poniedziałek, 4 września 2017

Va banque Kima




Chciałem napisać luźne podsumowanie wydarzeń sierpnia bo nie starcza mi w tej chwili czasu na pisanie głębszych analiz tematycznych ale plany te muszę zmienić z uwagi na ostatnie wydarzenia.

Pewnie wielu z Was już wiadomo, że w niedzielny poranek Korea Północna dokonała udanej, podziemnej próby atomowej. Kolejnej już z kolei eksplozji, która wywołała wstrząsy sejsmiczne o sile 6,3 w skali Richtera i dała się odczuć w całym regionie. Na tej podstawie ocenia się, że ładunek miał siłę między 50 a 120 kiloton (ten w Hiroshimie raptem 15 kT). Co więcej reżim oświadczył, dokumentując to twierdzenie zdjęciami i filmem, że tym razem była to bomba wodorowa, czyli nie tylko broń dużo bardziej zaawansowana technicznie ale też dużo silniejsza niż klasyczne bomby oparte o rozszczepianie atomów plutonu lub uranu. Stało się to w zaledwie tydzień po tym, jak wystrzelona z terenów KRLD rakieta balistyczna przeleciała niemal 2000 km ponad całą Japonią by rozpaść się w pobliżu wyspy Hokkaido. Salwa poszła nad głowami Japończyków ale tak naprawdę chodziło o pokazanie Amerykanom, że ich drogocenna baza na wyspie Guam jest w zasięgu rażenia Kima (podobna odległość). 

Lot rakiety wszczął alarm bombowy w całej północnej Japonii, wysyłając tysiące ludzi do schronów. Zdarzenie to spowodowało wściekłość nie tylko państw, sojuszników USA i jej samej, ale też Chin czy Rosji. Po raz pierwszy Rada Bezpieczeństwa ONZ jednogłośnie wezwała KRLD do wstrzymania dalszych tego rodzaju testów oraz programów zbrojeniowych - rakietowych i nuklearnych. Niby niewiele ale w przypadku wcześniejszych tego typu rezolucji, Rosja i Chiny zawsze broniły Kima blokując ich przyjęcie. Tym razem było inaczej, bo też sprawa robi się naprawdę poważna. Eksperci tłumaczą, że reżim próbuje tylko pokazać swoją siłę i zapewnić sobie nietykalność. Wszystko to mają być negocjacje i przygrywka do powrotu do stołu rozmów z Amerykanami. Prezydent Trump już nie raz ostro wypowiadał się o działaniach Pjongjangu, ale było to zawsze kontrowane przez członków gabinetu łagodniejszą retoryką i szukaniem możliwości porozumienia. Niestety próby te nie przyniosły żadnego efektu, wręcz przeciwnie. Gdyby nie fakt, że władzę w Seulu przejęła nastawiona pacyfistycznie lewica być może już mówilibyśmy nie "czy" USA zdecydują się na wojskową interwencję ale "kiedy" to zrobią. Trzeba pamiętać, że leżący blisko linii demarkacyjnej stołeczny Seul zamieszkiwany jest przez blisko 10 mln ludzi. W całości znajduje się w zasięgu jednostek artyleryjskich zgromadzonych po północnej stronie granicy (kilka tysięcy dział i wyrzutni). Te salwy, które komunistyczne wojska zdążą wystrzelić nim zostaną zniszczone przez ogień kontrbateryjny i lotnictwo, są w stanie obrócić pół miasta w zgliszcza. Ofiar będzie jeśli nie kilkaset, to przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy. A do tego krwawa kampania lądowa, zagrożenie atakiem chemicznym lub jądrowym, setki tysięcy uchodźców z północy. A co później? Kto miałby przejąć władzę w Pjongjangu? Zjednoczenie byłoby przeraźliwie kosztowne i politycznie mało prawdopodobne z uwagi na postawę USA i Chin. To interwencja tych ostatnich uratowała koreańskich komunistów w 1953 roku i tylko dzięki nim reżim jest nadal utrzymywany przy życiu ale czasy się zmieniają. Chiny coraz ostrzej reagują na niesforne zachowanie swojego sąsiada. Państwo to gra dzisiaj w inną grę niż półwieku temu. Projekt pasa i drogi, rozbudowa baz w Afryce, na Sri Lance czy Morzu Południowochińskim to powolne i spokojne umacnianie się na pozycjach, które prędzej czy później pozbawią USA roli światowego hegemona. Chiny mają czas, mają pieniądze, środki i technologie. Pjongjang przestaje być dla nich środkiem nacisku na Koreę Południową i Japonię a co za tym idzie także USA. Zwłaszcza, że przestał się słuchać karcącego głosu z Pekinu. A skoro nie jest już atutem w ręku, to staje się uciążliwym problemem. 

Dlatego bardzo możliwe, że Kim Dzong Un właśnie przelicytował. Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić by jakikolwiek kraj mógł je szantażować. To kwestia nie tylko prestiżu ale po prostu zdrowego rozsądku i doktryny obronnej. Nie ma 100% pewności, że wystrzelona z półwyspu koreańskiego rakieta (albo rakiety) zostanie przechwycona przez tarczę antyrakietową i nie trafi w zachodnie wybrzeże USA. Jeszcze mniejsza, że uda się ją strącić nad Japonią i praktycznie żadna, że da się ochronić Koreę Południową. Kim Dzong Un chwali się posiadaną technologią i zapowiada jej użycie w charakterze ofensywnym. Nie próbuje negocjować, nie poddaje się naciskom. Wszystkie opcje niemilitarne (sankcje, dyplomacja) zostały już praktycznie wykorzystane. Jeśli w najbliższym czasie Pjongjang nie podejmie rozmów, Amerykanie będą *musieli* zacząć działać. Przywołajmy jako przykład sytuację z kryzysem kubańskim 1962 roku. Tego roku Związek Sowiecki umieścił na wyspie kilka wyrzutni pocisków oraz bombowce mogące przenosić głowice nuklearne. Świeżo wybrany na urząd prezydent Kennedy na poważnie rozważał opcję inwazji lądowej na Kubę. Brano też pod uwagę atak lotniczy. Ostatecznie spór trwał jedynie 13 dni nim strony osiągnęły porozumienie. Czasy były jednak inne, inwazja na Kubę oznaczała (wg JFK) sowiecki atak na Berlin Zachodni. Sowiecka Rosja była potężniejszym przeciwnikiem ale też dużo bardziej przewidywalnym i rozsądnym. Kim Dzong Un jest nieprzewidywalny i nie wiadomo czy w pełni poczytalny co czyni go groźnym. Na USA patrzy dzisiaj cały świat, także regionalni sojusznicy. Zbyt miękka postawa w praktyce może ostatecznie wyrzucić Amerykanów z ich pacyficznej strefy wpływów. To realne straty finansowe. Do tego dochodzi sytuacja w polityce wewnętrznej USA. Od wielu lat każdy amerykański prezydent wikła kraj w jakąś wojnę i nie inaczej może być w przypadku Trumpa. Tym bardziej, że nie istnieje w świecie państwo bardziej znienawidzone niż KRLD. Wielu tej wojnie przyklaśnie. Naród znowu zjednoczy się przeciwko wspólnemu przeciwnikowi, podporządkowana wojskowym kontraktom gospodarka ruszy z kopyta. Co więcej, na takie rozwiązanie mogą wyrazić zgodę zarówno Chiny jak i Rosja. Obydwu zależy by Amerykanów zaangażować w osłabiający ich konflikt. W interesie Pekinu leży odwleczenie wojny o Pacyfik i osłabienie sił USA (vide doktryna AirSea Battle), a Kremlowi by uwaga i zaangażowanie Waszyngtonu daleka była od Europy.

**To wszystko oznacza realne zagrożenie wojną i to w bardzo bliskiej perspektywie czasowej.**

Mało tego. Jest to absolutnie najczarniejszy dla nas scenariusz, o którym ledwie wspomniałem we wpisie z 5 sierpnia na temat manewrów Zapad 2017. Otóż, jeśli faktycznie w Azji dojdzie do tumulty i jeszcze zbiegnie się to z zapowiedzianymi rosyjskimi manewrami to będziemy mieć bardzo niebezpieczne sprzężenie wydarzeń. I bez tego rosyjskie działania budzą obawy. O tych sprzed kilku tygodni i miesięcy już pisałem. W ostatnich dniach sierpnia karty mobilizacyjne otrzymali rezerwiści z Kaliningradu, Pskowa i Sankt Petersburga. Wezwania wręczali wojskowi (normalnie przychodziły pocztą), a rezerwiści poinformowani zostali o czekającej ich dłuższej nieobecności w domach (co sugeruje udział w manewrach). Wygląda więc na to, że zaangażowanych będzie nawet więcej niż zakładane 100 tyś. żołnierzy. W tym samym czasie w pobliżu Kętrzyna znaleziono rosyjskiego drona, a prokuratura wszczęła śledztwo w kierunku możliwego "działania szpiegowskiego". Opublikowano też plany manewrów, które nie uspokoiły zachodnich wojskowych . W skrócie, chodzi w nich o zbrojną interwencję FR w obronie Białorusi napadniętej przez zachodnich sąsiadów. Po przybyciu na miejsce rosyjska armia ma wyizolować punkty, w których przeciwnik przejął kontrolę (mowa o działaniach wrogich katolików przeciw prawosławnym) a następnie zabezpieczyć granicę przez de facto inwazję na wrogie terytorium. W normalnych okolicznościach, to wszystko mogłoby być jedynie demonstracją siły i wywieraniem presji. Tyle, że ćwiczenia od prawdziwych działań nie dzieli aż tyle jak chcielibyśmy wierzyć, a okazja wręcz sama pcha się w ręce Putina.

sobota, 5 sierpnia 2017

Rosyjskie podchody - Zapad 2017

Jak podają media, zbliża się termin rozpoczęcia największych od czasów upadku ZSRR manewrów wojskowych rosyjskiej armii. Lada dzień, na poligony Białorusi, zachodniej Rosji i bałtyckie wody wyruszą jednostki sprzętu i zastępy ludzi w bezprecedensowym pokazie siły i determinacji. Kto wie co z tego wyniknie?






To nie do końca prawdziwy obraz (ćwiczenia o większej skali organizowano już w innych częściach Rosji) chociaż obawy są w pewnym stopniu uzasadnione. Czy grozi nam wojna z Rosją? W tej chwili to raczej mało prawdopodobne (co nie znaczy, że nie niemożliwe w perspektywie kilku lat). Ale po kolei.

O zapowiedzianych już w zeszłym roku ćwiczeniach Zapad 2017 (ros. Zachód) wiadomo stosunkowo niewiele. Skąpe informacje przekazane przez rosyjski sztab w zasadzie nie powinny niepokoić. Oficjalnie w ćwiczeniach weźmie udział do 13.000 żołnierzy, bo tyle przewiduje tzw. dokument wiedeński. Jest to podpisane w 1999 roku porozumienie międzypaństwowe w którym sygnatariusze zobowiązują się do poszanowania zasad transparentności i wzajemnego informowania się o wszelkiej istotnej dla stron działalności wojskowej. Chodzi w skrócie o to, by nie straszyć innych ćwiczeniami, nietypowymi działaniami militarnymi itp. natomiast z zobowiązań tych wyłączone są niewielkie ćwiczenia, w których liczba żołnierzy i personelu ogranicza się w < 13.000.

I w tym cały problem. Chociaż Kreml skąpi informacji i o żadnej transparentności czy współpracy nie ma mowy, to nieco więcej dowiadujemy się z ust przedstawicieli Białorusi i danych pośrednich, np.: ogłoszonego pod koniec 2016 roku przetargu rosyjskiego MON. Informacją, która wzbudziła prawdziwe zaniepokojenie była liczba zamówionych przez rosyjskich urzędników wagonów kolejowych potrzebnych do transportu wojska i sprzętu. W treści zapytania przetargowego ujawniono, że chodzi aż o 4126 sztuk. Dla porównania, w latach poprzednich na kierunku Rosja-Białoruś rezerwowano ich po kilkadziesiąt. Łatwo więc policzyć, że taka ilość platform wystarczy do przerzucenia znacznych sił. Pytanie, jak dużych? Policzmy.

Dla przykładu wg oficjalnych danych 4 Gwardyjska Kantemirowska Dywizja (albo Brygada, zależy jak podchodzić do ostatnich reform) Pancerna liczy ok 12.000 żołnierzy, 320 czołgów T-80U, 300 wozów BMP-2, 130 sztuk samobieżnej artylerii 2S3 i 2S19 oraz 12 systemów Grad – BM-21. Zakładając, że każda jednostka sprzętu to jedna platforma, a w ogólnej liczbie zamówienia mamy też wagony pasażerskie (1 wagon pasażerski popularnego typu HCP-111A = 170 ludzi) to do przerzucenia jej w całości na miejsce wystarczą 832 wagony. Dodajmy do tego jeszcze cały sprzęt towarzyszący – ciężarówki, terenówki, namioty, całe zaplecze techniczne i zapasy, broń, amunicję etc. i dla bezpieczeństwa załóżmy liczbę x2 czyli 1664 wagonów. Oznacza to, że zamówionymi platformami przewieźć można przynajmniej 2 pełne dywizje oraz jedną brygadę z pełnym zaopatrzeniem. I to licząc z dużym marginesem.

1 Gwardyjska Armia Pancerna (której 4 GKDP jest częścią), odtworzona na potrzeby Zachodniego Okręgu Wojskowego jednostka ofensywna liczy w sumie: jedną dywizję pancerną, jedną dywizję (piechoty – tzw. strzelców) zmechanizowaną, 3 brygady zadaniowe (pancerna, zmechanizowana i rozpoznania), dwie artyleryjskie (artyleria + rakietowa), jedną obrony plot. oraz jedną dowodzenia. Brygady są różnej wielkości (zależnie od zadań) ale przyjmijmy dla ułatwienia, że stan osobowo-sprzętowy brygady pancernej to połowa dywizji. Gdyby przerzucić sam sprzęt i ludzi w pociągach starczyłoby miejsca dla 2 dywizji i 6 brygad. Biorąc pod uwagę, że jednostki 1 GAP stacjonują na Krymie i biorą (albo brały) udział w walkach w Donbasie, możemy śmiało założyć że na Białoruś przyjechać mogłaby nie dywizja czy dwie, ale cała 1 Gwardyjska Armia Pancerna nie będąca obecnie na ukraińskim froncie. To tylko uproszczona kalkulacja bo tak naprawdę wiele wskazuje na to, że liczba 4126 sztuk odnosi się tylko do platform dla ciężkiego sprzętu i w zamówieniu nie wyszczególniono wagonów pasażerskich ani innych.

To czy będą to tylko elementy Armii Pancernej czy większa część, zależy w zasadzie tylko od podejścia Białorusi. Tego czy Mińsk zapewni rosyjskim jednostkom i żołnierzom konieczne zaplecze. A w manewrach udział wezmą także samodzielne brygady desantowe, te jednostki które stacjonują w Kaliningradzie oraz oczywiście lotnicy i marynarze. Jeśli chodzi o samą skalę imprezy to nie można też zapomnieć o komponencie białoruskim, bo te siły również mają być znaczne.

Kolejną sprawą jest fakt, że w poprzednich latach ćwiczenia Zapad miały charakter ofensywny (można przypomnieć rzekome trenowanie taktycznego uderzenia jądrowego na Warszawę w edycji 2009) więc udział 1 GAP – jednostki czysto ofensywnej a nie obronnej – zupełnie nie dziwi. Manewry polegać będą na zgraniu różnego typu jednostek w ataku, a jedynym przeciwnikiem Rosji w tym regionie są siły NATO. W dodatku znaczna część działań lądowych odbędzie się na poligonach w okolicach Brześcia i Grodna… sami rozumiecie. Przesmyk suwalski, państwa bałtyckie itd. (polecam rozdział „Bałtycki gambit” w Globalnej Grze).

Dlatego natowscy oficjele ale i politycy regionu głośno wyrażają swoje zaniepokojenie i obawy. Rosjanie zapewniają, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego a dyslokacja nowych sił jest odpowiedzią na podobne ruchy ze strony NATO w państwach bałtyckich (to nic, że Rosjanie mają ilościową przewagę w ludziach przynajmniej 10 do 1). Co prawda władze białoruskie zaprosiły ostatnio natowskich obserwatorów (czego nie zrobili Rosjanie) ale pytaniem otwartym pozostaje jaką część manewrów będzie im dane zobaczyć. Nie wiadomo też czy nie jest to próba zabezpieczenia się Łukaszenki przed Putinem. Miński satrapa obawia się bowiem, że całe manewry mogą nie skończyć się powrotem rosyjskich sił do domu. Rosja już od dawna próbuje wymusić na sojuszniku by umożliwił jej założenie stałych baz wojskowych na swoim terytorium. A w tej chwili mogą działać metodą faktów dokonanych, po prostu odmawiając wywozu żołnierzy. Zaniepokojenie Łukaszenki podziela też białoruska opozycja dokładając do tego jeszcze potencjalną możliwość przygotowania Rosjan do wkroczenia na Ukrainę od północy, czyli z terenó Białorusi. Ja sam poszedłbym dalej. Nic nie będzie stać na przeszkodzie by po prostu usunąć Łukaszenkę z pełnionej funkcji, w ramach prorosyjskiej rewolty wspartej przez akurat obecne na miejscu jednostki FR. To jest, jeśli wcześniej sama groźba takiego rozwoju wypadków nie uczyni go absolutnie podległym woli Putina. A absolutne podporządkowanie Białorusi ma zasadnicze znaczenie dla polityki Kremla. Dopiero gdy to stanie się faktem, a rosyjskie brygady na stałe zadomowią się w podgrodzieńskich bazach, będziemy mogli mówić o realnym zagrożeniu konfliktem zbrojnym NATO-Rosja (w scenariuszu wojny hybrydowej podobnej do tej na Ukrainie).



Skoro już była mowa o Ukrainie, wydaje się, że coś jest na rzeczy. W ostatnim czasie Rosja znacząco wzmocniła jednostki stacjonujące bezpośrednio przy wschodnich i północno-wschodnich granicach Ukrainy. Jeśli dojdzie do tego jeszcze granica z Białorusią, Kijów będzie w bardzo trudnym położeniu. Konieczność obrony terytorium na tak dużym obszarze bardzo ograniczy możliwości działania w Donbasie. Nie chodzi nawet o realną inwazję, a o fakt, że zgromadzone zaraz za miedzą siły przeciwnika trzeba równoważyć swoimi. Choćby tylko w ten sposób żeby żołnierze siedzieli w koszarach i czekali. W związku z tym armia ukraińska nie będzie posiadała wystarczających odwodów by przeprowadzić ofensywę na separatystyczne republiki a i utrzymanie ich w ryzach może być problemem. Syndrom zbyt krótkiej kołdry, przy umiejętnej polityce rosyjskiej destabilizacji i dezinformacji może spowodować wystąpienie braków na którymś z odcinków co natychmiast zostanie wykorzystane. Pikanterii sytuacyjnej dodaje fakt, że USA ma zamiar dozbroić wojska ukraińskie przekazując/sprzedając nowoczesną broń przeciwpancerną i inne śmiercionośne środki (choć założeniem jest ich defensywny charakter).

Zapad 2017 to przede wszystkim demonstracja siły i uczynienie konfliktu NATO-Rosja realnym wariantem w przyszłości. Zwłaszcza, że Kreml dopiero co dowiedział się o kolejnych sankach USA, a w tym kontekście także możliwemu fiasku wielkiego projektu gazowego NordStream2. Siła militarna to część polityki polegającej na zastraszaniu, manipulowaniu i dezinformacji. Ale czy tylko? Rosja organizowała podobne w skali ćwiczenia w 2008 i 2014 roku, a krótko po nich dokonała inwazji na Gruzję i Ukrainę. W pierwszym przypadku posłużono się prowokacją, a w drugim wykorzystano chaos związany z Majdanem (chociaż tutaj także mówi się o zorganizowanej prowokacji). Oba kraje znajdowały się poza strukturami NATO (brak dostępu do informacji a priori), dotknięte były w mniejszym lub większym stopniu korupcją (braki w sprzęcie i ludziach nie uwidocznione w oficjalnych danych) oraz infiltracją rosyjskiej agentury (dramatyczne skutki w strukturach ukraińskich). To ważne, bo rosyjska doktryna zakłada osiąganie maksymalnych sukcesów przy minimum zaangażowanych sił i środków. A jest to możliwe tylko wtedy gdy przeciwnik jest zdezorganizowany, poddany dezinformacji, ma sparaliżowane drogi komunikacji oraz struktury decyzyjne i w związku z tym nie potrafi odpowiednio szybko i zdecydowanie reagować na zagrożenia. Wtedy następuję błyskawiczna agresja mająca za zadanie osiągnąć jak najwięcej nim nastąpi pierwszy zorganizowany opór (dotychczas chodziło o zdobycze terytorialne ale ten sam mechanizm można stosować w dowolnym ujęciu). W aktualnych realiach wojennych, może chodzić także o atak na sieć energetyczną kraju, sieć telekomunikacyjną, bankową, wykorzystanie agentury, sabotowanie komunikacji i przede wszystkim bardzo silną kampanię propagandową w Internecie. Wszystkie te elementy zastosowane równocześnie będą sygnałem, że mamy do czynienia z czymś poważniejszym niż tylko planowane ćwiczenia.

Może wyjdę trochę przed szereg ale doradzałbym wypłacenie paru groszy z banku i trzymaniu gotówki przy sobie. Polski system bankowy okazał się dotychczas dość odporny na ataki, niemniej w okresach zwiększonego ryzyka i konfliktu cybernetycznego (a moim zdaniem taka ewentualność jest realna jako "doświadczalny" element wokół prowadzonych manewrów) niczego nie można być pewnym. Jak pokazują doświadczenia ukraińskie, a nawet estońskie, przywrócenie funkcjonowania systemów informatycznych może zająć od kilku dni do nawet tygodni. I to nie jest żadne straszenie tylko zwrócenie uwagi na fakt wysokiego stopnia cyfryzacji naszego życia.

Wracając do tematu, otwarty i pełnoskalowy konflikt Rosji z NATO nie jest w jej interesie. Z bardzo wielu powodów ale nawet odrzucając wszelkie aspekty polityczne i ekonomiczne należy zauważyć, że rosyjska armia jest w trakcie modernizacji, która nie zakończy się do 2020 roku. Po prostu nie jest jeszcze gotowa do wojny. Co innego podporządkowanie lub dalsza destabilizacja Białorusi i Ukrainy. Tutaj czas działa na niekorzyść Kremla. Groźba emancypacji Białorusi (duży konflikt z Łukaszenką), ukraińsko-mołdawska blokada Naddniestrza wymagają pilnej reakcji. Niejasnym jest co się stanie z Donbasem. Bardzo prawdopodobne wydaje się wydanie wszystkim obywatelom separatystycznych republik paszportów FR, a co za tym idzie nieformalne przyłączenie obszaru do macierzy. To oznacza także już oficjalne wkroczenie rosyjskich wojsk tak jak to było w gruzińskich Abchazji i Osetii.


Jest tylko jeden czynnik, który mógłby wywrócić wszystkie powyższe przewidywania do góry nogami - sytuacja w Azji. Narasta spór między Indiami a Chinami oraz między Koreą Północną a resztą sąsiadów z USA na czele. W obu przypadkach oficjalnie mówi się o rozwiązaniach siłowych. Jeśli więc Chiny zaangażują się w otwartą wojnę z Indiami, to prawdopodobnie USA zrobią to samo z Koreą Północną, a wtedy wszystkie opcje będą na stole. Łącznie z bardzo agresywną postawą Rosji w Europie.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Ja, powstaniec - za darmo.

Z okazji 73 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, moje opowiadanie "Ja, powstaniec." zostaje udostępnione za darmochę. Do ściągnięcia ze strony sklepu http://dab-mirowski.pl. 




Kto nie czytał, ma okazję. Miłej lektury.

czwartek, 6 lipca 2017

Trump: Wojna cywilizacji


Krótka wizyta Donalda Trumpa w Warszawie przebiegła w dużej mierze zgodnie z przewidywaniami. Ogłoszono podpisanie wielomiliardowych umów na system artyleryjski HIMARS (pol. "Homar") oraz memorandum dotyczącego rakiet plot. Patriot w wersji PAC-3+ (pol. "Wisła"). Oba zakupy były już od dawna negocjowane a szczegóły dotyczące systemu Patriot będą jeszcze ustalane, bo na razie mamy do czynienia jedynie z listem intencyjnym. Wcześniej nie było pewności czy Amerykanie w ogóle zgodzą się na tę transakcję. Wiele uwagi poświęcono możliwym umowom handlowym polegającym na importowaniu amerykańskiego gazu LNG tak do Polski, jak i dalej do innych krajów regionu. Trump żartował, że następny kontrakt możemy podpisać nawet w ciągu 15 minut, na co Duda przytomnie odpowiedział, że zrobią to właściwe firmy państwowe, a nie rządy czy prezydenci. Nie ma się jednak co dziwić, wszystkie te umowy handlowe to perspektywa wieloletniej współpracy i kooperacji.
Z kolei spotkanie w ramach Trójmorza miało pokazać, że USA akceptuje tę inicjatywę (a w jej ramach Polskę jako lidera) i chętnie udzieli jej swojego wsparcia politycznego i handlowego. Trzeba pamiętać, że nie dla wszystkich reprezentowanych tam państw, wizja dostaw amerykańskiego gazu jest taka oczywista. Kilku członków ma silne związki z Rosją i ich udział w budowie alternatywy gazowej może stać pod znakiem zapytania. Nawet jeśli będzie odpowiednia wola polityczna, gazoport w Świnoujściu czy terminal na wyspie Krk to jeszcze za mało by słowo stało się ciałem. Potrzebny jest sam gaz oraz infrastruktura do jego przesyłu. Amerykanie zaprosili wszystkich zgromadzonych do rozmów. Trump powiedział mniej więcej tyle: jeśli chcecie być niezależni od monopolu rosyjskiego to my wam w tym pomożemy. Zapewnimy infrastrukturę, damy gaz i obie strony zrobią na tym dobry biznes. Musicie się dogadać między sobą co i jak, dajemy tylko możliwość, a wy sami musicie po nią sięgnąć. Dla wielu z obecnych przywódców był to też jeden z rzadkich momentów, w którym mogli zamienić kilka słów z prezydentem USA. Brzmi zabawnie ale małe państwa zazwyczaj po prostu czekają w kolejce na audiencję (i tak np: prezydent rodzimej dla Melanii Trump Słowenii skorzystał z okazji i zaprosił parę prezydencką do kraju), cenią więc takie chwile. Powtarzano, że inicjatywa nie jest wymierzona przeciwko Unii Europejskiej ale stanowi jej integralną całość. Jest po prostu platformą współpracy handlowej i infrastrukturalnej państw w osi północ-południe, a nie tradycyjnego ustawienia wschód-zachód. Zresztą, nie chodzi tylko o gaz ale też o Via Carpatia, połączenia kolejowe itp. To ważne, bo zdecydowanie zbyt wielu komentatorów myli Trójmorze z historyczną ideą Międzymorza, bytu alternatywnego wobec Unii Europejskiej o którym tutaj po prostu nie ma mowy. Tymczasem pierwsze porozumienia między firmami polskimi a chorwackimi mają być podpisane jeszcze w tym tygodniu. W przyszłym roku grupa spotka się w Bukareszcie, a w międzyczasie pracować będą zespoły robocze klarujące szczegóły współpracy. Tę inicjatywę należy docenić, a obecność amerykańskiego prezydenta w charakterze gościa honorowego na spotkaniu na pewno jej pomoże w realizacji zamierzeń.
We wcześniejszym wpisie, twierdziłem, że Donald Trump podobnie jak to zrobił np: podczas wizyty w Arabii Saudyjskiej, niejako mianuje regionalnego przywódcę. Zdania nie zmieniam bo dokładnie tak się stało. Musimy odrzeć to wydarzenie, ze wszystkich nic nie znaczących słów i gestów i skupić się na faktach. Wyznaczenie lidera nie odbywa się w warstwie słownej i poklepania po plecach (chociaż ustne potwierdzenie jest oczywiście istotne), tylko poprzez danie faktycznych narzędzi do realizacji tego celu. Polska jako jedyny poza USA kraj dostanie rakiety Patriot w najnowszej wersji, równolegle z US Army. To nic, że nim to nastąpi minie jeszcze kilka lat, a do wynegocjowania pozostaje właściwy kontrakt, offset i umowa towarzysząca (system "Narew" oraz radary). Polska będzie też mieć możliwość dystrybucji amerykańskiego gazu w regionie. Ma amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa i amerykańską armię na swoim terytorium. Niby o tym wszystkim wiemy od przynajmniej roku, ale teraz uzyskujemy osobiste potwierdzenie z ust nowego prezydenta, a za tym pójdą kolejne działania. Przechodzimy do realizacji następnego etapu tego obliczonego na lata planu polegającego na tym, by Polska była niezależna i wolna od rosyjskich nacisków. Nie będzie jej można zastraszyć rakietami Iskander z Kaliningradu ani szantażem gazowym jak to się dzieje obecnie. Co więcej, to swoje bezpieczeństwo i niezależność będzie w stanie eksportować na pozostałe kraje regionu. Na tym polega siła otrzymanych narzędzi, która poparta została zupełnie jasną deklaracją polityczną - Polska jest strategicznym sojusznikiem USA. Co nie znaczy, że ten czy jakikolwiek inny kraj odwali za nas całą robotę albo da nam technologie i rakiety za darmo. Trump bardzo wyraźnie podkreślał, że wysiłek na rzecz bezpieczeństwa jest także kolektywnym wysiłkiem finansowym wszystkich członków NATO. To co otrzymaliśmy jest tylko historyczną okazją do zbudowania siły i niezależności naszego kraju, którą miejmy nadzieję nasze władze w pełni wykorzystają. Powtarzam, w tej części wizyty obyło się bez niespodzianek.
Jednak tym na co wszyscy tak naprawdę czekali było przemówienie Donalda Trumpa na pl. Krasińskich w Warszawie. Historycznym miejscu ozdobionym ogromnym pomnikiem Powstania Warszawskiego. Oczywiście, był to jeden wielki show. Z jednej strony poinstruowane grupy widzów skandowały co i rusz imię amerykańskiego prezydenta. Z drugiej, Trump odwdzięczał się licznymi komplementami, ukłonami i deklaratywnym uwielbieniem dla Polski i Polaków. Brak tu miejsca na pełną analizę tekstu (linki do transkrypcji podaję poniżej) dlatego skupię się tylko na drugiej części przemowy. Pierwsza - stanowiła bardzo szczegółowe odwołanie historyczne. Była miła dla ucha ale bez większego znaczenia ponad to jedno, że nasza narracja historyczna dostała darmową reklamę (co ma swoją wartość). Miłe słowa dla Polaków miał zawsze, każdy z odwiedzających nas amerykańskich prezydentów. Fakt, że Trump zaskoczył wklepaną na piątkę wiedzą i dla odmiany nie pomylił Powstania Warszawskiego z Powstaniem w Getcie, liczy mu się na plus. Cały ten historyczny wykład poza politycznym marketingiem był tylko wprowadzeniem do drugiej części adresowanej do świata, a nie Polaków.
A w niej Donald Trump przedstawił ideowe cele swojej prezydentury oraz wezwał Zachód do jedności i walki w obronie wartości: wiary w Boga, rodziny, wolności osobistej, a także osiągnięć zachodniej cywilizacji. Stanął w obronie jej tradycji i historii oraz zwyczajów. Takie odwołanie do Boga i religii nie zdarzyło się żadnemu zachodniemu przywódcy od bardzo wielu lat. W swojej wizji Trump przedstawił zagrożenia: terroryzm, ekstremizm, czy poddanie się obcej dominacji kulturowej. W ujęciu państwowym dodał także agresję militarną, propagandę, przestępstwa finansowe czy wojnę cybernetyczną. W tym kontekście wymienił działania Rosji, jej ingerencję na Ukrainie i w Syrii, a także Iran czy Północną Koreę. A do nich dodał jeszcze wszechobecną biurokrację jako siłę zabijającą ducha wolności, robiąc oczywiste choć nienazwane nawiązanie do Unii Europejskiej w rozumieniu administracyjnym. Temu wszystkiemu przeciwstawił zachodnią cywilizację - jej wolność, pluralizm, otwartość, chrześcijańskie korzenie, historię, chęć ciągłego rozwoju i zdobywania wiedzy. Stwierdził, że żadne posiadane pieniądze i technologia nie zastąpią woli i przekonania, by zwyciężyć niebezpieczeństwa. Na przykładzie Polski udowadniał, że czasem tylko wiara i niezłomność pozwalają przetrwać. Powiedział, że Europa musi się zdecydować, czy chce bronić swojej tożsamości czy też zniknąć i nieodwracalnie utracić zdobyty przez lata dorobek. Niemal dosłownie wzywał do zamknięcia granic i zdecydowanej polityki migracyjnej. Przypomniał o potrzebie zbrojeń i zapewnił, że USA wypełni zobowiązania wynikające z art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego ale tego samego oczekuje od innych. Swojej przemowy nie adresował tylko do rządów ale i zwykłych obywateli. To oni stanowią sól ziemi, prawdziwe serce zachodniej kultury stanowiące o jej sukcesie i przetrwaniu. Amerykański prezydent rzucił Unii Europejskiej wyzwanie, sięgnął po przywództwo. Nie tylko fizyczne, oparte na sile militarnej i gospodarczej jak dotychczas, ale ideologiczne. Wezwał do powrotu do korzeni i obudzenia się z prowadzącego do zagłady marazmu i niezdecydowania. Zaproponował to, czego Zachodowi od dawna brakowało. Koherentnych, uniwersalnych dla naszej kultury wartości, wokół których warto się organizować i które warto bronić. A które poprawność polityczna Europy od dawna spychała w niebyt. Nazwał po imieniu to, o czym od dawna mówią eksperci i coraz bardziej radykalnie nastawione grupy walczące z establishmentem - wojna cywilizacji. A nie ma obrony przed obcą doktryną bez odwołania się do własnej, równie silnej koncepcji.
To była ważna deklaracja i ważna przemowa, a Polska wpisała się w tę narrację wprost idealnie. Na razie w naszych mediach przemknęła niezauważona. Na razie na świecie więcej mówi się o Korei Północnej. Nie mam wątpliwości, że usłyszano ją na szczycie G20 chociaż wszyscy czekają na spotkanie Trump - Putin. W każdym razie, tzw. alt-prawica na pewno tego tematu nie przepuści a to znaczy, że wkrótce internet spopularyzuje to przemówienie.

Linki do transkrypcji przemówienia:

Wersja angielska

Wersja polska

 

wtorek, 4 lipca 2017

Nowe rozdanie Trumpa

Odkąd gruchnęła wieść o przyjeździe amerykańskiego prezydenta do Polski, nasze media prześcigają się w domysłach i spekulacjach co też ona może oznaczać? Czy, jak chce obóz rządzący, jest to wizyta potwierdzająca pozycję naszego kraju na świecie i dowód skuteczności polityki zagranicznej? Czy może, jak mówi opozycja, nic nie znaczący gest kontrowersyjnego polityka, który wpada tylko pouśmiechać się wśród sobie podobnych i zaraz leci na szczyt G20?
Nie warto tracić czasu na propagandowe gdybanie, gdy na stole leżą już niemal wszystkie karty i rozdanie wydaje się oczywiste. Parafrazując klasyka, tak naprawdę wszyscy wszystko wiedzą. Scenariusz został już ustalony.
 
 
Donald Trump jest człowiekiem, czy to się komuś podoba czy nie, determinującym kierunek w jakim zmierza światowy układ sił. Jego zagraniczne wizyty, uściski dłoni i przemowy mają znaczenie. Świat słucha. Reprezentuje kraj pełniący przez ostatnie 26 lat rolę absolutnego hegemona. USA, morskiego imperium panującego nad całym Rimlandem (w kontrze do Heartlandu), którego pozycja w ostatniej dekadzie stała się niepewna. Ta słabość objawiająca się biernością, a wręcz celowym wycofywaniem się ze strefy wpływów była domeną rządów pacyfistycznie nastawionego idealisty Barracka Obama. Oczywiście, przyczyny takiej polityki są dużo bardziej złożone i często niezależne od prezydenckiej woli. Jak scheda po G.W. Bushu, kryzys gospodarczy, przemiany społeczne czy wreszcie działania innych mocarstw. Niemniej, wiele osobistych decyzji Obamy doprowadziło do poważnych, negatywnych konsekwencji (m.in. sprawa niesławnej "czerwonej linii" dla Assada) i eskalacji konfliktów. Poświęcam temu zagadnieniu wiele stron w "Globalnej Grze" (ebook) i tam odsyłam wszystkich ciekawych szczegółów. W formule fejsbukowej publikacji po prostu nie ma miejsca na detale. Trump doszedł do władzy na fali przemian i buntu społecznego, dokładnie tak jak Obama, tego samego zrywu, który przemeblował już niejedną krajową scenę polityczną. Zaczęło się od "rewolty" o zabarwieniu socjalistycznym (na fali kryzysu 2008 roku), by w kolejnej fazie rozczarowania establishmentem, przerodzić się w coś bardziej radykalnego, antyglobalistycznego i nacjonalistycznego (nie myląc z szowinizmem).
Piszę to tylko po to, by nakreślić tło wydarzeń. Polityka Trumpa polega dzisiaj na odzyskaniu przez USA utraconej pozycji i to w formie właśnie takiego prawicowego radykalizmu. By mógł tego dokonać potrzebuje pieniędzy - tak jako narzędzia, jak i celu samego w sobie. W polityce wewnętrznej powstrzymuje go Kongres i dlatego realizacja planów - czy to przez pobudzenie gospodarki (planowana reforma podatkowa), czy też przez oszczędzanie (ucięcie kosztownych programów socjalnych)- idzie bardzo wolno. Ale w polityce światowej to on rozdaje karty. Tym bardziej że imperium ma jeszcze kilka asów w rękawie. Podstawą jest więc poprawienie ujemnego bilansu handlowego. Każda wizyta zagraniczna prezydenta obliczona jest na wymierne korzyści. Są to przeważnie wielomiliardowe kontrakty (ostatnia wizyta na Bliskim Wschodzie, ale też spotkanie z premierem Indii) lub zapowiedzi/działania zmierzające do długofalowej współpracy handlowej. W zamian USA oferuje swoją wieczną przyjaźń, a to oznacza wsparcie zarówno polityczne, jak i militarne. Tam gdzie to możliwe, wyznacza też swoich sojuszników na regionalnych rozgrywających. Dokładnie tak stało się w przypadku Arabii Saudyjskiej, która z uwagi na zachowanie Turcji, zajęła jej miejsce największego sojusznika USA w regionie. Jest to zresztą idealny przykład na wprowadzenie w życie zasady "dziel i rządź" (vide sytuacja wokół Kataru). Metodą kija i marchewki USA odzyskuje utraconą pozycję i w tej chwili znowu liczy się w wielkiej rozgrywce o Syrię i Irak (chociaż perspektywy są niepewne ale to inna bajka). Podobnie postąpiono dogadując się z Indiami (kosztem Pakistanu) oraz Koreą Południową (kosztem Filipin).
Przez moment wydawało się też, że cyniczny pragmatyzm i interesy zwyciężą w stosunkach z Chinami. Jednak znakomite relacje Xi Jinpinga i Donalda Trumpa nie przyniosły spodziewanych przez USA rezultatów (m.in. ciągle eskalująca sytuacja wokół Północnej Korei, Morza Południowochińskiego i ogólnie rzecz biorąc niekorzystny bilans handlowy). Toteż w ostatnim czasie widać pewne akty wrogości ze strony Amerykanów. Może to być jedynie przygrywka do dalszych negocjacji, ale powoli krystalizuje się sytuacja, w której to Chiny nie sprzymierzą się z USA, ale raczej Rosją (vide Belt&Road czyli Jedwabny Szlak), a w takim przypadku powróci temat wojny powietrzno-morskiej, czyli walki o dominację na Pacyfiku. To jednak jeszcze pieśń przyszłości i na razie obie strony dążyć będą do współpracy, szukając sojuszników swojej sprawy. Tymczasem, o ile nieczułość Chin na Amerykańskie awanse była niemiła ale spodziewana, o tyle ostatni rok wywrócił politykę europejską do góry nogami zaskakując wszystkich.
Po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, USA straciły w niej swój punkt zaczepienia. Do tej pory rzecznikiem amerykańskich interesów był Londyn. Teraz ta możliwość wpływu na politykę UE z dnia na dzień przepadła, a to oznacza, że Unia z sojusznika stała się nagle konkurentem. Piszę o całej wspólnocie, ale tak naprawdę problem sprowadza się do Republiki Federalnej Niemiec. Dla Amerykanów jasnym jest, że w obecnej chwili to kanclerz Merkel decyduje o kierunkach polityki unijnej. Nie mają wątpliwości, że konstrukcja rynku wewnętrznego, jak i polityka monetarna strefy euro służy przede wszystkim utrzymywaniu niemieckiego PKB i ogromnego eksportu (nadwyżka handlowa 285 mld euro) przy bardzo niekorzystnym dla USA bilansie handlowym (kością niezgody jest też temat eksportu stali). Zupełnie otwarty konflikt pomiędzy Angelą Merkel a Donaldem Trumpem jest, poza osobistą niechęcią, umotywowany finansowo. Wypowiedzenie porozumienia klimatycznego czy wywalenie do kosza umowy TTIP, to nic innego jak odmowa ponoszenia przez USA kosztów modernizacji przemysłu oraz ochrona własnego rynku (który w wielu kategoriach stoi niżej od europejskiego). Poza tym, Amerykanom nie w smak jest też prorosyjska polityka energetyczna Niemiec (vide Nordstream2), bo to z kolei ogranicza ich możliwość eksportu gazu łupkowego. Przy tym wszystkim nie należy się dziwić, że przyciśnięte finansowo Stany, obciążone obowiązkiem pilnowania światowego bezpieczeństwa, złoszczą się na Niemców oszczędzających na kosztach wspólnego bezpieczeństwa (natowskich wymóg wydawania 2% PKB na zbrojenia). A kanclerz Merkel ani myśli podporządkowywać się polityce nowej administracji Białego Domu, wręcz dąży do jeszcze większej niezależności (sprawa budowy unii w Unii oraz europejskich sił zbrojnych).
Gdzie dochodzimy do lipcowej wizyty Trumpa w Warszawie. W świetle powyżej przedstawionych faktów jasnym jest, że USA potrzebują nowego rzecznika w Unii. Kraju, który będzie od teraz ich punktem zaczepienia pozwalającym decydować o kierunkach polityki wspólnoty. Najlepiej takim, o podobnych interesach. Francja jest największym sojusznikiem Niemiec, ledwie wychodząca z kryzysu Hiszpania zbyt peryferyjna i podzielona wewnętrznie, podobnie przytłoczone imigrantami i recesją Włochy czy goniąca resztką tchu Grecja. Z większych państw mogłaby być jeszcze Rumunia, która jednak stoi o poziom niżej w rozwoju i nie liczy się w europejskich rozgrywkach. Pozostaje więc tylko Polska. Kraj duży, ze sporym rynkiem zbytu, solidny gospodarczo, homogeniczny narodowościowo (więc stabilny), korzystnie antyrosyjski i starający się uniezależnić od Niemiec. Kraj aspirujący do roli regionalnego przywódcy i z punktu widzenia USA - rewelacyjnie położony geograficznie, niemalże frontowy. Wprost na autostradzie Europa-Azja, co daje wielkie możliwości projekcji siły na mniejszych sąsiadów i szachowania większych, a także rękę na pulsie inicjatywy Jedwabnego Szlaku i możliwość blokowania rosyjskiej ekspansji. Kolejną sprzyjającą okolicznością jest proamerykański, aktywny w polityce regionalnej i światowej rząd od którego można oczekiwać pewnej uległości (a z pewnością takie są amerykańskie założenia). Czego chcieć więcej? Poparcie Polski w jej aspiracjach, daje Amerykanom maksimum korzyści przy minimum zaangażowania, niemal od razu i jest korzystne dla obu stron.
To wszystko można było wywnioskować zwyczajnie śledząc wydarzenia i amerykańską politykę w ostatnich miesiącach. Ostatecznie potwierdzenie przyszło jednak dopiero na konferencji prasowej generała Herberta R. McMastera, prezydenckiego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Otóż w dniu 29 czerwca potwierdził on cele amerykańskiej polityki podczas lipcowej wizyty w Europie. Po pierwsze, zaznaczenie swojej pozycji i umocnienie istniejących sojuszy (w rozumieniu wzmocnienia bezpieczeństwa). Po drugie, handel i współpraca gospodarcza. Po trzecie, wspólna inicjatywa polityczna, która wyznaczy kierunki rozwoju na przyszłe lata. Inicjatywa, która umocni USA w roli hegemona, a Polskę uczyni regionalnym liderem, dokładnie wg wcześniej opisanego wzoru. Co zabawne, na pytania dziennikarzy o kwestie wolności prasy (najwyraźniej ze wszystkich problemów polskiego systemu tylko ten jeden zapisał się w pamięci tamtejszej prasy), generał tylko gładko przeszedł do opisywania jak ważnym sojusznikiem jest Polska. To zrozumiałe, bo też dla amerykańskich interesów bez znaczenia jest czy mamy tutaj zamordystyczną monarchię jak w Arabii Saudyjskiej, autorytaryzm, czy potykającą się o własne nogi postkomunistyczną demokrację.
Mając na uwadze powyższe, zabawmy się w zgadywanie. Czego spodziewać się po Trumpie w Warszawie?
Z niemal stuprocentową pewnością powiem, że przemowy o braterstwie krwi w walce o wolność i demokrację. O tym, że dopóki Amerykanie będą mieli cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, Polska już nigdy nie będzie sama, a każdy wróg poniesie surowe konsekwencje swojej agresji. O tym, że Polska pokazała jak podnieść się z popiołów i jak budować własną wartość, jak być nieugiętym i jak walczyć o swoje. Ameryce się to podoba, Ameryka to szanuje i oczekuje, że inni też będą brać z naszego kraju przykład. I, że pan prezydent Donald Trump wszystkich nas szczerze kocha i jesteśmy wspaniałymi ludźmi, a to jest wspaniały kraj, wzór dla innych. Dlatego USA pomogą Polsce stać się liderem i zająć miejsce na jakie zasługuje. Następnie przedstawione zostaną podpisane kontrakty na amerykańską broń i amerykański gaz na grube miliardy dolarów oraz zapowiedź kolejnych inwestycji, w tym przemysłowych, infrastrukturalnych i energetycznych. Zgadując dalej, być może wypłynie informacja o dalszym wzmocnieniu amerykańskich wojsk w regionie, w tym przesunięcia wielu istotnych baz i infrastruktury z Niemiec do Polski. Przy tej okazji wyartykułowany może zostać ostry sprzeciw wobec polityki Rosji (prawdopodobnie mniej więcej zbiegnie się to z opublikowaniem nowych sankcji). Z pewnością kilka ciepłych słów usłyszą przywódcy Trójmorza (12 państw), ale z pewnymi zastrzeżeniami. W Rijadzie Trump postawił arabskim przywódcom ultimatum, by porzucili terroryzm. Czy w Warszawie postąpi podobnie? Czy nowe ultimatum będzie dotyczyć relacji z Rosją? Wydatków na zbrojenia? Polityki energetycznej? Czy czegoś jeszcze innego? Metoda kija i marchewki wymaga wyartykułowania groźby. Pewnym jest też, że zaproponowane przez Trumpa nowe rozdanie w regionie, ma obowiązywać przez wiele następnych lat, choćby z początku nie było to oczywiste.
Właśnie, nie dajmy się zwieść. Poza niewiele znaczącymi frazesami i okrągłymi słówkami, przesłanie tego wystąpienia będzie jasne i demonstracyjne. Z jednej strony, chodzi o pogrożenie palcem Starej Europie (bo to ich kosztem mamy wzrosnąć, amerykański LNG zamiast rosyjskiego NordStream2), a z drugiej Rosji (wyznaczając czerwoną linię granic ekspansji, dokładając sankcji). Wreszcie, będzie to kolejna podróż, która przyniesie Ameryce korzystne kontrakty dające miliardy dolarów wpływu. A wszystko w ramach przygotowań do rozmów w Hamburgu podczas szczytu G20, któremu jak na złość Trumpowi, przewodniczą Niemcy. Bez żadnych wątpliwości, to tam rozegra się wielka geopolityka. To w Hamburgu, w kuluarowych rozmowach wybrzmiewać będą echa warszawskiej deklaracji i to tam zawarte zostaną nowe układy. Wiadomo, że USA są otwarte na rozmowy tak z Rosją, jak i Chinami. Trump wciąż powtarza, że gotów jest wypracować nowe porozumienie klimatyczne i na zasadach fair play, zawrzeć umowy handlowe z UE. Być może wypłynie też temat Ukrainy (nieobecnej w Warszawie) i bezpieczeństwa w Europie. Ale to już temat na inną opowieść i na pewno pojawi się jeszcze w postach "Globalnej Gry".
Reasumując, kilka słów rozsądku zanim w czwartek zaleje nas fala propagandy z rodzimych mediów. Tak naprawdę drugorzędne znaczenie ma tutaj zachowanie naszych władz oraz to kto akurat rządzi. Oczywiście, miarą skuteczności naszej dyplomacji będzie pragmatyczne wyzyskanie tego wydarzenia tak by korzyści dla kraju były maksymalnie duże. Chcę powiedzieć, że to wydarzenia niezależne od nas wykreowały tę sytuację, a w mniejszym stopniu nasze działanie (chociaż z pewnością zabiegi prezydenta Dudy pomogły sprawie). Czy to będzie przełomowa wizyta? Dla Polski, tak. Prawdopodobnie też dla regionu, a nieco mniej w polityce światowej (co nie znaczy, że będzie bez znaczenia!). Ugruntuje już wprowadzone zmiany (jak wzmocnienie wschodniej flanki NATO i powrót armii USA do Europy) oraz zapowie nowe (zmiana polityki w regionie). Czy w perspektywie lat okaże się początkiem naszej drogi ku wielkości, czy raczej będzie ślepą uliczką, a może wciągnie nas w wojnę? Kraj w naszym położeniu geopolitycznym może stosować tylko ucieczkę do przodu. Biegnijmy więc, nie ma innego wyjścia.




niedziela, 2 lipca 2017

Francja przed szansą


W jednym z kwietniowych postów pisałem obszernie o wyborach prezydenckich we Francji. Mam teraz chwilę czasu by wrócić do tego tematu. Zgodnie z przewidywaniami Emmanuel Macron pokonał w nich Marine LePen dając Francji i Europie chwilę oddechu. Tymczasem jesteśmy już po wyborach parlamentarnych i cóż się okazało? Ich wynik jest sporym zaskoczeniem. Co prawda większość komentatorów raczej zgodna była co do ponownej (po prezydenckich) wygranej Macrona ale mało kto podejrzewał, ze zgarnie on absolutną większość miejsc w parlamencie.
 
 
 
Na jego korzyść zagrało kilka elementów. Po pierwsze, Macron (lub jego sztab) doskonale rozegrał całą sprawę politycznie. Ruch zasilony został licznymi kandydatami z innych partii, w tym republikańskimi, socjalistycznymi i liberalno-lewicowymi. Pozyskał też rozpoznawalnych kandydatów niezależnych, którzy dotychczas nie zajmowali się polityką (np: założyciel firmy komputerowej Infogrames, znany sędzia czy utalentowany matematyk). Dodatkowo, En Marche! nie startował w tym wyścigu samotnie, tylko wszedł w koalicję z MoD (Ruch Demokratyczny) znanego centrowego polityka François Bayrou. Tym sposobem nowy prezydent upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, przekonał wyborców, że buduje szeroką koalicję na rzecz ratowania Francji i odebrał konkurencji najcenniejszych kandydatów.
 
Z kolei marginalizowana politycznie Marine LePen i jej Front Narodowy nie potrafiła wyjść ponad zaklęty krąg izolacjonizmu i strachu przed imigracją, a tematy te w miarę trwania kampanii wyraźnie traciły na popularności. Ostatnim elementem, który bardzo pomógł En Marche! w wygranej była nieprawdopodobnie niska frekwencja wyborcza (I tura - 48,70%, II tura - 42,64%) co przy dość nietypowym systemie wyborczym dodatkowo premiowało siły mniej radykalne. Dla przykładu, Front Narodowy zebrał w pierwszej turze niemal 3 mln głosów, blisko dwa razy więcej niż cała lewica razem wzięta i tylko pół miliona mniej niż trzecia siła - Republikanie. Podobnie było w drugiej turze, a mimo to lewica zebrała łącznie 45 mandatów, podczas gdy Front Narodowy raptem 8. Wiele też o samych wyborach mówi aż 7% oddanych pustych kart do głosowania i 3% głosów nieważnych. Z jednej strony to wyraz sprzeciwu wyborców wobec klasy politycznej, a z drugiej, gdyby nie ich poczucie odpowiedzialności za demokrację frekwencja byłaby znacznie niższa. To pokazuje w jak trudnym położeniu jest Francja, nie tylko gospodarczo ale też społecznie (kryzys polityczny dotychczasowych partii władzy to tylko logiczne następstwo powyższych).
Emmanuel Macron wziął wszystko co było do wzięcia, zdobywając samodzielną większość (ponad 60% miejsc w Zgromadzeniu Narodowym, licząc razem z koalicjantem). Jego zwycięstwo było też gwoździem do trumny socjalistów i konserwatywnej UMP (rozpad na dwie frakcje). W tej chwili nie istnieje siła polityczna stanowiąca realną alternatywę, ponieważ En Marche! skutecznie przejęło ludzi ze wszystkich środowisk, doprowadzając pozostałe partie na skraj upadku. Tak na marginesie, skalę porażki dotychczasowych polityków pokazuje jeden istotny wskaźnik. Tylko 25% kandydatów wybranych na poprzednią kadencję w 2012 roku, uzyskało reelekcję w wyborach 2017 roku. Spróbujmy sobie to wyobrazić na przykładzie polskiego Sejmu, gdzie ze znanych nam twarzy zostałoby raptem nieco ponad 100 osób. Zmęczenie wyborców dotychczasowym establishmentem jest więc oczywiste.
 


Obecny prezydent jest bardzo młody jak na polityka tej rangi, a przed nim ogromne wyzwanie. Jeśli podoła zadaniu uratowania Francji przed osunięciem się w chaos i destrukcję stanie się bohaterem, który panować będzie przez długie lata. A przed nim tytaniczna praca, m.in. starcie z potężnymi związkami zawodowymi i reforma kodeksu pracy, pobudzenie zmrożonej stagnacją gospodarki, rozwiązanie problemu miejskiej przestępczości, w tym konfliktów społecznych i integracji mniejszości narodowych (zwłaszcza muzułmańskich). Wreszcie niełatwa sytuacja międzynarodowa, trapiący Francję terroryzm, jej niepewna pozycja w Europie i uwikłanie w konflikty na świecie, trwający kryzys Unii Europejskiej. Wszystko zależy od tego, czy Emmanuel Macron jest mężem stanu na jakiego się kreuje (tak samo mówili o sobie Hollande, Sarkozy czy Chirac) czy nie. Czas pokaże.

niedziela, 25 czerwca 2017

Eid al-Fitr - koniec krwawego ramadanu


Przypadające na dziś muzułmańskie święto kończące święty miesiąc ramadanu (25 maja - 27 czerwca) jest okresem dla wyznawców tej religii radosnym (bo w końcu można się najeść i skorzystać z innych uciech życia), dziękczynnym (bo post oczyścił wyznawców z wszelkich grzechów, a jego przetrwanie jest powodem do satysfakcji) i ogólnie nieco zbliżonym swoją melodią do niektórych świąt katolickich (bo wskazane jest, aby co zamożniejsi muzułmanie w tym ostatnim dniu wspomagali ubogich - czyli forma prezentu oraz stronili od przemocy, ma panować pokój).



 

Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego w tym roku Eid przyjęty zostanie z ulgą. Dzień ten oznacza również koniec kampanii terroru dżihadystów, polegającej na zintensyfikowaniu zamachów przez bojowników Daesh. Śmierć męczenników w ramadanie ma być według doktryny IS wyjątkowo chwalebna. Podobnie było przed rokiem, gdy po pierwszych znaczących porażkach (utracenie zachodniego Iraku) Kalifat postanowił ponownie zasiać strach w sercach swoich wrogów. Bo chociaż sami największą uwagę przykładamy do bliższych nam zamachów w Europie (np. lotnisko Ataturka) lub USA (np. klub w Orlando), to jednak trzeba pamiętać, że najliczniejsze i najbardziej krwawe ataki obywają się w państwach muzułmańskich. W tym roku nasze oczy zwracały się głównie w kierunku Wielkiej Brytanii (koncert w Manchesterze, dwa ataki samochodowe w Londynie), Paryża (katedra Notre Dame, Champs Elysees) czy Brukseli (nieudany atak na dworcu centralnym). A przecież w tym samym czasie setki osób ginęło w zamachach w Iraku, Syrii, Afganistanie, Pakistanie, Somalii, Nigerii oraz (co stanowi spore novum) Iranie i Filipinach. Łącznie to ponad 1000 zabitych i kilka tysięcy rannych (będzie więcej, ponieważ w chwili pisania niniejszego artykułu Eid jeszcze trwa, a razem z nim kolejne ataki).



Warto o tym pamiętać, bo jeśli analizujemy sytuację geopolityczną, koniecznie musimy brać pod uwagę rozwój nastrojów społecznych. Niejako przyzwyczajone w ostatnim czasie do wojen i terroru, żyjące w autokracjach (w najlepszym razie) narody muzułmańskie okazują większą cierpliwość wobec swoich władz (albo i tak nie mają na nie wpływu), ale nie stronią od aktów odwetu na wrogich sobie ugrupowaniach (przykład milicji w Iraku). W pewnym stopniu możemy więc pokusić się o prognozę rozwoju wypadków w Europie.



Tutaj sytuacja jest nieco inna, bo żyjemy w społeczeństwach demokratycznych, otwartych i zlaicyzowanych. A jednak terror dwukrotnie zmienił już bieg historii Wielkiej Brytanii. Za pierwszym razem poprzez referendum nt. Brexitu, a ostatnio w lekkomyślnie przegranych (formalnie wygranych) przez premier May wyborach parlamentarnych (pamiętajmy, że to była szefowa MSW, a błędy służb w przeciwdziałaniu zamachom były zatrważające). Miały też swój wydźwięk w elekcji prezydenckiej i parlamentarnej we Francji i stały się przedmiotem ostrego sporu m. in. Polski z UE w sprawie relokacji imigrantów. A przed nami nadal otwarty kalendarz wyborczy. Zresztą, jeśli można czegokolwiek oczekiwać to tylko pogorszenia sytuacji. Zaczyna się lato, a wraz z nim nowa fala imigracyjna o skali wielokrotnie przekraczającej to co działo się w 2015 roku (wokół Morza Śródziemnego zgromadziło się obecnie ponad 6 mln uciekinierów wojennych i migrantów ekonomicznych z zamiarem dostania się do Europy, w 2015 roku przybyło "ledwie" 2 mln). I właśnie tutaj chciałbym nawiązać do kolejnego, ale ważnego i ignorowanego na razie aspektu zagrożeń dla Europy (Globalna Gra - rozdział IV) - radykalizacji społeczeństw a w jej wyniku m. in. aktów odwetu.



W Niemczech co roku dochodzi do kilkuset podpaleń ośrodków dla uchodźców oraz wielu napaści na tle rasowym, etnicznym lub religijnym (co nie jest eksponowane medialnie, chociaż dane regularnie publikują odpowiednie służby), ale chrześcijański odwetowy atak terrorystyczny, jaki został ostatnio przeprowadzony w Wielkiej Brytanii, jest czymś nowym i niebezpiecznym. To oczywiście logiczne następstwo wydarzeń i dowód na błędną politykę władz (brak odpowiedniego reagowania na obawy społeczne). Do takich zdarzeń z pewnością będzie jeszcze dochodzić i jest to całkowicie po myśli Kalifatu (edit: w chwili pisania tych słów doszły mnie wieści o kolejnym samochodzie dostawczym, który wjechał w tłum zgromadzony przed angielskim meczetem). Wojna religijna to właśnie woda na ich młyn.



Tymczasem elity polityczne Europy reagują na dwa sposoby. Pierwszy to ignorowanie związku między poczuciem zagrożenia społecznego, niekontrolowaną falą imigracyjną a terroryzmem, w czym w mniejszym lub większym stopniu brylują Wielka Brytania, Francja, Belgia i Niemcy, podtrzymując swoją nieadekwatną do aktualnych zagrożeń politykę. A drugi to całkowite zamknięcie (syndrom oblężonej twierdzy), w czym z kolei od dawna przodują Węgrzy, a ostatnio także Polska, Austria i Czechy. Jak pokazują wydarzenia, żadne z tych podejść nie powstrzymuje pojedynczych aktów terroru czy odwetu, natomiast na pewno decyduje o skali tych zagrożeń oraz burzy stabilność społeczną i polityczną państw. Oczywiście, ogromny wpływ na zjawisko radykalizacji ma struktura społeczna, a ta siłą rzeczy jest dużo bardziej zróżnicowana (multikulturowa) w krajach zachodu. To dlatego, choć Wielka Brytania nie była w strefie Schengen, to nie obroniła się przed aktami terroru. Istnieje baza dla terroryzmu islamskiego, tak społeczna, jak i cała infrastruktura dostarczająca środki i motywację do walki (a także konkretne rozkazy), toteż napływ imigracji ma w tym przypadku znaczenie drugorzędne (tj. jedynie utrudnia wyłapanie powracających obywateli-terrorystów do kraju). Inaczej sprawa ma się jednak w pozostałych krajach Europy. Rozwiązywanie problemów nie może polegać na ich ignorowaniu i zakłamywaniu rzeczywistości. Grupy ludności obcej kulturowo wobec większości europejskiej (procentowo nadal dominująca jest ludność autochtoniczna) nie żyją przecież w próżni i właśnie ta obecność w połączeniu z poczuciem zagrożenia życia wynikającym z terroru oraz zachwiania porządku publicznego (przemieszczające się bez kontroli masy ludności) kreuje postawy radykalne (nacjonalistyczne, ale nie tylko). Jasnym jest, że wśród dwóch milionów imigrantów tylko niewielki procent (od kilku do kilkunastu tysięcy) stanowili bojownicy Daesh i innych organizacji, tyle że w wyniku odstąpienia od unijnych procedur na życzenie kanclerz Merkel nie ma już możliwości złapania lub zweryfikowania tych osób (co pokazały zamachy w Paryżu i Brukseli) i jest to tajemnicą poliszynela. Rządy, władze, media, ignorujące powyższy związek przyczynowo-skutkowy dodatkowo zaogniają i tak już napiętą sytuację. Frustracja obywateli nie znajduje bowiem ujścia, nie zostaje rozładowana, a tłumiona w końcu wybucha.



Wybicie okna w kebab barze czy pobicie kogoś ze względu na kolor skóry to incydenty aktualnie powszechne w całej Europie (i nie, Polska nie jest w czołówce) i podobnie karalne. Zdarzenia z Wielkiej Brytanii pokazują jednak, że może być dużo, dużo gorzej. Nie wspominając już nawet o możliwości (w pewnej perspektywie) dojścia do władzy grup absolutnie radykalnych i np. powstania obozów filtracyjnych, segregacji religijnej itp. Bierzmy też pod uwagę, że w większości zupełnie pokojowa i koegzystująca diaspora muzułmańska, jeśli będzie odpowiednio długo i brutalnie prześladowana, może w pewnym momencie naprawdę się zradykalizować tak jak chce tego ISIS.



Głupoty? Może. Ale wiele wskazuje na to, że władze choćby Wielkiej Brytanii mają już świadomość jak daleko sprawy zaszły. Na koniec proponuję niewielką gimnastykę intelektualną. To są tylko moje czyste spekulacje, ale czy nie zastanawia Państwa ewakuowanie 800 mieszkań w londyńskim Camden w piątkowy wieczór? Bez zapowiedzi, bez przygotowania. W największym pośpiechu. Mieszkańcy w szoku, wystraszeni, na walizkach, w szlafrokach i klapkach, przewożeni do hoteli. Powodem ma być to, że po tragicznym pożarze Grenfell Tower zarządzono kontrolę podobnych budynków komunalnych. W jej wyniku stwierdzono zastosowanie zbliżonych jakościowo materiałów wykończeniowych zewnętrznej elewacji, a wobec tego zagrożenie pożarowe. Tak poinformowany lokalny samorząd zdecydował się natychmiast ewakuować pięć najbardziej zagrożonych budynków. Tylko że, jak mówią mieszkańcy, remont elewacji dokonany został przed dziesięcioma laty, a system przeciwpożarowy utrzymywany był w sprawności (w przeciwieństwie do Grenfell, w której po prostu nie działał) toteż taki pośpiech ich bardzo zdziwił. A ja samorządowców rozumiem. To są budynki zamieszkane w dużej części przez muzułmanów (ale nie tylko, bo są i Polacy, hindusi i inni), a o łatwopalności elewacji wiedzą już wszyscy. Chodzi więc tak naprawdę o strach przed aktami odwetu polegającymi na podpaleniu elewacji. Zbrodni niewyobrażalnej, równającej się najokrutniejszym dokonaniom ISIS. Implikacje takiego czynu byłyby kolosalne i momentalnie rozpętałyby prawdziwą wojnę religijną. Dlatego, mimo że przedstawiony wyżej wywód logiczny wydaje się prawdopodobny, władze nigdy nie przyznają się do swoich prawdziwych motywów.



Terroryzm, radykalizm i rozbicie to trzy największe zagrożenia dla istnienia Unii Europejskiej. Jej przetrwanie jest naszą gwarancją bezpieczeństwa, ale w świetle obecnej polityki i wydarzeń, może okazać się niepewne.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Arabia ma Katar


Nie tak dawno pisałem o wizycie Donalda Trumpa na Bliskim Wschodzie i skutkach jakie wywołała a już mamy kolejne jej efekty. Wydawało się jasne, że mianowana na głównego sojusznika USA w regionie Arabia Saudyjska wkrótce rzuci wyzwanie Iranowi. Nie spodziewałem się jednak, że nastąpi to w zaledwie kilka dni później.



 
 
 
 
 
A chodzi o Katar. Niewielkie państwo położone nad Zatoką Perską, rządzone przez ambitnego i charyzmatycznego szejka Tamima Al Thaniego. W pierwszy czerwcowy poniedziałek, media zalały doniesienia informujące, że Arabia Saudyjska w trybie natychmiastowym zrywa z tym krajem wszelkie relacje dyplomatyczne. Powodem miały być polityka Kataru, wspieranie terroryzmu i przychylność wobec Iranu. Kroplą, która przelała czarę goryczy było opublikowanie proirańskich komentarzy szejka Kataru przez serwisy telewizji Al-Jazeera. W ślad za Saudami podążyli ich lokalni sojusznicy: Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn i Egipt, oraz kilka innych państw związanych z Saudami. W ślad za wydaleniem dyplomatów w trybie natychmiastowym wprowadzono blokadę graniczną: lądową, morską i powietrzną Kataru, wstrzymano wysyłkę i odbiór poczty, zablokowano nadawanie sygnału telewizji Al-Jazeera, wydalono obywateli katarskich, a także jednostronnie zakończono udział katarskiej misji wojskowej w wojnie w Jemenie (po stronie saudyjskiej koalicji). Katar jest niewielkim państwem położonym na wychodzącym w wody Zatoki Perskiej półwyspie. Jedyną granicą lądową jest ta z Arabią Saudyjską, a morską zamykają wspólnie Bahrajn i Zjednoczone Emiraty Arabskie, pozostawiając jedynie otwartą drogę na Iran od północy. Dodatkowym utrudnieniem jest pełnienie nadzoru informacyjnego lotów (tzw. FIR - Flight Information Region) wokół znacznej części zachodniego i północnego Kataru przez Bahrajn. Oznacza to tyle, że loty Qatar Airlines nie mają (upraszczając sprawę) parasola informacyjnego, wobec czego z uwagi na międzynarodowe przepisy bezpieczeństwa nie mogą korzystać z tej przestrzeni pomimo, że jest ona częścią przestrzeni lotniczej Kataru. Miejscowym liniom lotniczym pozostaje więc tylko lot przez terytorium Iranu co praktycznie eliminuje możliwość obrania destynacji w kierunkach zachodnich. To spory cios dla tego przewoźnika. Dodatkowo, wszelkie pozostałe loty (tj innych przewoźników) miały być uzgadniane z 24 godzinnym wyprzedzeniem.



W kolejnym ruchu, saudyjska dyplomacja jeszcze podbiła stawkę ogłaszając dziesięciopunktowe ultimatum, którego całkowite spełnienie miało być warunkiem zniesienia blokady. Treści żądań nie ujawniono, poza wzmiankami, że chodzi m.in. o zerwanie kontaktów z Iranem i zaprzestanie finansowania Bractwa Muzułmańskiego, zamknięcie telewizji Al-Jazeera i wydalenie azylantów z Hamasu. O ile realizację drugiego punktu można jeszcze sobie wyobrazić (przynajmniej teoretycznie) o tyle pozostałe stanowią o podmiotowości tego państwa w świecie arabskim. Katar i Iran wspólnie eksploatują bogate złoża ropy położone na wodach terytorialnych obu państw. Zresztą Doha (stolica kraju) odrzuciła oskarżenia i jak donosiły media, wyciągnęła z magazynów czołgi wysyłając armię na saudyjską granicę. Swoją pomoc logistyczną (np: żywność) dla Kataru zadeklarował Iran, Rosja a także Turcja. Parlament tej ostatnie w trybie błyskawicznym przyjął ustawę pozwalającą na wysłanie do Kataru między 3000 a 5000 żołnierzy w ramach wsparcia. Żołnierzy, którzy w razie saudyjskiej inwazji mają zapewne stawić zbrojny opór. Neutralność w całej aferze próbują zachować Oman i Kuwejt, który stara się szukać porozumienia między zwaśnionymi stronami ustawiając się w roli mediatora. Tylko, że saudyjska koalicja nie jest zainteresowana pokojowym rozwiązaniem. Eksperci całkiem serio mówią o realnym zagrożeniu wojną. Na terenie Kataru swoją bazę ma lotnictwo USA i Wielkiej Brytanii. Operujące z niej samoloty działają zarówno w Afganistanie jak i Iraku. Każdy konflikt w pobliżu drastycznie ograniczy jej funkcjonalność. Być może z tego powodu USA starają się zachować w całej aferze możliwie neutralnie. Chociaż jak zawsze chodzi też o biznes. Katar w kilka dni po wprowadzeniu blokady podpisał kontrakt z USA na dostawę myśliwców F-15 za kwotę 12 mld dolarów. Podobne kontrakty podpisał zresztą wcześniej z wieloma innymi krajami Europy. W ciągu ledwie kilku lat katarska armia ma się stać jedną z najnowocześniejszych w regionie.

Czy sięgająca po regionalne przywództwo Arabia Saudyjska, postanowiła podporządkować sobie rywala póki jest relatywnie słaby militarnie? To pewnie jeden z czynników.



Żeby była jasność. Tak Arabia Saudyjska jak i Katar finansują terroryzm. Jest głównym sponsorem wielu salafickich organizacji, w tym Bractwa Muzułmańskiego (obalonego przez armię w Egipcie), czy Tahrir al-Sham (syryjska Al'Kaida). Wspiera jeden z rządów w Libii (ten zachodni), ma świetne relacje z afgańskim Talibanem. A telewizja Al-Jazeera jest oczywiście tubą propagandową wykorzystywaną do szerzenia katarskiego punktu widzenia w świecie arabskim. Ale mimo tego całego soczyście sunnickiego 'podłoża', świetnie dogaduje się z szyickim Iranem czy USA. Wykształcony na zachodzie szejk Tamim al-Thani "chwyta wiele srok za ogon" prowadząc bardzo wszechstronną politykę obliczoną na wzrost znaczenia tego maleńkiego państwa tak w regionie jak i na świecie poprzez rozbudowę formalnych i nieformalnych powiązań międzynarodowych. Jest przecież właścicielem topowej francuskiej drużyny piłkarskiej Paris Saint-Germain F.C., co z kolei przełożyło się (przez koneksje i łapówki) na to, że ten pozbawiony sportowej infrastruktury pustynny kraj, wygrał organizację mistrzostw świata w piłce nożnej w 2022 roku. Eksportuje ropę i gaz ze swoich złóż, których odbiorcą jest wiele państw, w tym także Polska. Wiązał się militarnie z Saudami, biorąc czynny udział np: w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, czy do niedawna w wojnie domowej w Jemenie. Tym sposobem kraj o teoretycznie niewielkim potencjale stał się jednym z głównych rozgrywających w regionie. Dużo powyżej swoich faktycznych możliwości (wystarczy powiedzieć, że na 2.5 mln mieszkańców tylko ok. 17% stanowią rodowici Katarczycy - pozostali to ekspaci i pracownicy fizyczni) i to właśnie przeszkadza wielkiej (33 mln mieszkańców) Arabii Saudyjskiej.



Arabia Saudyjska czuje się kolebką świata muzułmańskiego (wiadomo - Mekka, Medyna) i jako taka jest w swoim mniemaniu predestynowana do bycia jedynym jego przedstawicielem w światowym porządku. W ujęciu historycznym i religijnym, jej emploi wywodzi się z czasów Emiratu Dirijji oraz początków wahhabizmu. Jak zgrabnie opisał dr Wojciech Szewko w swoim artykule "Blokada Kataru czyli wojna o Al-Jazeerę" (BiznesAlert.pl), Saudowie prezentują islam zinstytucjonalizowany, tymczasem Bractwo Muzułmańskie (czyli pośrednio Katar) to islam wywrotowy i antysystemowy (a także w pewnych aspektach mniej radykalny). To kolejny czynnik, leżący u podstaw obecnego konfliktu między tymi państwami. Saudowie świetnie zdają sobie sprawę, że dużo groźniejsza od bieżącej dyplomacji Kataru czy nawet finansowania zbrojnych grup, jest szerzona przezeń ideologia mogąca doprowadzić do głębokich przemian społecznych.



Idzie więc nie tylko o dominację polityczną, ale także o rząd dusz w całym świecie arabskim. Tak jak pisałem w "Globalnej Grze" - o budowę (w pewnej perspektywie) Kalifatu, tudzież Emiratu. A chrapkę na to ma nie tylko Arabia, ale też Turcja. Stąd ta pozornie dziwna koalicja turecko-katarska.



Mija właśnie ostatni dzień dany obywatelom Kataru na opuszczenie terytorium państw "blokujących". Walki między wspieranymi przez obie strony syryjskimi grupami zbrojnymi rozgorzały z nową siłą. Iran, otrzymał bolesny cios w postaci ataku terrorystycznego na parlament (sprawcą Daesh), na co odpowiedział pierwszym w historii bojowym użyciem rakiety średniego zasięgu Shahab3 (przeleciał prawie 1 tyś. km) rażąc siły Kalifatu pod Dajr-az-Zaur. Liczne ataki terrorystyczne nastąpiły też w Egipcie i Iraku. W odpowiedzi na tureckie ataki oraz misję wojskową do Kataru, syryjscy Kurdowie (SDF) wystąpili z propozycją współpracy z Arabią Saudyjską. Z kolei ich iraccy kuzyni ogłosili referendum na temat niepodległości, czemu sprzeciwił się rząd w Bagdadzie. Rosja wraz z rządowymi siłami syryjskimi, odcięła Amerykanom i ich rebelianckim sojusznikom drogę z Iraku do środkowej Syrii, komplikując plany odbicia Rakki i pozostania w syryjskiej grze. W odpowiedzi, kilka dnia później Amerykanie strącili syryjski samolot. Wydarzenia zaczynają toczyć się coraz szybciej.



Wydaje się, że Katar powinien się ukorzyć, a zakulisowe działania dyplomacji zmiękczą też stanowisko Saudów. Tylko czy zaangażowanym stronom naprawdę na tym zależy? A może chodzi o teatr, który miałby podnieść cenę ropy?


Być może znajdujemy się na chwilę przed rozpoczęciem nowej fazy bliskowschodniego konfliktu, w której ostatecznie zawali się dotychczasowy porządek rzeczy. A co powstanie w tych odległych piaskach pustyni gdy opadnie bitewny kurz, nie sposób dziś odgadnąć.

piątek, 2 czerwca 2017

Advocatus diaboli - Pakt w Rijadzie


Gen. Sisi, król Salman i Donald Trump w Rijadzie maj 2017.

Koniec maja 2017 roku obfitował w wydarzenia, które z jednej strony zdeterminują najbliższą przyszłość świata w perspektywie geopolitycznej, a z drugiej, były syntezą bieżącego 'status quo'. Taka koincydencja, skompresowana w krótkim horyzoncie czasowym pozwala na przeprowadzenie szybkiej analizy. Szkoda by było przegapić okazję. Wszystkiego w krótkim profilowym wpisie opisać nie sposób, więc skupmy się na sytuacji wokół Półwyspu Arabskiego.

 
 
 
Nowy amerykański prezydent powoli odkrywa przed nami priorytety swojej bliskowschodniej polityki. Media (zbyt) wiele czas strawiły na roztrząsaniu tego czy Trump podczas swojej pierwszej, zagranicznej podróży (tudzież tournee) mocno uścisnął komuś dłoń czy nie, czy pierwsza dama zaszokowała odmową zakrycia głowy saudyjskich gospodarzy i czy datek pieniężny Saudów w wysokości 100mln dolarów na rzecz organizacji Ivanki Trump wspierającej usamodzielnianie się kobiet ma jakikolwiek inny wymiar poza symbolicznym. Popularne media ślizgają się po meritum rzeczy jak korpulentne foki po kawałku lodu toteż niewiele uwagi poświęcały temu co prawdziwie ważne.
 
Donald Trump występując w Rijadzie, stolicy ultrareligijnego królestwa Arabii Saudyjskiej wezwał świat muzułmański do podjęcia walki z islamskim ekstremizmem. Sposób w jaki to zrobił był równocześnie symboliczny i znaczący. Czemu? Mówił do forum złożonego z przedstawicieli 50 państw muzułmańskich z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji, w praktyce więc do całego świata muzułmańskiego. A w swojej pompatycznej acz dość bezpośredniej przemowie sprawy postawił bardzo jasno. Pozwolę sobie jego wypowiedź parafrazować po swojemu:
 
 
Jeśli chcecie by Ameryka i jej potęga was chroniła, jeśli chcecie pokoju, handlu i współpracy, musicie trzymać z nami. Musicie być żołnierzami w naszej armii, bo nie mamy zamiaru odwalać za was czarnej roboty jak do tej pory. Nie będziemy wam narzucać jak macie żyć - czyli, możecie sobie mieć dyktatorów i książąt, koniec z odgórnie implementowaną demokracją, żyjcie po swojemu nawet jeśli oznacza to nieprzestrzeganie praw człowieka. Jest tylko jeden warunek, skończycie z terroryzmem. Natychmiast, teraz i zaraz.

Cała przemowa (kto ciekaw niech poszuka transkrypcji) była zresztą nieźle napisana, chociaż nieznośnie emanowała amerykańskim mesjanizmem. Trump dość romantycznie odwoływał się co i rusz do pokoju i przyszłości ("naszych dzieci"), by wreszcie podzielić świat na siły dobra i zła (podobnie mówił Reagan czy George Walker Bush). Zło ma oczywiście zostać całkowicie zniszczone, a jest nim ekstremizm. To musiało wzbudzić grozę wśród niektórych z obecnych na sali przywódców od lat wspierających islamskich ekstremistów. Sama Arabia Saudyjska ideologicznie praktycznie nie różni się od Państwa Islamskiego czy Al-Kaidy (pomijając już nawet faktyczną pomoc tymże). Podobną ścieżką szedł Katar czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. A jednak Trump dał im tzw. "way out". Gotów jest puścić to wszystko w niepamięć w zamian za pełne podporządkowanie. Dodatkowo wybór podbudowuje wizją lukratywnej współpracy biznesowej i technologicznej. Co jest bardzo sprytnym i czysto handlowym zagraniem. Czemu mamy walczyć jeśli możemy robić ze sobą świetne interesy i wszyscy będą zadowoleni? Tylko zniszczcie terroryzm. Każdy kto będzie wspierał organizacje terrorystyczne stanie się naszym wrogiem, będzie wiódł krótkie życie ("your life will be brief "). Jeśli więc sprzeciwicie się nam, nie będzie litości. Zniszczymy was naszą potęgą i nie zawahamy się. Czy można być bardziej dosłownym?
 
 
Króla Salmana nie trzeba było długo przekonywać, mimo jego zdecydowanie konserwatywnych (żeby nie powiedzieć islamistycznych) poglądów. Błyskawicznie poszedł w ślady swego brata Abd Allaha (poprzedniego króla), przypieczętowując sojusz z USA kontraktem na zakup amerykańskiego sprzętu wojskowego za 110 mld dolarów. Po prawdzie nie miał wyjścia. Arabia z uwagi na niską cenę ropy zmierza prostą drogą do bankructwa, przegrywa (a w każdym razie, na pewno nie wygrywa) wojnę w Jemenie, a jej sojusznicy tracą terytoria w Syrii i Iraku, dzięki czemu zyskuje jej arcywróg - Iran. I tu jest właśnie przysłowiowy pies pogrzebany. Kraj Persów jest też niemiły sercu Trumpa, który zupełnie nie zgadza się z faktem uwolnienia Teheranu od sankcji przez poprzednią administrację. Ponieważ Turcja od czasu próby przewrotu praktycznie przestaje być sojusznikiem USA w regionie, jedyną pozostałą siłą wystarczająco mocną by przeciwstawić się ekspansji Iranu jest właśnie Arabia Saudyjska (Irak jest państwem upadłym, Egipt zbyt odległym, a Izrael nie jest arabski). A z kolei jedynym dla niej wyjściem uniknięcia bankructwa, ucieczka do przodu i wywołanie wojny (pozycja w regionie, ceny ropy itd.). Stąd zbrojenia, bo przecież otwarty konflikt Arabia Saudyjska-Iran będzie na rękę wszystkim. Dlatego podczas swej płomiennej przemowy, Trump nie zapomniał nadmienić o kolejnym warunku współpracy z USA. Musicie być przeciwko Iranowi, to ten kraj jest źródłem wszelkiego zła (nie ma znaczenia fakt, że ten bardzo wiele robi by powrócić na forum międzynarodowe jako przewidywalny i spokojny partner). Co było robić, postawienie takiego ultimatum skłoniło wielu z obecnych do podporządkowania się USA, a to z kolei w iście ekspresowym tempie przywraca Stanom pozycję hegemona na Bliskim Wschodzie. Sytuacja niekorzystna tak dla Rosji jak i partykularnie sprzymierzonego z nią Iranu (chwilowy alians bo tak naprawdę interesy obu państw są w warstwie ekonomicznej sprzeczne o czym kiedy indziej).
 
Pierwsze efekty mieliśmy już po kilku dniach. Egipt pod przywództwem generała Sisi rozpoczął naloty bombowe na obozy dżihadystów położone na terenie sąsiedniej Libii. W tym miejscu należy przypomnieć, że realizował tylko swój stary plan przewidujący także interwencję lądową. Operacja ta została zablokowana przez USA pod przywództwem Barracka Obamy. Natomiast Donald Trump jasno swoim wystąpieniem w Rijadzie dał Egiptowi zielone światło a ten skwapliwie z zaproszenia skorzystał. Libia to kolejne państwo upadłe, rozdarte przez trzy zwalczające się wzajemnie ośrodki władzy i ich sojuszników. Oczywiście Egipt popiera jedną z frakcji (tą z Tobruku), toteż pewnie wkrótce rozpocznie się operacja podczas której egipskie wojska zajmą wschodnią część kraju. To z kolei nie spodoba się Turcji i pewnie Unii Europejskiej. A tymczasem przez Libię nadal wlewać się będzie do Europy fala uchodźców. Właśnie, Turcja. Kwestią niedługiego czasu (circa 1 rok ale może szybciej) wydaje się jej ostateczne wystąpienie ze struktur NATO. Pewne sygnały ku temu już mieliśmy. Incydenty w bazie Incirlik, ostrą retorykę turecką względem USA i Europy, czy wreszcie mocny spór polityczny z Holandią i Niemcami podczas tureckiego referendum. Stąd też taka a nie inna optyka Trumpa stawiającego na Arabię Saudyjską, która w przeciwieństwie do Turcji, nie zwalcza najważniejszych amerykańskich sojuszników w Syrii i Iraku - Kurdów.
 
 
Kolejnym następstwem wizyty Trumpa jest intensyfikacja rosyjskich (i syryjskich) działań wojennych w Syrii. Kalifat powoli chyli się ku upadkowi więc Putin postanowił wykroić jak największy kawałek tortu dla swojego syryjskiego sojusznika zanim zrobią to jankesi. Podczas gdy amerykańskie siły zajęte są ofensywą na Rakkę i zajęciem Mosulu, syryjska armia rządowa podąża w dwóch kierunkach - jednym na Dajr az Zaur (środek kraju, na wschód od Rakki) i drugim wzdłuż granicy z Jordanią i Irakiem. W ten sposób planuje ona odciąć Irak od Syrii, zamykając (a w każdym razie utrudniając) USA drogę ekspansji (poprzez wspieranych przez siebie rebeliantów). Te nie pozostają bezczynne, bombardując syryjskie kolumny wojskowe (pretekstem jest naruszenie strefy "zdemilitaryzowanej" chociaż takowa nie została nigdy ogłoszona). Konflikt między Rosją a USA wisi w powietrzu (na razie jeszcze w formie zastępczej). A przecież czekamy jeszcze na ruch Iranu i rozwój sytuacji w Iraku (co zrobią liczne i dość radykalne milicje islamskie gdy zdobędą Mosul?). Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia wolnego Kurdystanu, do którego powstania Turcja (aktywnie walcząca z Kurdami) za wszelką cenę nie będzie chciała dopuścić. Tymczasem naciskany ze wszystkich stron Kalifat powoli rozciąga swoje macki na inne części świata. Stąd powtarzające się spektakularne zamachy terrorystyczne (co ważne, nie patrzmy tylko na Europę!) od których odcina się nawet Al-Kaida i Talibowie, oraz ekspansja na nowych terytoriach (zajęcie miasta Marawi na Filipinach).
Przed nami gorące lato. Warto śledzić teraz wydarzenia bo niosą one ze sobą całą masę interesujących informacji. To jest, jeśli oczywiście ktoś interesuje się tak prozaiczną sprawą jak tym, co będzie ze światem za jakieś dwa lata ;)
 
Polityka Trumpa doprowadza też do bardzo mocnych tarć na linii USA-Unia Europejska i w tym kontekście, europejskich strukturach NATO. Zadziwiający i bardzo dla nas niebezpieczny jest konflikt z Niemcami. Ale to już historia na zupełnie odrębny wpis.