Chciałem napisać luźne podsumowanie wydarzeń sierpnia bo nie starcza mi w tej chwili czasu na pisanie głębszych analiz tematycznych ale plany te muszę zmienić z uwagi na ostatnie wydarzenia.
Pewnie wielu z Was już wiadomo, że w niedzielny poranek Korea Północna dokonała udanej, podziemnej próby atomowej. Kolejnej już z kolei eksplozji, która wywołała wstrząsy sejsmiczne o sile 6,3 w skali Richtera i dała się odczuć w całym regionie. Na tej podstawie ocenia się, że ładunek miał siłę między 50 a 120 kiloton (ten w Hiroshimie raptem 15 kT). Co więcej reżim oświadczył, dokumentując to twierdzenie zdjęciami i filmem, że tym razem była to bomba wodorowa, czyli nie tylko broń dużo bardziej zaawansowana technicznie ale też dużo silniejsza niż klasyczne bomby oparte o rozszczepianie atomów plutonu lub uranu. Stało się to w zaledwie tydzień po tym, jak wystrzelona z terenów KRLD rakieta balistyczna przeleciała niemal 2000 km ponad całą Japonią by rozpaść się w pobliżu wyspy Hokkaido. Salwa poszła nad głowami Japończyków ale tak naprawdę chodziło o pokazanie Amerykanom, że ich drogocenna baza na wyspie Guam jest w zasięgu rażenia Kima (podobna odległość).
Lot rakiety wszczął alarm bombowy w całej północnej Japonii, wysyłając tysiące ludzi do schronów. Zdarzenie to spowodowało wściekłość nie tylko państw, sojuszników USA i jej samej, ale też Chin czy Rosji. Po raz pierwszy Rada Bezpieczeństwa ONZ jednogłośnie wezwała KRLD do wstrzymania dalszych tego rodzaju testów oraz programów zbrojeniowych - rakietowych i nuklearnych. Niby niewiele ale w przypadku wcześniejszych tego typu rezolucji, Rosja i Chiny zawsze broniły Kima blokując ich przyjęcie. Tym razem było inaczej, bo też sprawa robi się naprawdę poważna. Eksperci tłumaczą, że reżim próbuje tylko pokazać swoją siłę i zapewnić sobie nietykalność. Wszystko to mają być negocjacje i przygrywka do powrotu do stołu rozmów z Amerykanami. Prezydent Trump już nie raz ostro wypowiadał się o działaniach Pjongjangu, ale było to zawsze kontrowane przez członków gabinetu łagodniejszą retoryką i szukaniem możliwości porozumienia. Niestety próby te nie przyniosły żadnego efektu, wręcz przeciwnie. Gdyby nie fakt, że władzę w Seulu przejęła nastawiona pacyfistycznie lewica być może już mówilibyśmy nie "czy" USA zdecydują się na wojskową interwencję ale "kiedy" to zrobią. Trzeba pamiętać, że leżący blisko linii demarkacyjnej stołeczny Seul zamieszkiwany jest przez blisko 10 mln ludzi. W całości znajduje się w zasięgu jednostek artyleryjskich zgromadzonych po północnej stronie granicy (kilka tysięcy dział i wyrzutni). Te salwy, które komunistyczne wojska zdążą wystrzelić nim zostaną zniszczone przez ogień kontrbateryjny i lotnictwo, są w stanie obrócić pół miasta w zgliszcza. Ofiar będzie jeśli nie kilkaset, to przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy. A do tego krwawa kampania lądowa, zagrożenie atakiem chemicznym lub jądrowym, setki tysięcy uchodźców z północy. A co później? Kto miałby przejąć władzę w Pjongjangu? Zjednoczenie byłoby przeraźliwie kosztowne i politycznie mało prawdopodobne z uwagi na postawę USA i Chin. To interwencja tych ostatnich uratowała koreańskich komunistów w 1953 roku i tylko dzięki nim reżim jest nadal utrzymywany przy życiu ale czasy się zmieniają. Chiny coraz ostrzej reagują na niesforne zachowanie swojego sąsiada. Państwo to gra dzisiaj w inną grę niż półwieku temu. Projekt pasa i drogi, rozbudowa baz w Afryce, na Sri Lance czy Morzu Południowochińskim to powolne i spokojne umacnianie się na pozycjach, które prędzej czy później pozbawią USA roli światowego hegemona. Chiny mają czas, mają pieniądze, środki i technologie. Pjongjang przestaje być dla nich środkiem nacisku na Koreę Południową i Japonię a co za tym idzie także USA. Zwłaszcza, że przestał się słuchać karcącego głosu z Pekinu. A skoro nie jest już atutem w ręku, to staje się uciążliwym problemem.
Dlatego bardzo możliwe, że Kim Dzong Un właśnie przelicytował. Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić by jakikolwiek kraj mógł je szantażować. To kwestia nie tylko prestiżu ale po prostu zdrowego rozsądku i doktryny obronnej. Nie ma 100% pewności, że wystrzelona z półwyspu koreańskiego rakieta (albo rakiety) zostanie przechwycona przez tarczę antyrakietową i nie trafi w zachodnie wybrzeże USA. Jeszcze mniejsza, że uda się ją strącić nad Japonią i praktycznie żadna, że da się ochronić Koreę Południową. Kim Dzong Un chwali się posiadaną technologią i zapowiada jej użycie w charakterze ofensywnym. Nie próbuje negocjować, nie poddaje się naciskom. Wszystkie opcje niemilitarne (sankcje, dyplomacja) zostały już praktycznie wykorzystane. Jeśli w najbliższym czasie Pjongjang nie podejmie rozmów, Amerykanie będą *musieli* zacząć działać. Przywołajmy jako przykład sytuację z kryzysem kubańskim 1962 roku. Tego roku Związek Sowiecki umieścił na wyspie kilka wyrzutni pocisków oraz bombowce mogące przenosić głowice nuklearne. Świeżo wybrany na urząd prezydent Kennedy na poważnie rozważał opcję inwazji lądowej na Kubę. Brano też pod uwagę atak lotniczy. Ostatecznie spór trwał jedynie 13 dni nim strony osiągnęły porozumienie. Czasy były jednak inne, inwazja na Kubę oznaczała (wg JFK) sowiecki atak na Berlin Zachodni. Sowiecka Rosja była potężniejszym przeciwnikiem ale też dużo bardziej przewidywalnym i rozsądnym. Kim Dzong Un jest nieprzewidywalny i nie wiadomo czy w pełni poczytalny co czyni go groźnym. Na USA patrzy dzisiaj cały świat, także regionalni sojusznicy. Zbyt miękka postawa w praktyce może ostatecznie wyrzucić Amerykanów z ich pacyficznej strefy wpływów. To realne straty finansowe. Do tego dochodzi sytuacja w polityce wewnętrznej USA. Od wielu lat każdy amerykański prezydent wikła kraj w jakąś wojnę i nie inaczej może być w przypadku Trumpa. Tym bardziej, że nie istnieje w świecie państwo bardziej znienawidzone niż KRLD. Wielu tej wojnie przyklaśnie. Naród znowu zjednoczy się przeciwko wspólnemu przeciwnikowi, podporządkowana wojskowym kontraktom gospodarka ruszy z kopyta. Co więcej, na takie rozwiązanie mogą wyrazić zgodę zarówno Chiny jak i Rosja. Obydwu zależy by Amerykanów zaangażować w osłabiający ich konflikt. W interesie Pekinu leży odwleczenie wojny o Pacyfik i osłabienie sił USA (vide doktryna AirSea Battle), a Kremlowi by uwaga i zaangażowanie Waszyngtonu daleka była od Europy.
**To wszystko oznacza realne zagrożenie wojną i to w bardzo bliskiej perspektywie czasowej.**
Mało tego. Jest to absolutnie najczarniejszy dla nas scenariusz, o którym ledwie wspomniałem we wpisie z 5 sierpnia na temat manewrów Zapad 2017. Otóż, jeśli faktycznie w Azji dojdzie do tumulty i jeszcze zbiegnie się to z zapowiedzianymi rosyjskimi manewrami to będziemy mieć bardzo niebezpieczne sprzężenie wydarzeń. I bez tego rosyjskie działania budzą obawy. O tych sprzed kilku tygodni i miesięcy już pisałem. W ostatnich dniach sierpnia karty mobilizacyjne otrzymali rezerwiści z Kaliningradu, Pskowa i Sankt Petersburga. Wezwania wręczali wojskowi (normalnie przychodziły pocztą), a rezerwiści poinformowani zostali o czekającej ich dłuższej nieobecności w domach (co sugeruje udział w manewrach). Wygląda więc na to, że zaangażowanych będzie nawet więcej niż zakładane 100 tyś. żołnierzy. W tym samym czasie w pobliżu Kętrzyna znaleziono rosyjskiego drona, a prokuratura wszczęła śledztwo w kierunku możliwego "działania szpiegowskiego". Opublikowano też plany manewrów, które nie uspokoiły zachodnich wojskowych . W skrócie, chodzi w nich o zbrojną interwencję FR w obronie Białorusi napadniętej przez zachodnich sąsiadów. Po przybyciu na miejsce rosyjska armia ma wyizolować punkty, w których przeciwnik przejął kontrolę (mowa o działaniach wrogich katolików przeciw prawosławnym) a następnie zabezpieczyć granicę przez de facto inwazję na wrogie terytorium. W normalnych okolicznościach, to wszystko mogłoby być jedynie demonstracją siły i wywieraniem presji. Tyle, że ćwiczenia od prawdziwych działań nie dzieli aż tyle jak chcielibyśmy wierzyć, a okazja wręcz sama pcha się w ręce Putina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz