Odkąd gruchnęła wieść o przyjeździe amerykańskiego prezydenta do Polski, nasze media prześcigają się w domysłach i spekulacjach co też ona może oznaczać? Czy, jak chce obóz rządzący, jest to wizyta potwierdzająca pozycję naszego kraju na świecie i dowód skuteczności polityki zagranicznej? Czy może, jak mówi opozycja, nic nie znaczący gest kontrowersyjnego polityka, który wpada tylko pouśmiechać się wśród sobie podobnych i zaraz leci na szczyt G20?
Nie warto tracić czasu na propagandowe gdybanie, gdy na stole leżą już niemal wszystkie karty i rozdanie wydaje się oczywiste. Parafrazując klasyka, tak naprawdę wszyscy wszystko wiedzą. Scenariusz został już ustalony.
Donald Trump jest człowiekiem, czy to się komuś podoba czy nie, determinującym kierunek w jakim zmierza światowy układ sił. Jego zagraniczne wizyty, uściski dłoni i przemowy mają znaczenie. Świat słucha. Reprezentuje kraj pełniący przez ostatnie 26 lat rolę absolutnego hegemona. USA, morskiego imperium panującego nad całym Rimlandem (w kontrze do Heartlandu), którego pozycja w ostatniej dekadzie stała się niepewna. Ta słabość objawiająca się biernością, a wręcz celowym wycofywaniem się ze strefy wpływów była domeną rządów pacyfistycznie nastawionego idealisty Barracka Obama. Oczywiście, przyczyny takiej polityki są dużo bardziej złożone i często niezależne od prezydenckiej woli. Jak scheda po G.W. Bushu, kryzys gospodarczy, przemiany społeczne czy wreszcie działania innych mocarstw. Niemniej, wiele osobistych decyzji Obamy doprowadziło do poważnych, negatywnych konsekwencji (m.in. sprawa niesławnej "czerwonej linii" dla Assada) i eskalacji konfliktów. Poświęcam temu zagadnieniu wiele stron w "Globalnej Grze" (ebook) i tam odsyłam wszystkich ciekawych szczegółów. W formule fejsbukowej publikacji po prostu nie ma miejsca na detale. Trump doszedł do władzy na fali przemian i buntu społecznego, dokładnie tak jak Obama, tego samego zrywu, który przemeblował już niejedną krajową scenę polityczną. Zaczęło się od "rewolty" o zabarwieniu socjalistycznym (na fali kryzysu 2008 roku), by w kolejnej fazie rozczarowania establishmentem, przerodzić się w coś bardziej radykalnego, antyglobalistycznego i nacjonalistycznego (nie myląc z szowinizmem).
Piszę to tylko po to, by nakreślić tło wydarzeń. Polityka Trumpa polega dzisiaj na odzyskaniu przez USA utraconej pozycji i to w formie właśnie takiego prawicowego radykalizmu. By mógł tego dokonać potrzebuje pieniędzy - tak jako narzędzia, jak i celu samego w sobie. W polityce wewnętrznej powstrzymuje go Kongres i dlatego realizacja planów - czy to przez pobudzenie gospodarki (planowana reforma podatkowa), czy też przez oszczędzanie (ucięcie kosztownych programów socjalnych)- idzie bardzo wolno. Ale w polityce światowej to on rozdaje karty. Tym bardziej że imperium ma jeszcze kilka asów w rękawie. Podstawą jest więc poprawienie ujemnego bilansu handlowego. Każda wizyta zagraniczna prezydenta obliczona jest na wymierne korzyści. Są to przeważnie wielomiliardowe kontrakty (ostatnia wizyta na Bliskim Wschodzie, ale też spotkanie z premierem Indii) lub zapowiedzi/działania zmierzające do długofalowej współpracy handlowej. W zamian USA oferuje swoją wieczną przyjaźń, a to oznacza wsparcie zarówno polityczne, jak i militarne. Tam gdzie to możliwe, wyznacza też swoich sojuszników na regionalnych rozgrywających. Dokładnie tak stało się w przypadku Arabii Saudyjskiej, która z uwagi na zachowanie Turcji, zajęła jej miejsce największego sojusznika USA w regionie. Jest to zresztą idealny przykład na wprowadzenie w życie zasady "dziel i rządź" (vide sytuacja wokół Kataru). Metodą kija i marchewki USA odzyskuje utraconą pozycję i w tej chwili znowu liczy się w wielkiej rozgrywce o Syrię i Irak (chociaż perspektywy są niepewne ale to inna bajka). Podobnie postąpiono dogadując się z Indiami (kosztem Pakistanu) oraz Koreą Południową (kosztem Filipin).
Przez moment wydawało się też, że cyniczny pragmatyzm i interesy zwyciężą w stosunkach z Chinami. Jednak znakomite relacje Xi Jinpinga i Donalda Trumpa nie przyniosły spodziewanych przez USA rezultatów (m.in. ciągle eskalująca sytuacja wokół Północnej Korei, Morza Południowochińskiego i ogólnie rzecz biorąc niekorzystny bilans handlowy). Toteż w ostatnim czasie widać pewne akty wrogości ze strony Amerykanów. Może to być jedynie przygrywka do dalszych negocjacji, ale powoli krystalizuje się sytuacja, w której to Chiny nie sprzymierzą się z USA, ale raczej Rosją (vide Belt&Road czyli Jedwabny Szlak), a w takim przypadku powróci temat wojny powietrzno-morskiej, czyli walki o dominację na Pacyfiku. To jednak jeszcze pieśń przyszłości i na razie obie strony dążyć będą do współpracy, szukając sojuszników swojej sprawy. Tymczasem, o ile nieczułość Chin na Amerykańskie awanse była niemiła ale spodziewana, o tyle ostatni rok wywrócił politykę europejską do góry nogami zaskakując wszystkich.
Po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, USA straciły w niej swój punkt zaczepienia. Do tej pory rzecznikiem amerykańskich interesów był Londyn. Teraz ta możliwość wpływu na politykę UE z dnia na dzień przepadła, a to oznacza, że Unia z sojusznika stała się nagle konkurentem. Piszę o całej wspólnocie, ale tak naprawdę problem sprowadza się do Republiki Federalnej Niemiec. Dla Amerykanów jasnym jest, że w obecnej chwili to kanclerz Merkel decyduje o kierunkach polityki unijnej. Nie mają wątpliwości, że konstrukcja rynku wewnętrznego, jak i polityka monetarna strefy euro służy przede wszystkim utrzymywaniu niemieckiego PKB i ogromnego eksportu (nadwyżka handlowa 285 mld euro) przy bardzo niekorzystnym dla USA bilansie handlowym (kością niezgody jest też temat eksportu stali). Zupełnie otwarty konflikt pomiędzy Angelą Merkel a Donaldem Trumpem jest, poza osobistą niechęcią, umotywowany finansowo. Wypowiedzenie porozumienia klimatycznego czy wywalenie do kosza umowy TTIP, to nic innego jak odmowa ponoszenia przez USA kosztów modernizacji przemysłu oraz ochrona własnego rynku (który w wielu kategoriach stoi niżej od europejskiego). Poza tym, Amerykanom nie w smak jest też prorosyjska polityka energetyczna Niemiec (vide Nordstream2), bo to z kolei ogranicza ich możliwość eksportu gazu łupkowego. Przy tym wszystkim nie należy się dziwić, że przyciśnięte finansowo Stany, obciążone obowiązkiem pilnowania światowego bezpieczeństwa, złoszczą się na Niemców oszczędzających na kosztach wspólnego bezpieczeństwa (natowskich wymóg wydawania 2% PKB na zbrojenia). A kanclerz Merkel ani myśli podporządkowywać się polityce nowej administracji Białego Domu, wręcz dąży do jeszcze większej niezależności (sprawa budowy unii w Unii oraz europejskich sił zbrojnych).
Gdzie dochodzimy do lipcowej wizyty Trumpa w Warszawie. W świetle powyżej przedstawionych faktów jasnym jest, że USA potrzebują nowego rzecznika w Unii. Kraju, który będzie od teraz ich punktem zaczepienia pozwalającym decydować o kierunkach polityki wspólnoty. Najlepiej takim, o podobnych interesach. Francja jest największym sojusznikiem Niemiec, ledwie wychodząca z kryzysu Hiszpania zbyt peryferyjna i podzielona wewnętrznie, podobnie przytłoczone imigrantami i recesją Włochy czy goniąca resztką tchu Grecja. Z większych państw mogłaby być jeszcze Rumunia, która jednak stoi o poziom niżej w rozwoju i nie liczy się w europejskich rozgrywkach. Pozostaje więc tylko Polska. Kraj duży, ze sporym rynkiem zbytu, solidny gospodarczo, homogeniczny narodowościowo (więc stabilny), korzystnie antyrosyjski i starający się uniezależnić od Niemiec. Kraj aspirujący do roli regionalnego przywódcy i z punktu widzenia USA - rewelacyjnie położony geograficznie, niemalże frontowy. Wprost na autostradzie Europa-Azja, co daje wielkie możliwości projekcji siły na mniejszych sąsiadów i szachowania większych, a także rękę na pulsie inicjatywy Jedwabnego Szlaku i możliwość blokowania rosyjskiej ekspansji. Kolejną sprzyjającą okolicznością jest proamerykański, aktywny w polityce regionalnej i światowej rząd od którego można oczekiwać pewnej uległości (a z pewnością takie są amerykańskie założenia). Czego chcieć więcej? Poparcie Polski w jej aspiracjach, daje Amerykanom maksimum korzyści przy minimum zaangażowania, niemal od razu i jest korzystne dla obu stron.
To wszystko można było wywnioskować zwyczajnie śledząc wydarzenia i amerykańską politykę w ostatnich miesiącach. Ostatecznie potwierdzenie przyszło jednak dopiero na konferencji prasowej generała Herberta R. McMastera, prezydenckiego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Otóż w dniu 29 czerwca potwierdził on cele amerykańskiej polityki podczas lipcowej wizyty w Europie. Po pierwsze, zaznaczenie swojej pozycji i umocnienie istniejących sojuszy (w rozumieniu wzmocnienia bezpieczeństwa). Po drugie, handel i współpraca gospodarcza. Po trzecie, wspólna inicjatywa polityczna, która wyznaczy kierunki rozwoju na przyszłe lata. Inicjatywa, która umocni USA w roli hegemona, a Polskę uczyni regionalnym liderem, dokładnie wg wcześniej opisanego wzoru. Co zabawne, na pytania dziennikarzy o kwestie wolności prasy (najwyraźniej ze wszystkich problemów polskiego systemu tylko ten jeden zapisał się w pamięci tamtejszej prasy), generał tylko gładko przeszedł do opisywania jak ważnym sojusznikiem jest Polska. To zrozumiałe, bo też dla amerykańskich interesów bez znaczenia jest czy mamy tutaj zamordystyczną monarchię jak w Arabii Saudyjskiej, autorytaryzm, czy potykającą się o własne nogi postkomunistyczną demokrację.
Mając na uwadze powyższe, zabawmy się w zgadywanie. Czego spodziewać się po Trumpie w Warszawie?
Z niemal stuprocentową pewnością powiem, że przemowy o braterstwie krwi w walce o wolność i demokrację. O tym, że dopóki Amerykanie będą mieli cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, Polska już nigdy nie będzie sama, a każdy wróg poniesie surowe konsekwencje swojej agresji. O tym, że Polska pokazała jak podnieść się z popiołów i jak budować własną wartość, jak być nieugiętym i jak walczyć o swoje. Ameryce się to podoba, Ameryka to szanuje i oczekuje, że inni też będą brać z naszego kraju przykład. I, że pan prezydent Donald Trump wszystkich nas szczerze kocha i jesteśmy wspaniałymi ludźmi, a to jest wspaniały kraj, wzór dla innych. Dlatego USA pomogą Polsce stać się liderem i zająć miejsce na jakie zasługuje. Następnie przedstawione zostaną podpisane kontrakty na amerykańską broń i amerykański gaz na grube miliardy dolarów oraz zapowiedź kolejnych inwestycji, w tym przemysłowych, infrastrukturalnych i energetycznych. Zgadując dalej, być może wypłynie informacja o dalszym wzmocnieniu amerykańskich wojsk w regionie, w tym przesunięcia wielu istotnych baz i infrastruktury z Niemiec do Polski. Przy tej okazji wyartykułowany może zostać ostry sprzeciw wobec polityki Rosji (prawdopodobnie mniej więcej zbiegnie się to z opublikowaniem nowych sankcji). Z pewnością kilka ciepłych słów usłyszą przywódcy Trójmorza (12 państw), ale z pewnymi zastrzeżeniami. W Rijadzie Trump postawił arabskim przywódcom ultimatum, by porzucili terroryzm. Czy w Warszawie postąpi podobnie? Czy nowe ultimatum będzie dotyczyć relacji z Rosją? Wydatków na zbrojenia? Polityki energetycznej? Czy czegoś jeszcze innego? Metoda kija i marchewki wymaga wyartykułowania groźby. Pewnym jest też, że zaproponowane przez Trumpa nowe rozdanie w regionie, ma obowiązywać przez wiele następnych lat, choćby z początku nie było to oczywiste.
Właśnie, nie dajmy się zwieść. Poza niewiele znaczącymi frazesami i okrągłymi słówkami, przesłanie tego wystąpienia będzie jasne i demonstracyjne. Z jednej strony, chodzi o pogrożenie palcem Starej Europie (bo to ich kosztem mamy wzrosnąć, amerykański LNG zamiast rosyjskiego NordStream2), a z drugiej Rosji (wyznaczając czerwoną linię granic ekspansji, dokładając sankcji). Wreszcie, będzie to kolejna podróż, która przyniesie Ameryce korzystne kontrakty dające miliardy dolarów wpływu. A wszystko w ramach przygotowań do rozmów w Hamburgu podczas szczytu G20, któremu jak na złość Trumpowi, przewodniczą Niemcy. Bez żadnych wątpliwości, to tam rozegra się wielka geopolityka. To w Hamburgu, w kuluarowych rozmowach wybrzmiewać będą echa warszawskiej deklaracji i to tam zawarte zostaną nowe układy. Wiadomo, że USA są otwarte na rozmowy tak z Rosją, jak i Chinami. Trump wciąż powtarza, że gotów jest wypracować nowe porozumienie klimatyczne i na zasadach fair play, zawrzeć umowy handlowe z UE. Być może wypłynie też temat Ukrainy (nieobecnej w Warszawie) i bezpieczeństwa w Europie. Ale to już temat na inną opowieść i na pewno pojawi się jeszcze w postach "Globalnej Gry".
Reasumując, kilka słów rozsądku zanim w czwartek zaleje nas fala propagandy z rodzimych mediów. Tak naprawdę drugorzędne znaczenie ma tutaj zachowanie naszych władz oraz to kto akurat rządzi. Oczywiście, miarą skuteczności naszej dyplomacji będzie pragmatyczne wyzyskanie tego wydarzenia tak by korzyści dla kraju były maksymalnie duże. Chcę powiedzieć, że to wydarzenia niezależne od nas wykreowały tę sytuację, a w mniejszym stopniu nasze działanie (chociaż z pewnością zabiegi prezydenta Dudy pomogły sprawie). Czy to będzie przełomowa wizyta? Dla Polski, tak. Prawdopodobnie też dla regionu, a nieco mniej w polityce światowej (co nie znaczy, że będzie bez znaczenia!). Ugruntuje już wprowadzone zmiany (jak wzmocnienie wschodniej flanki NATO i powrót armii USA do Europy) oraz zapowie nowe (zmiana polityki w regionie). Czy w perspektywie lat okaże się początkiem naszej drogi ku wielkości, czy raczej będzie ślepą uliczką, a może wciągnie nas w wojnę? Kraj w naszym położeniu geopolitycznym może stosować tylko ucieczkę do przodu. Biegnijmy więc, nie ma innego wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz