacji przedsiębiorstw (przy udziale pracowniczym), przy jednoczesnym zamykaniu tych zupełnie nierentownych i dzieleniu niewydolnych konglomeratów na mniejsze jednostki.
Tyle
Amerykanie. Na tej podstawie,
doktor nauk ekonomicznych Leszek Balcerowicz, od końca
lat 70-tych XX wieku (kierował zespołem ekonomistów w rządzie
Edwarda Gierka) zajmujący się analizą gospodarki socjalistycznej i
problematyką wprowadzania do niej elementów kapitalistycznych, opracował
szczegółowy plan nazywany dzisiaj planem Balcerowicza. Wydaje się
więc, że był to właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Sama ustawa o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, nie była zresztą częścią oryginalnego pakietu ustaw, chociaż siłą rzeczy była z nim ściśle powiązana. Towarzyszył jej też szereg zmian kodeksowych, wynikających z konieczności doprecyzowania pojęcia tzw. własności państwowej. Stworzono podstawy do komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych (w tym przekształcania w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa w ramach prywatyzacji pośredniej), a w związku z tym także ich likwidacji. Zabezpieczeniem interesu stron było przyjęcie zasady, że prywatyzacja musi się odbywać poprzez proces negocjacji między dyrekcją, pracownikami, a państwem (czyli właścicielem). Tyle w założeniach. W praktyce przedsiębiorstwa sprzedawano za 4-5% ich wartości odtworzeniowej. Pracowników zwalniano grupowo wypłacając odprawy (albo i nie, bo i tak się zdarzało), które miały gwarantować byt. Natomiast, nie zadbano o jakąkolwiek formę aktywizacji zawodowej, przekwalifikowania bądź przygotowania do życia w nowej rzeczywistości zwalnianych pracowników. Ba, w ogóle ludzie ci z dnia na dzień znaleźli się bez pracy i środków do życia. W krótkim czasie bezrobocie sięgnęło ponad 16%, a mapę kraju pokryły obszary trwałej biedy (np. tereny po PGR-ach). Pierwsi od czasów okupacji bezrobotni, nie mieli żadnych narzędzi, tak prawnych (pomoc państwa w tym zakresie nie istniała), jak i edukacyjnych (wykształcenie podstawowe lub zawodowe nagle okazało się niewystarczające do zapewnienia bytu sobie i rodzinie) by sobie w tej sytuacji poradzić. Wszystkie otrzymane pieniądze bardzo prędko się skończyły, a problem pozostał i ciągnął się przez następnych 20 lat. Jedyną korzyścią było pozbycie się deficytowych zakładów. Nikłe pocieszenie, zważywszy, że przez następne lata trzeba było łożyć na zapomogi i zasiłki, obserwując jednoczesną dezintegrację więzi społecznych i rodzinnych w następstwie dramatycznego zubożenia społeczeństwa. W 1993 roku ponad 40% obywateli żyło poniżej minimum socjalnego (ponad 15 mln osób!). Przy tym wszystkim jasne jest, że w komunistycznym systemie pracowniczym bezrobocie po prostu nie istniało (Balcerowicz musiał wprowadzić jego definicję do prawa). Wszyscy obywatele mieli (a nawet musieli mieć) zatrudnienie niezależnie od wymagań rynku pracy czy przedsiębiorstw, w których byli zatrudnieni. Skoro więc wprowadzono gospodarkę rynkową, logicznym jest, że tzw. „ukryte bezrobocie” (czyli właśnie wszyscy ci zatrudnieni „na siłę”) w bardzo krótkim czasie stanie się widoczne. Akurat ta zasada, dotyczyła wszystkich państw postkomunistycznych. Czy jednak kilkunastoprocentowe bezrobocie to tylko wynik urynkowienia rynku pracy?
Dla
porównania, w latach 1992-1995
stopa bezrobocia w Czechach wynosiła ok. 3%, na Słowacji 14%, a na
Węgrzech ok. 11%. Wyższe bezrobocie niż w Polsce wystąpiło tylko
w niektórych byłych republikach radzieckich (w związku z upadkiem
ZSRR). Ta słabość strukturalna i brak całościowej koncepcji
prywatyzacyjnej (nawet odpowiedzi na pytanie, co tak właściwie
próbuje się osiągnąć poza chwilowym zasileniem budżetu)
uwidoczniły się jeszcze wyraźniej w ciągu następnych dziesięciu
lat, osiągając apogeum w 2002 roku, kiedy to bezrobocie sięgnęło
zatrważających 20,3%. Jednym z istotnych (a w perspektywie historycznej -
definiujących) powodów, dla których prywatyzacja poszła w tak
niekorzystnym kierunku, była wszechobecna korupcja i słabość wymiaru
sprawiedliwości, dziedzictwo PRL ale też i grzech nowej administracji.
Więcej na ten temat pisałem w artykule "Słodko-gorzka III RP".
Reasumując, reformy zaczęły się
jeszcze w PRL (ustawa Wilczka), ale zmianę systemową przeprowadził dopiero
dr Leszek Balcerowicz (dzisiaj cieszący się tytułem profesora
nadzwyczajnego) osiągając pełen sukces z punktu widzenia
ekonomii, ale całkowitą porażkę w wymiarze społecznym. Jakoś
tak w połowie plasuje się aspekt gospodarczy, bo o ile polska mała
przedsiębiorczość eksplodowała z wielką siłą (milion nowych firm
otwartych w 1990 roku), o tyle przemysł
bardzo mocno ucierpiał, a rynek zalany został towarami
importowanymi, często sprzedawanymi w cenach dumpingowych, z którymi
nasze firmy nie miały jak konkurować. Ostatecznie, tzw. plan
Balcerowicza, z jednej strony uratował polską gospodarkę (w tym
kontekście, całe państwo) od upadku, z drugiej bezrefleksyjnie poświęcił
dobrobyt milionów obywateli. Ofiara ta, miała chwilę później
doprowadzić do rzeczy zupełnie niebywałej - powrotu komunistów do
władzy. O czym w następnym odcinku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz