niedziela, 25 czerwca 2017

Eid al-Fitr - koniec krwawego ramadanu


Przypadające na dziś muzułmańskie święto kończące święty miesiąc ramadanu (25 maja - 27 czerwca) jest okresem dla wyznawców tej religii radosnym (bo w końcu można się najeść i skorzystać z innych uciech życia), dziękczynnym (bo post oczyścił wyznawców z wszelkich grzechów, a jego przetrwanie jest powodem do satysfakcji) i ogólnie nieco zbliżonym swoją melodią do niektórych świąt katolickich (bo wskazane jest, aby co zamożniejsi muzułmanie w tym ostatnim dniu wspomagali ubogich - czyli forma prezentu oraz stronili od przemocy, ma panować pokój).



 

Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego w tym roku Eid przyjęty zostanie z ulgą. Dzień ten oznacza również koniec kampanii terroru dżihadystów, polegającej na zintensyfikowaniu zamachów przez bojowników Daesh. Śmierć męczenników w ramadanie ma być według doktryny IS wyjątkowo chwalebna. Podobnie było przed rokiem, gdy po pierwszych znaczących porażkach (utracenie zachodniego Iraku) Kalifat postanowił ponownie zasiać strach w sercach swoich wrogów. Bo chociaż sami największą uwagę przykładamy do bliższych nam zamachów w Europie (np. lotnisko Ataturka) lub USA (np. klub w Orlando), to jednak trzeba pamiętać, że najliczniejsze i najbardziej krwawe ataki obywają się w państwach muzułmańskich. W tym roku nasze oczy zwracały się głównie w kierunku Wielkiej Brytanii (koncert w Manchesterze, dwa ataki samochodowe w Londynie), Paryża (katedra Notre Dame, Champs Elysees) czy Brukseli (nieudany atak na dworcu centralnym). A przecież w tym samym czasie setki osób ginęło w zamachach w Iraku, Syrii, Afganistanie, Pakistanie, Somalii, Nigerii oraz (co stanowi spore novum) Iranie i Filipinach. Łącznie to ponad 1000 zabitych i kilka tysięcy rannych (będzie więcej, ponieważ w chwili pisania niniejszego artykułu Eid jeszcze trwa, a razem z nim kolejne ataki).



Warto o tym pamiętać, bo jeśli analizujemy sytuację geopolityczną, koniecznie musimy brać pod uwagę rozwój nastrojów społecznych. Niejako przyzwyczajone w ostatnim czasie do wojen i terroru, żyjące w autokracjach (w najlepszym razie) narody muzułmańskie okazują większą cierpliwość wobec swoich władz (albo i tak nie mają na nie wpływu), ale nie stronią od aktów odwetu na wrogich sobie ugrupowaniach (przykład milicji w Iraku). W pewnym stopniu możemy więc pokusić się o prognozę rozwoju wypadków w Europie.



Tutaj sytuacja jest nieco inna, bo żyjemy w społeczeństwach demokratycznych, otwartych i zlaicyzowanych. A jednak terror dwukrotnie zmienił już bieg historii Wielkiej Brytanii. Za pierwszym razem poprzez referendum nt. Brexitu, a ostatnio w lekkomyślnie przegranych (formalnie wygranych) przez premier May wyborach parlamentarnych (pamiętajmy, że to była szefowa MSW, a błędy służb w przeciwdziałaniu zamachom były zatrważające). Miały też swój wydźwięk w elekcji prezydenckiej i parlamentarnej we Francji i stały się przedmiotem ostrego sporu m. in. Polski z UE w sprawie relokacji imigrantów. A przed nami nadal otwarty kalendarz wyborczy. Zresztą, jeśli można czegokolwiek oczekiwać to tylko pogorszenia sytuacji. Zaczyna się lato, a wraz z nim nowa fala imigracyjna o skali wielokrotnie przekraczającej to co działo się w 2015 roku (wokół Morza Śródziemnego zgromadziło się obecnie ponad 6 mln uciekinierów wojennych i migrantów ekonomicznych z zamiarem dostania się do Europy, w 2015 roku przybyło "ledwie" 2 mln). I właśnie tutaj chciałbym nawiązać do kolejnego, ale ważnego i ignorowanego na razie aspektu zagrożeń dla Europy (Globalna Gra - rozdział IV) - radykalizacji społeczeństw a w jej wyniku m. in. aktów odwetu.



W Niemczech co roku dochodzi do kilkuset podpaleń ośrodków dla uchodźców oraz wielu napaści na tle rasowym, etnicznym lub religijnym (co nie jest eksponowane medialnie, chociaż dane regularnie publikują odpowiednie służby), ale chrześcijański odwetowy atak terrorystyczny, jaki został ostatnio przeprowadzony w Wielkiej Brytanii, jest czymś nowym i niebezpiecznym. To oczywiście logiczne następstwo wydarzeń i dowód na błędną politykę władz (brak odpowiedniego reagowania na obawy społeczne). Do takich zdarzeń z pewnością będzie jeszcze dochodzić i jest to całkowicie po myśli Kalifatu (edit: w chwili pisania tych słów doszły mnie wieści o kolejnym samochodzie dostawczym, który wjechał w tłum zgromadzony przed angielskim meczetem). Wojna religijna to właśnie woda na ich młyn.



Tymczasem elity polityczne Europy reagują na dwa sposoby. Pierwszy to ignorowanie związku między poczuciem zagrożenia społecznego, niekontrolowaną falą imigracyjną a terroryzmem, w czym w mniejszym lub większym stopniu brylują Wielka Brytania, Francja, Belgia i Niemcy, podtrzymując swoją nieadekwatną do aktualnych zagrożeń politykę. A drugi to całkowite zamknięcie (syndrom oblężonej twierdzy), w czym z kolei od dawna przodują Węgrzy, a ostatnio także Polska, Austria i Czechy. Jak pokazują wydarzenia, żadne z tych podejść nie powstrzymuje pojedynczych aktów terroru czy odwetu, natomiast na pewno decyduje o skali tych zagrożeń oraz burzy stabilność społeczną i polityczną państw. Oczywiście, ogromny wpływ na zjawisko radykalizacji ma struktura społeczna, a ta siłą rzeczy jest dużo bardziej zróżnicowana (multikulturowa) w krajach zachodu. To dlatego, choć Wielka Brytania nie była w strefie Schengen, to nie obroniła się przed aktami terroru. Istnieje baza dla terroryzmu islamskiego, tak społeczna, jak i cała infrastruktura dostarczająca środki i motywację do walki (a także konkretne rozkazy), toteż napływ imigracji ma w tym przypadku znaczenie drugorzędne (tj. jedynie utrudnia wyłapanie powracających obywateli-terrorystów do kraju). Inaczej sprawa ma się jednak w pozostałych krajach Europy. Rozwiązywanie problemów nie może polegać na ich ignorowaniu i zakłamywaniu rzeczywistości. Grupy ludności obcej kulturowo wobec większości europejskiej (procentowo nadal dominująca jest ludność autochtoniczna) nie żyją przecież w próżni i właśnie ta obecność w połączeniu z poczuciem zagrożenia życia wynikającym z terroru oraz zachwiania porządku publicznego (przemieszczające się bez kontroli masy ludności) kreuje postawy radykalne (nacjonalistyczne, ale nie tylko). Jasnym jest, że wśród dwóch milionów imigrantów tylko niewielki procent (od kilku do kilkunastu tysięcy) stanowili bojownicy Daesh i innych organizacji, tyle że w wyniku odstąpienia od unijnych procedur na życzenie kanclerz Merkel nie ma już możliwości złapania lub zweryfikowania tych osób (co pokazały zamachy w Paryżu i Brukseli) i jest to tajemnicą poliszynela. Rządy, władze, media, ignorujące powyższy związek przyczynowo-skutkowy dodatkowo zaogniają i tak już napiętą sytuację. Frustracja obywateli nie znajduje bowiem ujścia, nie zostaje rozładowana, a tłumiona w końcu wybucha.



Wybicie okna w kebab barze czy pobicie kogoś ze względu na kolor skóry to incydenty aktualnie powszechne w całej Europie (i nie, Polska nie jest w czołówce) i podobnie karalne. Zdarzenia z Wielkiej Brytanii pokazują jednak, że może być dużo, dużo gorzej. Nie wspominając już nawet o możliwości (w pewnej perspektywie) dojścia do władzy grup absolutnie radykalnych i np. powstania obozów filtracyjnych, segregacji religijnej itp. Bierzmy też pod uwagę, że w większości zupełnie pokojowa i koegzystująca diaspora muzułmańska, jeśli będzie odpowiednio długo i brutalnie prześladowana, może w pewnym momencie naprawdę się zradykalizować tak jak chce tego ISIS.



Głupoty? Może. Ale wiele wskazuje na to, że władze choćby Wielkiej Brytanii mają już świadomość jak daleko sprawy zaszły. Na koniec proponuję niewielką gimnastykę intelektualną. To są tylko moje czyste spekulacje, ale czy nie zastanawia Państwa ewakuowanie 800 mieszkań w londyńskim Camden w piątkowy wieczór? Bez zapowiedzi, bez przygotowania. W największym pośpiechu. Mieszkańcy w szoku, wystraszeni, na walizkach, w szlafrokach i klapkach, przewożeni do hoteli. Powodem ma być to, że po tragicznym pożarze Grenfell Tower zarządzono kontrolę podobnych budynków komunalnych. W jej wyniku stwierdzono zastosowanie zbliżonych jakościowo materiałów wykończeniowych zewnętrznej elewacji, a wobec tego zagrożenie pożarowe. Tak poinformowany lokalny samorząd zdecydował się natychmiast ewakuować pięć najbardziej zagrożonych budynków. Tylko że, jak mówią mieszkańcy, remont elewacji dokonany został przed dziesięcioma laty, a system przeciwpożarowy utrzymywany był w sprawności (w przeciwieństwie do Grenfell, w której po prostu nie działał) toteż taki pośpiech ich bardzo zdziwił. A ja samorządowców rozumiem. To są budynki zamieszkane w dużej części przez muzułmanów (ale nie tylko, bo są i Polacy, hindusi i inni), a o łatwopalności elewacji wiedzą już wszyscy. Chodzi więc tak naprawdę o strach przed aktami odwetu polegającymi na podpaleniu elewacji. Zbrodni niewyobrażalnej, równającej się najokrutniejszym dokonaniom ISIS. Implikacje takiego czynu byłyby kolosalne i momentalnie rozpętałyby prawdziwą wojnę religijną. Dlatego, mimo że przedstawiony wyżej wywód logiczny wydaje się prawdopodobny, władze nigdy nie przyznają się do swoich prawdziwych motywów.



Terroryzm, radykalizm i rozbicie to trzy największe zagrożenia dla istnienia Unii Europejskiej. Jej przetrwanie jest naszą gwarancją bezpieczeństwa, ale w świetle obecnej polityki i wydarzeń, może okazać się niepewne.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Arabia ma Katar


Nie tak dawno pisałem o wizycie Donalda Trumpa na Bliskim Wschodzie i skutkach jakie wywołała a już mamy kolejne jej efekty. Wydawało się jasne, że mianowana na głównego sojusznika USA w regionie Arabia Saudyjska wkrótce rzuci wyzwanie Iranowi. Nie spodziewałem się jednak, że nastąpi to w zaledwie kilka dni później.



 
 
 
 
 
A chodzi o Katar. Niewielkie państwo położone nad Zatoką Perską, rządzone przez ambitnego i charyzmatycznego szejka Tamima Al Thaniego. W pierwszy czerwcowy poniedziałek, media zalały doniesienia informujące, że Arabia Saudyjska w trybie natychmiastowym zrywa z tym krajem wszelkie relacje dyplomatyczne. Powodem miały być polityka Kataru, wspieranie terroryzmu i przychylność wobec Iranu. Kroplą, która przelała czarę goryczy było opublikowanie proirańskich komentarzy szejka Kataru przez serwisy telewizji Al-Jazeera. W ślad za Saudami podążyli ich lokalni sojusznicy: Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn i Egipt, oraz kilka innych państw związanych z Saudami. W ślad za wydaleniem dyplomatów w trybie natychmiastowym wprowadzono blokadę graniczną: lądową, morską i powietrzną Kataru, wstrzymano wysyłkę i odbiór poczty, zablokowano nadawanie sygnału telewizji Al-Jazeera, wydalono obywateli katarskich, a także jednostronnie zakończono udział katarskiej misji wojskowej w wojnie w Jemenie (po stronie saudyjskiej koalicji). Katar jest niewielkim państwem położonym na wychodzącym w wody Zatoki Perskiej półwyspie. Jedyną granicą lądową jest ta z Arabią Saudyjską, a morską zamykają wspólnie Bahrajn i Zjednoczone Emiraty Arabskie, pozostawiając jedynie otwartą drogę na Iran od północy. Dodatkowym utrudnieniem jest pełnienie nadzoru informacyjnego lotów (tzw. FIR - Flight Information Region) wokół znacznej części zachodniego i północnego Kataru przez Bahrajn. Oznacza to tyle, że loty Qatar Airlines nie mają (upraszczając sprawę) parasola informacyjnego, wobec czego z uwagi na międzynarodowe przepisy bezpieczeństwa nie mogą korzystać z tej przestrzeni pomimo, że jest ona częścią przestrzeni lotniczej Kataru. Miejscowym liniom lotniczym pozostaje więc tylko lot przez terytorium Iranu co praktycznie eliminuje możliwość obrania destynacji w kierunkach zachodnich. To spory cios dla tego przewoźnika. Dodatkowo, wszelkie pozostałe loty (tj innych przewoźników) miały być uzgadniane z 24 godzinnym wyprzedzeniem.



W kolejnym ruchu, saudyjska dyplomacja jeszcze podbiła stawkę ogłaszając dziesięciopunktowe ultimatum, którego całkowite spełnienie miało być warunkiem zniesienia blokady. Treści żądań nie ujawniono, poza wzmiankami, że chodzi m.in. o zerwanie kontaktów z Iranem i zaprzestanie finansowania Bractwa Muzułmańskiego, zamknięcie telewizji Al-Jazeera i wydalenie azylantów z Hamasu. O ile realizację drugiego punktu można jeszcze sobie wyobrazić (przynajmniej teoretycznie) o tyle pozostałe stanowią o podmiotowości tego państwa w świecie arabskim. Katar i Iran wspólnie eksploatują bogate złoża ropy położone na wodach terytorialnych obu państw. Zresztą Doha (stolica kraju) odrzuciła oskarżenia i jak donosiły media, wyciągnęła z magazynów czołgi wysyłając armię na saudyjską granicę. Swoją pomoc logistyczną (np: żywność) dla Kataru zadeklarował Iran, Rosja a także Turcja. Parlament tej ostatnie w trybie błyskawicznym przyjął ustawę pozwalającą na wysłanie do Kataru między 3000 a 5000 żołnierzy w ramach wsparcia. Żołnierzy, którzy w razie saudyjskiej inwazji mają zapewne stawić zbrojny opór. Neutralność w całej aferze próbują zachować Oman i Kuwejt, który stara się szukać porozumienia między zwaśnionymi stronami ustawiając się w roli mediatora. Tylko, że saudyjska koalicja nie jest zainteresowana pokojowym rozwiązaniem. Eksperci całkiem serio mówią o realnym zagrożeniu wojną. Na terenie Kataru swoją bazę ma lotnictwo USA i Wielkiej Brytanii. Operujące z niej samoloty działają zarówno w Afganistanie jak i Iraku. Każdy konflikt w pobliżu drastycznie ograniczy jej funkcjonalność. Być może z tego powodu USA starają się zachować w całej aferze możliwie neutralnie. Chociaż jak zawsze chodzi też o biznes. Katar w kilka dni po wprowadzeniu blokady podpisał kontrakt z USA na dostawę myśliwców F-15 za kwotę 12 mld dolarów. Podobne kontrakty podpisał zresztą wcześniej z wieloma innymi krajami Europy. W ciągu ledwie kilku lat katarska armia ma się stać jedną z najnowocześniejszych w regionie.

Czy sięgająca po regionalne przywództwo Arabia Saudyjska, postanowiła podporządkować sobie rywala póki jest relatywnie słaby militarnie? To pewnie jeden z czynników.



Żeby była jasność. Tak Arabia Saudyjska jak i Katar finansują terroryzm. Jest głównym sponsorem wielu salafickich organizacji, w tym Bractwa Muzułmańskiego (obalonego przez armię w Egipcie), czy Tahrir al-Sham (syryjska Al'Kaida). Wspiera jeden z rządów w Libii (ten zachodni), ma świetne relacje z afgańskim Talibanem. A telewizja Al-Jazeera jest oczywiście tubą propagandową wykorzystywaną do szerzenia katarskiego punktu widzenia w świecie arabskim. Ale mimo tego całego soczyście sunnickiego 'podłoża', świetnie dogaduje się z szyickim Iranem czy USA. Wykształcony na zachodzie szejk Tamim al-Thani "chwyta wiele srok za ogon" prowadząc bardzo wszechstronną politykę obliczoną na wzrost znaczenia tego maleńkiego państwa tak w regionie jak i na świecie poprzez rozbudowę formalnych i nieformalnych powiązań międzynarodowych. Jest przecież właścicielem topowej francuskiej drużyny piłkarskiej Paris Saint-Germain F.C., co z kolei przełożyło się (przez koneksje i łapówki) na to, że ten pozbawiony sportowej infrastruktury pustynny kraj, wygrał organizację mistrzostw świata w piłce nożnej w 2022 roku. Eksportuje ropę i gaz ze swoich złóż, których odbiorcą jest wiele państw, w tym także Polska. Wiązał się militarnie z Saudami, biorąc czynny udział np: w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, czy do niedawna w wojnie domowej w Jemenie. Tym sposobem kraj o teoretycznie niewielkim potencjale stał się jednym z głównych rozgrywających w regionie. Dużo powyżej swoich faktycznych możliwości (wystarczy powiedzieć, że na 2.5 mln mieszkańców tylko ok. 17% stanowią rodowici Katarczycy - pozostali to ekspaci i pracownicy fizyczni) i to właśnie przeszkadza wielkiej (33 mln mieszkańców) Arabii Saudyjskiej.



Arabia Saudyjska czuje się kolebką świata muzułmańskiego (wiadomo - Mekka, Medyna) i jako taka jest w swoim mniemaniu predestynowana do bycia jedynym jego przedstawicielem w światowym porządku. W ujęciu historycznym i religijnym, jej emploi wywodzi się z czasów Emiratu Dirijji oraz początków wahhabizmu. Jak zgrabnie opisał dr Wojciech Szewko w swoim artykule "Blokada Kataru czyli wojna o Al-Jazeerę" (BiznesAlert.pl), Saudowie prezentują islam zinstytucjonalizowany, tymczasem Bractwo Muzułmańskie (czyli pośrednio Katar) to islam wywrotowy i antysystemowy (a także w pewnych aspektach mniej radykalny). To kolejny czynnik, leżący u podstaw obecnego konfliktu między tymi państwami. Saudowie świetnie zdają sobie sprawę, że dużo groźniejsza od bieżącej dyplomacji Kataru czy nawet finansowania zbrojnych grup, jest szerzona przezeń ideologia mogąca doprowadzić do głębokich przemian społecznych.



Idzie więc nie tylko o dominację polityczną, ale także o rząd dusz w całym świecie arabskim. Tak jak pisałem w "Globalnej Grze" - o budowę (w pewnej perspektywie) Kalifatu, tudzież Emiratu. A chrapkę na to ma nie tylko Arabia, ale też Turcja. Stąd ta pozornie dziwna koalicja turecko-katarska.



Mija właśnie ostatni dzień dany obywatelom Kataru na opuszczenie terytorium państw "blokujących". Walki między wspieranymi przez obie strony syryjskimi grupami zbrojnymi rozgorzały z nową siłą. Iran, otrzymał bolesny cios w postaci ataku terrorystycznego na parlament (sprawcą Daesh), na co odpowiedział pierwszym w historii bojowym użyciem rakiety średniego zasięgu Shahab3 (przeleciał prawie 1 tyś. km) rażąc siły Kalifatu pod Dajr-az-Zaur. Liczne ataki terrorystyczne nastąpiły też w Egipcie i Iraku. W odpowiedzi na tureckie ataki oraz misję wojskową do Kataru, syryjscy Kurdowie (SDF) wystąpili z propozycją współpracy z Arabią Saudyjską. Z kolei ich iraccy kuzyni ogłosili referendum na temat niepodległości, czemu sprzeciwił się rząd w Bagdadzie. Rosja wraz z rządowymi siłami syryjskimi, odcięła Amerykanom i ich rebelianckim sojusznikom drogę z Iraku do środkowej Syrii, komplikując plany odbicia Rakki i pozostania w syryjskiej grze. W odpowiedzi, kilka dnia później Amerykanie strącili syryjski samolot. Wydarzenia zaczynają toczyć się coraz szybciej.



Wydaje się, że Katar powinien się ukorzyć, a zakulisowe działania dyplomacji zmiękczą też stanowisko Saudów. Tylko czy zaangażowanym stronom naprawdę na tym zależy? A może chodzi o teatr, który miałby podnieść cenę ropy?


Być może znajdujemy się na chwilę przed rozpoczęciem nowej fazy bliskowschodniego konfliktu, w której ostatecznie zawali się dotychczasowy porządek rzeczy. A co powstanie w tych odległych piaskach pustyni gdy opadnie bitewny kurz, nie sposób dziś odgadnąć.

piątek, 2 czerwca 2017

Advocatus diaboli - Pakt w Rijadzie


Gen. Sisi, król Salman i Donald Trump w Rijadzie maj 2017.

Koniec maja 2017 roku obfitował w wydarzenia, które z jednej strony zdeterminują najbliższą przyszłość świata w perspektywie geopolitycznej, a z drugiej, były syntezą bieżącego 'status quo'. Taka koincydencja, skompresowana w krótkim horyzoncie czasowym pozwala na przeprowadzenie szybkiej analizy. Szkoda by było przegapić okazję. Wszystkiego w krótkim profilowym wpisie opisać nie sposób, więc skupmy się na sytuacji wokół Półwyspu Arabskiego.

 
 
 
Nowy amerykański prezydent powoli odkrywa przed nami priorytety swojej bliskowschodniej polityki. Media (zbyt) wiele czas strawiły na roztrząsaniu tego czy Trump podczas swojej pierwszej, zagranicznej podróży (tudzież tournee) mocno uścisnął komuś dłoń czy nie, czy pierwsza dama zaszokowała odmową zakrycia głowy saudyjskich gospodarzy i czy datek pieniężny Saudów w wysokości 100mln dolarów na rzecz organizacji Ivanki Trump wspierającej usamodzielnianie się kobiet ma jakikolwiek inny wymiar poza symbolicznym. Popularne media ślizgają się po meritum rzeczy jak korpulentne foki po kawałku lodu toteż niewiele uwagi poświęcały temu co prawdziwie ważne.
 
Donald Trump występując w Rijadzie, stolicy ultrareligijnego królestwa Arabii Saudyjskiej wezwał świat muzułmański do podjęcia walki z islamskim ekstremizmem. Sposób w jaki to zrobił był równocześnie symboliczny i znaczący. Czemu? Mówił do forum złożonego z przedstawicieli 50 państw muzułmańskich z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji, w praktyce więc do całego świata muzułmańskiego. A w swojej pompatycznej acz dość bezpośredniej przemowie sprawy postawił bardzo jasno. Pozwolę sobie jego wypowiedź parafrazować po swojemu:
 
 
Jeśli chcecie by Ameryka i jej potęga was chroniła, jeśli chcecie pokoju, handlu i współpracy, musicie trzymać z nami. Musicie być żołnierzami w naszej armii, bo nie mamy zamiaru odwalać za was czarnej roboty jak do tej pory. Nie będziemy wam narzucać jak macie żyć - czyli, możecie sobie mieć dyktatorów i książąt, koniec z odgórnie implementowaną demokracją, żyjcie po swojemu nawet jeśli oznacza to nieprzestrzeganie praw człowieka. Jest tylko jeden warunek, skończycie z terroryzmem. Natychmiast, teraz i zaraz.

Cała przemowa (kto ciekaw niech poszuka transkrypcji) była zresztą nieźle napisana, chociaż nieznośnie emanowała amerykańskim mesjanizmem. Trump dość romantycznie odwoływał się co i rusz do pokoju i przyszłości ("naszych dzieci"), by wreszcie podzielić świat na siły dobra i zła (podobnie mówił Reagan czy George Walker Bush). Zło ma oczywiście zostać całkowicie zniszczone, a jest nim ekstremizm. To musiało wzbudzić grozę wśród niektórych z obecnych na sali przywódców od lat wspierających islamskich ekstremistów. Sama Arabia Saudyjska ideologicznie praktycznie nie różni się od Państwa Islamskiego czy Al-Kaidy (pomijając już nawet faktyczną pomoc tymże). Podobną ścieżką szedł Katar czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. A jednak Trump dał im tzw. "way out". Gotów jest puścić to wszystko w niepamięć w zamian za pełne podporządkowanie. Dodatkowo wybór podbudowuje wizją lukratywnej współpracy biznesowej i technologicznej. Co jest bardzo sprytnym i czysto handlowym zagraniem. Czemu mamy walczyć jeśli możemy robić ze sobą świetne interesy i wszyscy będą zadowoleni? Tylko zniszczcie terroryzm. Każdy kto będzie wspierał organizacje terrorystyczne stanie się naszym wrogiem, będzie wiódł krótkie życie ("your life will be brief "). Jeśli więc sprzeciwicie się nam, nie będzie litości. Zniszczymy was naszą potęgą i nie zawahamy się. Czy można być bardziej dosłownym?
 
 
Króla Salmana nie trzeba było długo przekonywać, mimo jego zdecydowanie konserwatywnych (żeby nie powiedzieć islamistycznych) poglądów. Błyskawicznie poszedł w ślady swego brata Abd Allaha (poprzedniego króla), przypieczętowując sojusz z USA kontraktem na zakup amerykańskiego sprzętu wojskowego za 110 mld dolarów. Po prawdzie nie miał wyjścia. Arabia z uwagi na niską cenę ropy zmierza prostą drogą do bankructwa, przegrywa (a w każdym razie, na pewno nie wygrywa) wojnę w Jemenie, a jej sojusznicy tracą terytoria w Syrii i Iraku, dzięki czemu zyskuje jej arcywróg - Iran. I tu jest właśnie przysłowiowy pies pogrzebany. Kraj Persów jest też niemiły sercu Trumpa, który zupełnie nie zgadza się z faktem uwolnienia Teheranu od sankcji przez poprzednią administrację. Ponieważ Turcja od czasu próby przewrotu praktycznie przestaje być sojusznikiem USA w regionie, jedyną pozostałą siłą wystarczająco mocną by przeciwstawić się ekspansji Iranu jest właśnie Arabia Saudyjska (Irak jest państwem upadłym, Egipt zbyt odległym, a Izrael nie jest arabski). A z kolei jedynym dla niej wyjściem uniknięcia bankructwa, ucieczka do przodu i wywołanie wojny (pozycja w regionie, ceny ropy itd.). Stąd zbrojenia, bo przecież otwarty konflikt Arabia Saudyjska-Iran będzie na rękę wszystkim. Dlatego podczas swej płomiennej przemowy, Trump nie zapomniał nadmienić o kolejnym warunku współpracy z USA. Musicie być przeciwko Iranowi, to ten kraj jest źródłem wszelkiego zła (nie ma znaczenia fakt, że ten bardzo wiele robi by powrócić na forum międzynarodowe jako przewidywalny i spokojny partner). Co było robić, postawienie takiego ultimatum skłoniło wielu z obecnych do podporządkowania się USA, a to z kolei w iście ekspresowym tempie przywraca Stanom pozycję hegemona na Bliskim Wschodzie. Sytuacja niekorzystna tak dla Rosji jak i partykularnie sprzymierzonego z nią Iranu (chwilowy alians bo tak naprawdę interesy obu państw są w warstwie ekonomicznej sprzeczne o czym kiedy indziej).
 
Pierwsze efekty mieliśmy już po kilku dniach. Egipt pod przywództwem generała Sisi rozpoczął naloty bombowe na obozy dżihadystów położone na terenie sąsiedniej Libii. W tym miejscu należy przypomnieć, że realizował tylko swój stary plan przewidujący także interwencję lądową. Operacja ta została zablokowana przez USA pod przywództwem Barracka Obamy. Natomiast Donald Trump jasno swoim wystąpieniem w Rijadzie dał Egiptowi zielone światło a ten skwapliwie z zaproszenia skorzystał. Libia to kolejne państwo upadłe, rozdarte przez trzy zwalczające się wzajemnie ośrodki władzy i ich sojuszników. Oczywiście Egipt popiera jedną z frakcji (tą z Tobruku), toteż pewnie wkrótce rozpocznie się operacja podczas której egipskie wojska zajmą wschodnią część kraju. To z kolei nie spodoba się Turcji i pewnie Unii Europejskiej. A tymczasem przez Libię nadal wlewać się będzie do Europy fala uchodźców. Właśnie, Turcja. Kwestią niedługiego czasu (circa 1 rok ale może szybciej) wydaje się jej ostateczne wystąpienie ze struktur NATO. Pewne sygnały ku temu już mieliśmy. Incydenty w bazie Incirlik, ostrą retorykę turecką względem USA i Europy, czy wreszcie mocny spór polityczny z Holandią i Niemcami podczas tureckiego referendum. Stąd też taka a nie inna optyka Trumpa stawiającego na Arabię Saudyjską, która w przeciwieństwie do Turcji, nie zwalcza najważniejszych amerykańskich sojuszników w Syrii i Iraku - Kurdów.
 
 
Kolejnym następstwem wizyty Trumpa jest intensyfikacja rosyjskich (i syryjskich) działań wojennych w Syrii. Kalifat powoli chyli się ku upadkowi więc Putin postanowił wykroić jak największy kawałek tortu dla swojego syryjskiego sojusznika zanim zrobią to jankesi. Podczas gdy amerykańskie siły zajęte są ofensywą na Rakkę i zajęciem Mosulu, syryjska armia rządowa podąża w dwóch kierunkach - jednym na Dajr az Zaur (środek kraju, na wschód od Rakki) i drugim wzdłuż granicy z Jordanią i Irakiem. W ten sposób planuje ona odciąć Irak od Syrii, zamykając (a w każdym razie utrudniając) USA drogę ekspansji (poprzez wspieranych przez siebie rebeliantów). Te nie pozostają bezczynne, bombardując syryjskie kolumny wojskowe (pretekstem jest naruszenie strefy "zdemilitaryzowanej" chociaż takowa nie została nigdy ogłoszona). Konflikt między Rosją a USA wisi w powietrzu (na razie jeszcze w formie zastępczej). A przecież czekamy jeszcze na ruch Iranu i rozwój sytuacji w Iraku (co zrobią liczne i dość radykalne milicje islamskie gdy zdobędą Mosul?). Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia wolnego Kurdystanu, do którego powstania Turcja (aktywnie walcząca z Kurdami) za wszelką cenę nie będzie chciała dopuścić. Tymczasem naciskany ze wszystkich stron Kalifat powoli rozciąga swoje macki na inne części świata. Stąd powtarzające się spektakularne zamachy terrorystyczne (co ważne, nie patrzmy tylko na Europę!) od których odcina się nawet Al-Kaida i Talibowie, oraz ekspansja na nowych terytoriach (zajęcie miasta Marawi na Filipinach).
Przed nami gorące lato. Warto śledzić teraz wydarzenia bo niosą one ze sobą całą masę interesujących informacji. To jest, jeśli oczywiście ktoś interesuje się tak prozaiczną sprawą jak tym, co będzie ze światem za jakieś dwa lata ;)
 
Polityka Trumpa doprowadza też do bardzo mocnych tarć na linii USA-Unia Europejska i w tym kontekście, europejskich strukturach NATO. Zadziwiający i bardzo dla nas niebezpieczny jest konflikt z Niemcami. Ale to już historia na zupełnie odrębny wpis.