Wilczy skowyt - opowiadanie wiedźmińskie







Wilczy skowyt”

Copyright © 2011 by Filip Dąb-Mirowski

Nota o prawach autorskich:

Opowiadanie luźno nawiązuje do prozy Andrzeja Sapkowskiego i jego sagi o „Wiedźminie”. Zamierzeniem autora nie jest naruszenie praw autorskich Andrzeja Sapkowskiego bądź innych dysponentów marki "Wiedźmin", a jedynie oddanie hołdu znakomitemu opowiadaniu, od którego cykl książek, filmy i gry wzięły swój początek.

Opowiadanie udostępnione jest w formie nieodpłatnej i autor nie wyraża zgody na jego jakąkolwiek komercjalizację w części lub całości. Wszelkie publikowane przez osoby i firmy trzecie fragmenty, cytaty, bądź kopie, powinny być zawsze udostępniane z podaniem źródła pochodzenia, a najlepiej za zgodą autora.  Filip Dąb-Mirowski



***









Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od bramy Księżyca.
Chociaż, tak naprawdę, była to południowa brama Gnojna. Szedł, ze spuszczoną, otuloną szarym kapturem głową. Była już dobra godzina po zmroku, więc brukowane uliczki stały się puste, a sklepiki zamknięte. Jedynie karczmy żyły swym normalnym nocnym trybem dostarczając nieco światła przez smętnie zabrudzone szyby. Tu i tam, mrok rozświetlały także miejskie latarnie, a przynajmniej te, z których przedsiębiorczy mieszkańcy nie zdążyli jeszcze wykraść łoju. Burdorff było dumnym miasteczkiem, ale mało zamożnym. Człowiek zatrzymał się przed karczmą "Pod Pijanym Kogutem". Chwilę nasłuchiwał, zgromadzeni w środku ludzie śpiewali jedną z pijackich piosenek o jeżu, która jednak nagle przerwana została przez donośny bulgot tenora prowadzącego. Zakotłowało się, po czym przez ledwo trzymające się na zawiasach drzwi wyleciał niewyraźnie wyglądający klient.

- Rzygać, to pod płotem! - Powiedział stojący w drzwiach karczmarz wycierając ręce w zatłuszczony fartuch. Nagle, spojrzał na stojącego przed lokalem wędrowca i uśmiechnął się przymilnie.
- Czego tak stoicie dobry człowieku? Zapraszam do środka! Noc dzisiaj znowusz upalna, a mam ci ja chłodny antałek piwa świeżo wyniesion z piwnicy. Coby nieco gardło zwilżyć.

Nieznajomy skinął lekko głową na zapraszającego gestem dłoni karczmarza i wszedł do środka. Niewielką salkę wypełniał zapach potu, cebuli i nieprzetrawionego piwa. Było duszno i gwarno. Grupa traperów zajęła stoliki w kącie, podczas gdy reszta klienteli o trudnym do określenia zawodzie zajęła miejsca przy ciosanym z grubych bali barze. Człowiek podszedł do lady i jednym długim haustem wypił stojący na blacie kufel piwa. Powoli otarł usta z pianki i wziął kilka głębszych oddechów. Sala umilkła w zdumieniu. Wszyscy wbili wzrok w człowieka w kapturze.

- Eeee... - zaczął karczmarz trzymając w dłoni wielki kufel dopiero co nalanego piwa - Dobrodzieju kochany... to co pan wypił to nie było piwo.

- Jak to? - zapytał nieznajomy ściągając kaptur.
Sala achnęła doniośle. Twarz nieznanego nikomu przybysza znaczył dziwny siniak w kształcie litery "O" biegnący od lewego policzka, przez czoło, do prawego i brody. Była to jakby gruba, sina linia. Włosy miał bujne i kędzierzawe koloru brązowego. Dopiero teraz gawiedź zauważyła, że nieznajomy zbrojny był w przytroczony do pasa miecz, a w wysokie jeździeckie buty miał wepchnięte dwa żelazne pręty o cylindrycznym kształcie.

- To co to w takim razie było? - zapytał speszony.

- Nooo... widzicie, ten pijany którego żem wyrzucił przed chwilą, stary Czachyr, no, on był rzygnął... jeno nie na podłogę... bo chyba nie widzicie nigdzie jakiej plamy... - odparł karczmarz dając wyraz nieustającemu zdziwieniu.

- Acha... - powiedział nieznajomy wolno, a jego oczy zaczęły zmieniać się przedziwnie.
Powolnym ruchem głowy rozejrzał się po sali, spojrzał na rozdziawiającego gębę karczmarza, później na kufel, znowu na karczmarza. W jego gardle zaczął narastać cichy pomruk który szybko przeszedł w coś na kształt charczenia. Gwałtownie przyłożył obie dłonie do ust zaciskając, a twarz poczerwieniała mu jak pomidor. Przerażonym wzrokiem spojrzał w lewo i prawo, szukając ratunku. Sala zaczęła krzyczeć, a nad rykiem mężczyzn cienkim sopranem wzleciał pisk przerażonej niewiasty, niechybnie córki karczmarza. Nieznajomy, w bezbrzeżnej panice pobiegał najpierw w jeden róg sali. Zgromadzeni tam traperzy zasłaniając się rękami darli się:
- Nie!!!! Nie tu!!!! - kuląc się przy tym niemal do wysypanej trocinami podłogi.
Ktoś gwałtownie rzucił się do drzwi, ktoś inny próbował wyskoczyć oknem. Kiedy zbliżył się ponownie do lady, stojący obok pół elf odskoczył w tył jak oparzony, wydzierając się przerażająco i przewracając na ziemię pozostałych kompanów. Karczmarz nadal stał nieruchomo, z szeroko otwartymi ustami, nawet gdy nieznajomy odwrócił się w jego stronę i spojrzał swoimi budzącymi grozę oczami. Jak gdyby w nagłym olśnieniu, przybysz uchwycił się opróżnionego niedawno glinianego kufla i naparł na niego mocno, wciskając usta razem z nosem do środka.

Dźwięk jaki rozległ się w chwilę po tym, przeszył głęboką grozą wszystkich obecnych. Było to połączenie odgłosu jaki wydaje buhaj gdy przytknąć mu rozżarzoną żagiew do męskości, z okrzykiem bojowym najbardziej zajadłych w walce krasnoludów z Mahakamu. Trwało to dobrą minutę lub dwie, a nikt nie ośmielił się odezwać nawet szeptem. W końcu, zgięty w spazmach przybysz, targany ostatnimi zrywami żołądka, wyprostował się powoli i grzecznie odstawił kufel z powrotem na ladę. Chwiejnie podszedł do karczmarza i wytarł usta w jego fartuch, po czym poklepał go po ramieniu i ciężko oparł się o ścianę, sapiąc.

Ani właściciel lokalu, ani nawet odzyskujący spokój klienci, nie mieli czasu wydobyć z siebie choćby słowa, ponieważ do sali wpadło trzech groźnie wyglądających strażników miejskich dzierżących okute na szpicach pałki. Ich dowódca, noszący lekko pordzewiały puklerz, fachowym wzrokiem omiótł pomieszczenie i po bladych z przerażenia twarzach klientów. Przybysz nie czekał długo, szybkim ruchem sięgnął w dół dobywając dwóch schowanych w cholewach butów - prętów. Strażnicy spostrzegli to natychmiast.

- Rzuć to zbóju! - rozkazał gromko dowódca.

- To wy odłóżcie pałki! Nic nie zrobiłem! - krzyknął swym metalicznym ,choć zachrypiałym głosem nieznajomy.

- Rzuć to powiedziałem, bo do następnego przesilenia nie będziesz mógł trzymać nawet słomki- nie dał się przekonać strażnik.

- Ech.. - westchnął przybysz i zrezygnowany rzucił pręty na ziemie.
Niemal w tej samej chwili błyskawicznym gestem złożył dłonie w skomplikowany znak i wycelował w strażników. Milicjanci na chwilę zamarli w bezruchu, ale... nic się nie stało. Może z wyjątkiem cienkiej smużki dymu która z cichym sykiem pojawiła się na moment nad złożonymi dłoniami. Nieznajomy zamruczał przekleństwo. Widząc to dowódca uśmiechnął się pewnie.

- No bratku, toś zrobił... - powiedział paskudnie, poprawiając uchwyt na pałce.

- Zaraz, zaraz panowie, mam sprawę do grododzierżcy! Bardzo ważną! - wysapał wystawiwszy do przodu ręce w obronnym geście.

- O taka psia mać, że masz, zaraz mu to wyjaśnisz... - powiedział drugi strażnik biorąc zamach zbrojną ręką.

***


Hugo Krap, grododzierżca Burdorffu, oblizał wargi w zamyśleniu. Swoimi przytłoczonymi przez wydatne brwi, tłustej twarzy oczami, lustrował przyprowadzonego doń aresztanta. Schowany w pochwie miecz więźnia leżał na jego biurku, zaraz obok dwóch pordzewiałych prętów.

- Dobra panie Glavsso, zostawcie nas. - powiedział swym tubalnym głosem do stojącego za więźniem strażnika. Ten zasalutował krótko i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Zostali sami.

Grododzierżca odczekał chwilę, po czym odezwał się do siedzącego na krześle człowieka z dziwnym siniakiem na twarzy:
- No, jak ci tam? Słyszałem, że żeś narozrabiał w karczmie "Pod Pijanym Kogutem", ponoć rzuciłeś się na strażników. Jestem pewien, że wywinąłeś jakiś numer w samej karczmie, ale stary Budenpat powiedział tylko "szkoda gadać, strat w majątku nie ma". Tedy wnioskuje, że musiałeś go zdrowo nastraszyć. Jaką to sprawę masz do mnie, mój miły? Hmm?

- P.. piśś.. - wymamrotał aresztant przez spuchnięte od ciosu usta.
- Co? - nie zrozumiał Krap.
- Ppppiiiććśśś... - powtórzył obolały.

- Aa, pić. - tym razem pulchny burmistrz zrozumiał. Odwrócił się za siebie, sięgając po stojący na parapecie dzban.
- Masz tu kwartę, przedniego piwa tylko nie upij za duż.. - powiedział podając naczynie nieznajomemu. Nie zdążył skończyć, bo ten spojrzawszy wpierw do dzbana i powąchawszy czujnie, wydudnił niemal cały, pozostawiając na dnie ledwie resztkę chmielowych fusów. Krap skrzywił się nieco odbierając pojemnik i odstawił na bok biurka.

- Ufff... nazywam się Garald - powiedział nieznajomy oddychając ciężko - i jestem wiedźminem - dokończył i odbeknął cicho, przepraszającym gestem unosząc dłoń.

- Co? Geralt z Rivii ten słynny wiedźmin? - zdziwił się radośnie grododzierżca.
- Nazywam się Hugo, Hugo Krap. słyszałem jak świetnie poradziłeś sobie ze strzygą w Wyzimie, król Foltest po dziś dzien pieje z zachwytu, doprawdy... - chciał dokończyć ale wiedźmin wpadł mu w słowo przedtem burcząc przekleństwo.

- Nie, nie, nie i nie! To nie ja! - zaprotestował - Ja jestem Garald z Gulety! Ale też potrafię ubijać potwory...

- Taak? A jakie na przykład? Choćby ostatnio, może słyszałem? - zapytał zrezygnowany Krap.

- Noo... na przykład, ostatnio... - wiedźmin przeliczył szybko na palcach - straszną żyrytwę w Anchor i skolopendromorfa niedaleko Cleves pod Mariborem - dumnie wypiął pierś Garald.

- Hm, słyszałem, słyszałem - skłamał - ale skoro tak, to może mam ja dla ciebie robotę wiedźminie... - zamyślił się na chwilę grododzierżca.
Garald, niezauważalnie odetchnął z ulgą, rad, że przyszły zleceniodawca nie drąży tematu. Jego rozmówca nie mógł wiedzieć, że w zasadzie wiele więcej potworów nie zabił. Chociaż przed wieloma uciekał. Żyrytwę jednak ubił, ale było to dobre pół roku temu. Żyrytwa była wyjątkowo mała i udławiła się jego butem. Poszczęściło mu się wtedy. Niestety, zszywany końskim włosiem but nie odzyskał już dawnego blasku. Nic to w porównaniu ze skolopendromorfem, pomyślał. Po tej przygodzie spędził cały dzień leżąc plackiem w świątyni Melitele, aż go zbrojne w miotły kapłanki przegoniły. Bo prawda jest taka, że parszywy wij niemal go dopadł gdy podróżując z Angrenu do Ellander zszedł z gościńca ulżyć pęcherzowi. Krzak za którym się skrył, nie do końca był tym za co się podawał. Gdy pierwsze witki okręciły mu się wokół kostki, z wrzaskiem wspiął się na najbliższe drzewo, w tempie które niejedną wiewiórkę wprawiło by w zakłopotanie. Wij próbował się wspiąć za nim, ale nie zdążył. Wielka gałąź na której siedział Garald, zatrzeszczała cicho, a później z chrupem ułamała i poleciała w dół razem ze swoim pasażerem. Wszyscy byli zaskoczeni. Garald, drzewo, a najbardziej sam wij który spotkał się z konarem na ziemi. Z głośnym pluskiem można dodać, który zresztą upaprał Garalda zieloną mazią. Z nagrodą nie było problemów, gościńcem podróżował bowiem majętny kupiec. Bardzo ucieszył się, że ten ważny trakt handlowy na którym niedawno stracił przez podobnego stwora pachołka jest teraz bezpieczniejszy. Nie żałował dukatów, a nawet podwiózł. Władze Mariboru były nieco bardziej skąpe kiedy przytargał śmierdzące truchło pod dom burmistrza, ale sakiewka znowu zaciężyła przyjemnie.

- Jest taka sprawa - przerwał rozważania Hugo Krap, mówiąc z nieco większym szacunkiem.
- Mamy tu w grodzie wilkołaka. Trzeba by psiego syna ubić, bo już kilka osób był rozszarpał okrutnie i ludzie zaczynają się bać. Bydle nawet, wyobraźcie sobie, mojego pięknego pieska Brytana, zagryzł! Ostatnio się nie pojawiał, ale to nic, pewnie, mać jego, przyczaił się gdzieś jak żeśmy przez ostatnie dwie pełnie obławy na niego robili. Zbliża się jednak kolejna pełnia, będzie za dwa dni i tak sobie myślę, byście drania ubili mości wiedźminie, raz i na zawsze.

- No tak, tak. Nie ma problemu. To będzie kosztować - wysilił umysł Garald - dwieście orenów. - Pewien, że na tak wysoką cenę, grododzierżca nie przystanie. Wiedźmin nie bardzo lubił wilkołaki. Można powiedzieć, że mniej więcej tak samo jak wilkołaki nie lubiły jego.

- Hmm... - zasępił się Krap, obracając w palcach buteleczkę z inkaustem - no dobra, to prawie 70 koron, ale pod jednym warunkiem - odparł w końcu.

- Jakim? - uniósł brwi wiedźmin. Jeśli zgodził się na tyle, to może jednak warto spróbować, myślał.

- Wyjaśnisz mi drogi Garaldzie, skąd masz to dziwne znamię na twarzy - zapytał wprost grododzierżca.

- A, to? - pokazał palcem pogromca potworów.
- No cóż.. jeśli musicie wiedzieć grododzierżco..
Nie znał jednak dobrej odpowiedzi na to pytanie. W końcu nie powie zleceniodawcy, że ten ułożony w literę "O" siniak zdobył w mieście Zavada, napadnięty przez czterech owłosionych zbójów. Akurat przepijał swoją ciężko zarobioną nagrodę za wija, kiedy dopadli go w wychodku. Nie chciał oddać sakwy po dobroci. Odpuścił dopiero wtedy, kiedy trzymany i przyciśnięty do wyciętej w deskach dziury, z nogami w górze, zaczął się dusić. Wzięli całą sakiewkę, łobuzy. Chociaż dobrze, że głowa nie przeszła przez dziurę. Gorzej, że swój wiedźmiński miecz musiał zastawić w krasnoludzkim lombardzie żeby mieć za co żyć. Wpadł na pomysł:
- ... jest to znamię, po straszliwym uścisku zeugla! Strasznie był to okrutny potwór! A z paszczy zionął, jak nie przymierzając, z wychodka!

- Och rozumiem, rozumiem - pokiwał głowa pełen uznania Hugo Krap - a te dwa pręty? - pokazał na blat biurka.

- Służą do ogłuszania zeugli, bardzo pomocne - skłamał gładko wiedźmin.
Tak naprawdę, pręty były pozostałością zardzewiałej osi porzuconego w rowie, dwukołowego powozu. Musiał tam leżeć naprawdę długo, burty miał nadgniłe, a koła dawno ukradli chłopi. Połamana oś, zapewne przyczyna porzucenia, w sam raz nadała się jako oręż na jakichkolwiek przyszłych szubrawców dybiących na majątek Garalda. Majątek mówiąc krótko, bardzo skromny. Bo choć miał już nowy miecz, ciężko wytargowany od przydrożnego dziada za pół korony i guzik z kamizelki, to cholerne żelastwo za nic w świecie nie chciało wyjść z pochwy. Zardzewiały czy nie, jako zwiększający pewność ozdobnik był w sam raz. A zresztą, jaki to wiedźmin bez miecza...

- Ostatnia sprawa - kontynuował grododzierżca - oczywiście nie jesteście żadnym więźniem. Możecie dogodnie chodzić po mieście i nie żebym nie wierzył, ale macie, mości Garaldzie, aby znak wiedźmiński? Tyle to się oszustów po traktach kręci, a ja muszę, jako z urzędu, takie rzeczy sprawdzać coby później nie było, że spaprałem.

- Ależ oczywiście panie Hugo - pozwalając sobie na fraternizację Garald sięgnął do łańcuszka na szyi i z niejaką dumą wyciągnął medalion spod koszuli, pokazując awers rozmówcy.

- Eee.. - wypięty w przód Hugo Krap zmrużył oczy by lepiej widzieć i milczał przez chwilę. Wreszcie zapytał - czy to jest... kurczak?

- Nie - odparł wiedźmin zeźlony strasznie - to sokół, tylko, że siedzi... - wysyczał przez zaciśnięte zęby.


***


Następnego dnia, Garald siedział na ganku karczmy i popijał piwny wywar z kufla. Patrzył się bezrozumnie przed siebie, miotając plugawe przekleństwa. Po pierwsze. Z wiadomych względów, karczmy musiał szukać na drugim końcu miasta. Należała do znanej w świecie sieci zajazdów i nazywała się "Pod Kotem". Kota nie widział, ale był pewien, że musiał gdzieś tu być, bo co innego przyniosło by do siennika tyle pcheł? Nie wyspał się, a teraz jeszcze wszystko go swędziało. Nie miał pieniędzy, z ostatnich opłacił nocleg w gospodzie za dwa dni z góry. Gospodarz przynajmniej był na tyle dobrym człowiekiem, że wliczył skromny wikt w cenę. Nie zmieniało to jednak faktu, że Garald musiał zabić wilkołaka, jeśli sam chciał mieć jakąś przyszłość. To nie było proste. O ile pamiętał z ksiąg wmuszanych w niego w Kaer Morhen, a pamiętał słabo, na drania najlepsze było srebro. Wilkołak miał pazury, ogromne kły, był zazwyczaj wściekły i strasznie silny. Jednym słowem - straszny skurwysyn. No i jeszcze to ciągłe mylenie go z Geraltem. Prawie, że tradycja. Zdarzało się zawsze, kiedy przedstawiał się potencjalnemu zleceniodawcy, do którego dochodziły wieści ze świata. Geralt to, Geralt tamto. Miał go serdecznie dość. Zresztą, nigdy drania nie lubił, Geralta i tego jego kolegę Eskela. Obaj zawsze spuszczali mu tęgie lanie w warowni. Nie wiedzieć czemu, uwielbiali robić mu niespodziewane, nocne kocówki. A czy to jego wina, że eliksiry miały na niego zupełnie inny wpływ niż na resztę? On też był podrzutkiem, a to, że po Próbie Traw obudził się i poprosił czy może trochę więcej tego słodkiego syropu? Skąd miał wiedzieć, że większość jego rówieśników po wypiciu specyfiku umiera, a ci co przeżyli zmieniają się nie do poznania. Na jego organizm eliksiry nie miały takiego wpływu. Ot, włosy miał teraz bujne, a w rzadkich sposobnościach które mu się zdarzały, potrafił z kobietą całą noc bez przerwy, a nawet dłużej. To akurat przydało się kiedy dostał zlecenie na sukkuba. Biedaczysko, miała dość na kolejny wiek. Tak czy siak, nie jego wina, że zwinność i refleks w zasadzie nie uległy poprawie, nie był też specjalnie silny, chociaż szlak Mordowni wycisnął swoje pozytywne piętno na kondycji. Wcale nie widział dobrze w nocy, a z mieczem szło mu całkiem przeciętnie. Na cholernych wahadłach prawie skręcił kark. W końcu Vesemir zlitował się i razem z innymi starszymi uradził, że co jak co, ale z takiego beztalencia to dobrego wiedźmina nie będzie. Puścili go więc w świat, życząc wszystkiego dobrego, dali najbrzydszy medalion jaki był, miecz i parę miedziaków. Zaklął plugawie na parszywy los i pociągnął z kufla. Jedna rzecz z tego wszystkiego, wydawała się pozytywna. Mógł pić okowitę, piwo, wina, przepyszne z Toussaint czy sikacze z Aedrin, także niejedną truciznę ale żeby naprawdę się upić musiał się dobrze postarać. Co jak co, ale głowę do picia to miał jak mało kto. Uśmiechnął się do siebie w duchu.


***

- Oj toć panie dobry! Parszywe bydle i lubieżnik w dodatku!! - zaskrzeczał stary chłop , zapewne osadnik, trzymający na postronku wychudzoną krowę.

- Że co? - zdumiał się wiedźmin.

- A tak, z piwniczki za stodołą to mi wszystek wędzonego mięsiwa wyjadł, a do córki młynarza Herdagena, to wdzierał się okiennice rozwalając! Biedaczkę by zeżarł niechybnie gdyby my z sąsiadami na odsiecz nie przyszli. Bo wrzask był straszliwy! - wyjaśnił chłop.

- Rozumiem. A widzieliście go kiedy dobry człowieku? Jak wygląda? - pytał dalej Garald.

- A tam, czarny łeb, rosochaty, pazurzyska i kły, ślepia czerwone... ale, żem go nie widział - odparł starowina. Wiedźmin lekko uniósł brew. Prości ludzie, myślał, mają swój specyficzny tok rozumowania.

- Ale wiem kto go ino widział! Gnom Pucyknutt, kowal. - przyznał po chwili chłopisko.- Znajdziecie go w uliczce Pomniejszej, zaraz za świątynią, w lewo i do końca.

Wiedźmin podziękował grzecznie. Opis był dość dokładny, bowiem w mieście była tylko jedna świątynia, jakiegoś mało popularnego i zapomnianego bóstwa, niemniej dość łatwa do zlokalizowania z uwagi na strzelistą wieżyczkę modlitewną. Poszedł tam bez zwłoki. Przechodząc przez rynek szybkim ruchem zwędził dorodne, czerwone jabłko ze straganu. Było słodkie i soczyste. Minął odrapaną świątynie i skręcił w lewo. Domek kowala zauważył od razu. Przed nim stały dwa, obroczone konie, a z malutkiego komina powoli sączył się dym. W przekonaniu, że to tu, upewnił go dźwięk młota uderzającego o kowadło i jęk wespół z przekleństwem, krótko później gdy kowal nie trafił. Podszedł bliżej i zapukał we framugę. Drzwi były otwarte, a ciemności pomieszczenia rozjaśniał jedynie blask z kominka.

- Czy... zastałem pana Pucyknutta? - zapytał Garald. Mała postać wychynęła z cienia ssąc bolący kciuk.
- Mhm - stwierdziła nie wyjmując palca z ust. Wiedźmin szybko wyjaśnił powody swojej wizyty i przeszedł do konkretów.

- Ponoć widzieliście tego wilkołaka, możecie mi powiedzieć jak on wygląda? W miarę dokładnie.-poprosił.

- A pewnie! - odparł gnom wyraźnie podniecony - Bandyta! Łobuz! Drań jeden! - kontynuował podniesionym głosem.
- Ja tu ciężko pracuje! Konie podkuwam, widły i noże robie, czasem jakiś miecz. Plugawie mi płacą bo ludzie biedni, a na piękne gnomskie miecze to klientów nie ma – westchnął.
- A to paskudztwo, podobne do psa albo wilka, ze świecącymi ślepiami i czarnymi kudłami podkrada mi się nocą i wypija gorzałkę którą trzymam z tyłu. Po pracy lubię sobie wypocząć troszkę.. - przyznał skromnie.

- Wypija.. gorzałkę? - wiedźmina przestawało dziwić cokolwiek.

- A tak! Mordę w beczkę wsadza i chłepce, a później wyje jak opętany! A kuzyn mi ją aż z Mahakmu przysyła, to nie byle co, tylko porządna krasnoludzka woda ognista!- Gnom uderzył otwartą dłonią o kowadło i zawył żałośnie przypominając sobie o bolącym kciuku.

- No tak, ale słyszałem od grododzierżcy, że kogoś rozszarpał?

- Zagryzł, owszem, trzech ludzi niedaleko, ale ich nie znałem bo przyjezdni byli. Flaki to trzeba było z rynny świątyni na drabinie wyciągać. Narobił bałaganu, wcześniej to najwyżej owce dziabnął, ale teraz to nam tutaj aż zimno po plecach przechodzi jak w nocy jakiś pies zawyje. Pewnie teraz na ludzi ma chrapkę, zasmakował, to może być gorzej, niedługo i gnomy gotów jeść! - zatroskał się kowal. - a ja już nie wiem co z gorzałką mam robić, jak zakopie w ogrodzie, to wywącha i wydrapie, jak schowam w palenisku, to i tak znajdzie. Wilcze doły omija, w pułapki nie wchodzi, a przecież sam na niego z młotem nie pójdę... - załkał.

- Nie trwóż się dobry czł... - zająknął się Garald - kowalu. Jestem wiedźminem, a to nasza wiedźmińska rzecz takie potwory ubijać.

- Zabije go wiedźmin? Naprawdę? A to by dopiero było szczęście - rozradował się gnom klaszcząc w ręce i podskakując.

- Pewnie, tylko jest jeden problem - opuścił wzrok przyszły wilkołakobójca i westchnął udawanie.

- Jaki? - zmartwił się kowal.

- Ano, widzicie, mój miecz... to zwykła ludzka robota, na wilkołaka jest za słaby. A sami mówiliście, że porządnych gnomskich mieczy tu nikt nie kupuje... może mógłbym jeden.. pożyczyć?

- Ależ oczywiście, drogi wiedźminie! - ucieszył się gnom, że tylko o to chodzi - Mam taki jeden, z chęcią go w dobrej sprawie użyczę.
Gnom zniknął na chwilę w ciemność, zaraz wracając z owiniętym w cielęcą skórę pakunkiem.
- Nazywam go "Stukacz"! Sam go zrobiłem jeszcze w kuźni u stryja w Mahakamie, nim wyjechałem. Cięcie ma pierwszorzędne, a i runy co moc zwiększają wykute.

Wiedźmin odebrał zawiniątko, rozpakował, popatrzył na ładną pochwę. Później uchwycił za rękojeść , z cichym sykiem wyciągnął miecz z pochwy i zważył w dłoni wywijając kilka niezgrabnych młyńców, których jakości gnom zdawał się nie zauważyć.

- Hmm... piękna robota - przyznał po chwili Garald - a co znaczą te runy wykute na ostrzu?

- A, to po krasnoludzku - odparł dumnie gnom - Znaczy "Stukacz to straszny skurwysyn"!


***

Późnym popołudniem przed pełnią wiedźmin był gotowy. Kończył właśnie piąte piwo. Stukacza zawiesił sobie na plecach, tak żeby mieć głownię nad prawym ramieniem. Najpierw spróbował po lewej stronie, ale po dwóch próbach wyciągnięcia, przy których prawie stracił głowę, zmienił zdanie. Miecz wychodził dość gładko i był na tyle lekki, że Garald bez problemu mógł zastosować prostą blokadę czy fintę. To znaczy bez tego typu problemów po których potrzeba dużej ilości bandaży. Z sakwy wyjął kilka ziół, którymi pogardzili złodzieje. Roztarł je na dłoni i po kolei wrzucił do na wpół wypitego piwa. Zamieszał palcem, odczekał chwilę i wypił. Nie zapomniał oblizać palca. Wiedział jak się przyrządza wiedźmińskie eliksiry. Każdy w jego fachu musiał to wiedzieć. wykładowca który ich tego uczył był w tym względzie bardzo stanowczy. Czasem nawet z trudem siadało się w ławce. Rózgę miał bezlitosną. Niestety puls niespecjalnie zmienił swój miarowy rytm, zmysły raczej się nie wyostrzyły, ale Garald pił eliksiry zawsze. Raz, że to był znak firmowy wiedźminów, dwa, że po nich czuł się trochę pewniej. Czy to był wpływ zielska, czy też zwyczajna autosugestia, tego nie wiedział i go to nie obchodziło.

Plan był prosty. Zgromadzona od mieszkańców wiedza pozwoliła mu określić miejsca w których wilkołak najczęściej się zjawiał. Ponieważ ostatnio potwór jakby się przyczaił, istniała poważna szansa, że będzie wygłodniały. Niechybnie coś zeżre, ale to dobrze - myślał Garald - bo najedzony będzie wolniejszy. Później jak nic przyjdzie popić gorzałką z gnomskiej beczułki. Wtedy, jak już się nieco spije, dopadnę go. To że się pojawi, czuje w kościach. Poza tym - myślał dalej - ten cholerny medalion zaczyna znowu wywoływać wysypkę. Taki już mój los, medalion też nie jest zwyczajny, drga tylko wtedy kiedy rzuca się nim po stole, za to wysypkę na klatce piersiowej powoduje w każdej groźnej sytuacji, nawet przy silnym zatwardzeniu.


***

Noc była bezchmurna. Wielki owoc księżyca wisiał na niebie rzucając blask na pochłonięte niespokojnym snem miasto. Była już dobra godzina po północy i zaczajony za obrośniętą bluszczem szopą wiedźmin, zaczął się niepokoić. Nogi mu zdrętwiały od kucania, krzyż zaczął boleć nieprzyjemnie. Już myślał, że nic z tego nie będzie, kiedy pod koszulą strasznie zaswędziało i usłyszał ciche sapanie. Na polance za kuźnią, pojawił się ciemny kształt. Ślepia świeciły mu czerwono. Wilkołak rozejrzał się szybko, po czym dwoma szybkimi susami znalazł się przy domku kowala i wskoczył na dach. Jedna czy dwie dachówki zsunęły się i miękko wylądowały w trawie kilka łokci poniżej. Potwór stąpał niepewnie, ale wkrótce spostrzegł to czego szukał. Długimi pazurami otworzył świetlik i wskoczył do środka. Garald czekał. Minęło dobre dziesięć minut. Ze środka nie dochodziło nic prócz cichego drapania i mlaskania. Nagle, w drugiej części budynku ktoś zapalił świecę. Jej blask rzucał niespokojne cienie przez niewielkie okno.

- O rzesz, w kowadło! To znowu ty! - wydarł się ktoś cienkim głosem.
- Na poooomooooc! Ludzie! Mordują! Wilkołak! Wilkołak!!
Coś się przewróciło, coś się stłukło. Potwór wyskoczył przez świetlik, sturlał się z dachu i łupnął o ziemię wyjąc. W pobliskich budynkach zapaliły się światła. Wiedźmin postanowił, że już czas. Wyskoczył z ukrycia, dobywając miecza już za drugim podejściem. Stanął na przeciwko kulącego się na ziemi wilkołaka wymierzając ostrze.

- Już po tobie! - wysyczał Garald przez zaciśnięte zęby, starając się przy tym, żeby zabrzmiało to możliwie najgroźniej. Zwierze spostrzegło go od razu, poderwało się, stanęło na dwóch tylnych nogach i zawarczało przerażająco szczerząc kły. Wiedźmin z trudem przełknął ślinę.

- Tam! Tam jest! - darł się ubrany w długą koszulę i szlafmycę gnom wypadając z domu. Po drodze pędzili już na wpół ubrani ludzie z widłami.

Potworzysko spojrzało bacznie na nadbiegających ludzi, później na Garalda z mieczem. Szybko obliczając szanse, wilkołak postanowił dać nogę. Zawarczał wściekle i szybkimi susami czterech łap zniknął w krzakach. Garald nie mógł tego tak zostawić. Nadbiegali ludzie, kowal na pewno go poznał, będzie wstyd jeśli nie skończy sprawy. Skinął na roztrzęsionego gnoma, dając mu znak, że on się wszystkim zajmie i pognał za uciekającą bestią. Przesadził krzak jałowca, później niewysoki płotek zagrody. Przed sobą słyszał sapanie uciekającego wilka. Spróbował przyśpieszyć, znalazł się prawie na skraju miasta i lada chwila potwór gotów był zniknąć w wysokiej trawie. Światło księżyca było słabym substytutem promieni słonecznych toteż musiał bardzo uważać na walające się przeszkody. Leżące widły na które o mało nie wstąpił, pusty drewniany kubeł, w którym utkwiła mu noga zmuszając do pościgu z użyciem tylko jednej kończyny. Przy piątym żałosnym podskoku zrzucił parszywy przedmiot i skierował się nieco w prawo od uciekającego stwora. Widział tam jakąś niewielką górkę, a ponieważ uciekinier zwiększał dzielącą ich odległość, wiedźmin chciał się zorientować w kierunku w którym tamten zmierza. Wzniesienie okazało się kupą zeschłego kompostu. Stwierdził to dopiero, kiedy znalazł się na jej szczycie, zapadając się po kostki w smrodliwym usypisku. Zaklął próbując znaleźć oparcie. Ciemny kształt wilka mknął już po polu obrośniętym trawą. W blasku księżyca było widać tylko jego grzbiet i powalane cielskiem kłosy. Wyglądało to trochę, jak grzebień smokożółwia w morskiej toni, mknącego na niczego nie spodziewający się szkuner. Na północy, w odległości mniej więcej ćwierć stajania rósł las, ciasno oplatając niewielkie skaliste wzgórza jakich w tej okolicy było sporo. Dostrzegł swoją szansę. Jeśli pobiegnie wzdłuż koryta niewielkiej rzeczki gdzie rosnąca na kamiennym podłożu trawa nie była ani wysoka ani gęsta , być może znajdzie się na skraju lasu wcześniej niż wilk. Ruszył bez dalszego zastanowienia. Biegł teraz wyjątkowo szybko, uważając by nie poślizgnąć się na śliskich od kropelek wody kamyczkach. Od razu przypominała mu się Mordownia i Geralt. Tak jak wtedy, poczuł przemożną chęć wykazania się i prześcignięcia znienawidzonego w dzieciństwie kolegi. Po kilku minutach był już blisko, chociaż czoło miał wilgotne od potu, a płuca paliły, zmusił się do ostatniego wysiłku. Odbił w lewo, w stronę ściany lasu gdzie spodziewał się zastać wybiegającego z trawy wilkołaka. Zresztą, rzeczka trochę dalej przechodziła w strumień i niknęła w skalistych wzgórzach i drzewach czyniąc bieg tą trasą niemożliwy. Jeszcze kilka kroków i był pod ścianą lasu. Oparł się o drzewo, w prawej ręce cały czas trzymał miecz. Zgięty wpół, starał się złapać oddech. Nie było czasu. Z wysokiej trawy o rzut motyką od niego wyskoczył czarny, futrzasty kształt.

- Dalej nie pójdziesz! - Krzyknął Garald, zaciskając obie ręce na uchwycie miecza.

Wilkołak zatrzymał się gwałtownie, orząc pazurami glebę. Z nienawiścią wlepił czerwone ślepia w wiedźmina i położył uszy po sobie świadom pułapki w jaką wpadł. Sapał ciężko, a ślina obficie spływała mu z pyska. Jednak, po chwili, zwierze podniosło jedno ucho wykręcając głowę, jakby nasłuchując. Dwa razy pociągnęło nosem, a później wyszczerzyło galerię swoich przerażających białych kłów, w czymś ,co przypominało pełen satysfakcji uśmiech. Garald zrozumiał. Wilk zorientował się, że chłopi z widłami zostali z tyłu i nie kontynuują pościgu, że jest tylko on i ten człowiek z mieczem, nikt więcej. Strużka zimnego potu ściekła po twarzy wiedźmina.

Wilk zaryczał groźnie i rzucił się w stronę przeciwnika, opanowany przeraźliwą rządzą krwi. Garald poczuł jak kolana robią mu się całkiem miękkie. Z ostrzem wymierzonym jak szpicą, chwiejnie cofał się przed nacierającym potworem aż poczuł twardą fakturę kory wrzynająca się w plecy. Żegnając się z życiem, które był pewien, straci w ciągu następnych dwóch sekund dzielących go od wyszczerzonych kłów, wziął wysoki zamach w beznadziejnej próbie ratunku. Wilkołak wydał ostatni ryk i wielkim skokiem wzbił się by dopaść przeciwnika. W tym samym momencie Garald zaczął wyprowadzać swój cios, ukośne cięcie. Mniej więcej w połowie poślizgnął się na zmoczonym rosą kamieniu, przewracając się niezdarnie. Wilkołak nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Zamiast ciepłego i miękkiego ciała, miał teraz przed sobą zimną i twardą powierzchowność sosny. Ponieważ znajdował się w powietrzu, a wilkołaki raczej słabo latają, było już za późno na zmianę toru lotu. Chwilę później, z głośnym hukiem, potwór grzmotnął łbem o pień aż posypały się igły i kły. Rosochate cielsko bezwładnie opadło na leżącego Garalda, który tylko jęknął.

- Złaź paskudo! - wystękał wiedźmin nim nadludzkim wysiłkiem zepchnął z siebie poczwarę.

- Przyszedł twój kres... - zaczął - .... śmierdzielu. - dokończył niepewnie, plując kłaczkami sierści.

Podszedł do trzymającego się za głowę potwora, przystawiając ostrze miecza do jego gardła.

- Litości!! Koleżko! - Zapiszczał potwór.

- Nie zwiedziesz mnie, poczwaro !! - nie dawał się podejść Garald.

- Nie no, poważnie, oszczędź mnie - podjął wilkołak masując czaszkę.
- Przecież nic nikomu nie zrobiłem. Jestem potulny jak baranek, to tylko nieporozumienie. Poza tym może i trochę zalatuje, ale czułeś kiedyś jak pachnie mokry pies? Tak? To się nie dziw, że się nie myje w tej postaci. No i żadna ze mnie poczwara... tak na prawdę to nazywam się Babelis i jestem wędrownym grajkiem... likantropią się kiedyś zaraziłem... taki los, co począć... czasem muszę zawyć i pobiegać trochę, ale przez większość czasu jest zwykłym człowiekiem i nic nikomu nie robie! Przysięgam!

- Jasne... a ci ludzie których rozszarpałeś pod świątynią? To też nic??

- A to... no tak, ale to także nieporozumienie. Trochę się opiłem w karczmie tego wieczora, na tyle, że zupełnie zapomniałem o pełni... no i tego... szedłem sobie ulicą, a tu trzech uzbrojonych drabów sru na mnie! Z ciemności! No i dawaj kasę, bo cie zarżniemy jak psa, heh, no to mówię, że nie mam i dajcie spokój. A oni na to, żebym tutaj nie kręcił bo takich jak ja to już kilku leży przy dukcie, ostatni przedwczoraj i dawaj do mnie z klingą. No to ja żeby nie, naprawdę, zostawcie. Ale nie posłuchali. Jeden zaszedł mnie od tyłu i dał w łeb, drugi przymierzał się żeby mi wepchnąć ostrze. No i straciłem kontrole, na ich oczach zmieniłem kształt i wkrótce było już po jabłkach, znaczy po nich. Naprawdę! Musisz mi uwierzyć!

- Acha... załóżmy, że ci wierzę - odparł wiedźmin ostrożnie.
- W takim razie, jak wyjaśnisz napaść na córkę młynarza?! Włamywanie się do domów?!

- Eee... co? Jaka napaść? Na Kaśkę? Córkę starego Herdagena? Hehe.. no tego... - przysiągłby, że wilkołak się zarumienił - bo widzisz... jaka tam napaść... my się znamy. To znaczy, od dawna smaliłem do niej cholewy, ale ignorowała mnie. W końcu, którejś nocy, udałem się do niej pod okno jak nieraz, śpiewać miłosne ballady. Chyba w końcu straciła cierpliwość, bo wyszła do mnie i próbowała spokojnie wytłumaczyć brak swojego zainteresowania moją osobą, zanim kopnie mnie w zadek. Tak mówi i tłumaczy no, a ja.. tak mną to poruszyło, że znowu się zmieniłem i ona to widziała. Na początku prawie uciekła ale później spojrzała się... no bo wiesz, jak się zamieniam to zazwyczaj ubranie mi się rozdziera całe i spada. No i ona tak popatrzyła... zresztą co ja tam będę opowiadał. Koniec końców, ku mojemu zaskoczeniu, że ją to bardzo poruszyło i bardzo lubi...

- Co lubi? - Zapytał nie rozumiejąc.

- Lubi...

- Taaaak?

- Och na Melitele! Lubi na pieska! Rozumiesz? Na pieska! Bardzo. - wydusił w końcu Babelis.


- Ooo... - Garald spróbował to sobie przez chwile wyobrazić - Na boginię!

- No co? Każdy musi, nie? Jej się podoba, sama mnie zapraszała później, mówi - pamiętaj, przychodź zawsze w pełnie "zwierzaczku". Idź i ją zapytaj jak nie wierzysz! Nie było by problemu gdyby mnie jej ojciec nie przyłapał pewnej nocy i od tamtej pory okiennice ryglują i warty stawiają pod domem. Ech...

- No i dlatego ostatnio włóczę się, przyznaje, dość niegrzecznie... i pije, także w wilczej postaci, a jak pije gorzałkę to muszę zagryzać, a jak muszę zagryzać no to szukam smakołyków... szyneczki... podpłomyków... i tak dalej, preferencje kulinarne mi się nie zmieniają, ludzi nie tykam.

Było coś, w tym wilkołaku, co zdobywało sympatie Garalda. Może zamiłowanie do gorzałki? Pięknych dziewojek? A może wyraz pyska który teraz prezentował... wyglądał jak potulny szczeniaczek. Ale był wiedźminem, pogromcą potworów.

- No tak... nawet jeśli jest jak mówisz - zastanawiał się pogromca - to wiesz, mam na ciebie zlecenie, a potrzebuje pieniędzy, więc sam rozumiesz... - skonstatował biorąc zamach mieczem.

- Czekaj ! Stój ! Mam pomysł jak nam obu pomóc !

- ..jaki? - zawahał się Garald.

***

Było już bardzo późno, albo bardzo wcześnie, zależy jak na to patrzeć. Godzinę przed świtem zjawił się w miasteczku. Ciągnął za sobą znalezioną na polu taczkę, a na niej wielkie, włochate cielsko potwora. Mieszkańcy nadal nie spali po nocy pełnej emocji, toteż jego przybycie zostało natychmiast zauważone. Na wpół ubrany Hugo Krap wyszedł na jego spotkanie, z trudem próbując dopiąć guziki w pośpiechu założonych spodni. Dwóch zaspanych strażników trzymało się dwa kroki za nim.

- Witajcie wiedźminie! Brawo! Co za okaz!

- Witajcie grododzierżco, zadanie wykonałem.

- No pięknie, nie wierzyłem, ale teraz widzę. Tak się ciesze! Krap zatarł ręce w szczęśliwości, a rozespana gawiedź powoli gromadziła się w koło - tylko po co cały? wystarczyłby łeb.

- Ach.. no tak, ale pomyślałem, że chcielibyście zobaczyć z bliska jak wygląda ta bestia! - odparł Garald.

- Hmm... no może i racja. W sumie, można by go wypatroszyć i wypchać, postawiłbym go sobie przed domem, albo można go na pal wbić, w zad jak na rożen i przy bramie miasta wywiesić, co? Dobry pomysł, chłopaki? - Rzucił uśmiechnięty do swoich strażników, a ci parsknęli śmiechem kiwając głowami.
Potem podszedł do taczki by przypatrzyć się bestii z bliska.
- Fuj... co za paskudne, parszywe stworzenie... a jakie kły! - łapiąc za pysk palcami pokazał na pokaźnych rozmiarów siekacze. Zgromadzony tłumek wydał z siebie trwożliwe 'oooch'.

Nagle, doszedł ich jakby cichy pomruk. Grododzierżca odskoczył jak oparzony kryjąc się za plecami swoich ludzi.
- On żyje! Słyszeliście?? - Zapiszczał.

- Haha! Nie, nie! Martwy jak trup! - Garald postanowił wyjaśnić sytuację. Podszedł do wilkołaka, złapał go za kudły na łbie i zaczął trząchąć wściekle, przez zaciśnięte w złości zęby sycząc - ... bo jak by nie był martwy to bym go z pewnością ubił tu na miejscu, bo takie durne bydle nie ma prawa chodzić po tym świecie.

- Jesteś pewien? - Zapytał nieco uspokojony Krap.

- No przecież widzicie, targam nim, a on trup tak jak był.

- No dobrze... musiało mi się zdawać. Ale nie chce go już wypychać, za straszny jest. Wiedźmin odetchnął.

- Zamiast tego każe uciąć mu łeb i powiesić nad bramą miasta! Panie Glavsso do roboty.

- O cholera, myśl Garald, myśl - ponaglił się w duchu wiedźmin.

- Zaraz, stój pan panie Glavsso - w ostatniej chwili złapał za rękę wyciągającego miecz strażnika.

- O co chodzi?

- Nie dotykajcie wilkołaka. Wiecie przecież, że to choroba zaraźliwa wielce! Lykantropia, przenosi się przez krew. Łeb mu utniecie i zaraz jak tu wszyscy stoimy, obryzga nas posoka potwora i wszyscy się zamienimy w wilkołaki. - Tłum wydał kolejne trwożne tchnienie, a strażnikiem aż zatrzęsło.

- Co radzicie mistrzu wiedźminie w takim razie? - Zapytał starający się trzymać w bezpiecznej odległości grododzierżca.

- Spalimy truchło i będzie po kłopocie!


Po dwóch kwadransach, za karczmą ułożono spory stos z suchych gałęzi i drewna. Wiedźmin z obawą patrzył w niebo które wkrótce miało rozjaśnić się jutrzenką.

- Dobra, szybko. Ułóżcie bestie na stos. - rozkazał kilku chłopom.- Pamiętajcie też żeby dobrze przysypać go słomą, żar musi być!

- Wspaniale, zaraz będzie po kłopocie. Rzucił uradowany Huga Krap, posyłając swojego człowieka z pochodnią za niosącymi wilka chłopami.

- Zaraz, zaraz panie Hugo. Najpierw, to się rozliczymy. - Przystopował go Garald.

- No jak to panie wiedźmin? Spalimy bestie, pójdziemy się napijemy... pogadamy....

- Żadne tam pogadamy, tylko teraz, tak jak była umowa - wyciągnął rękę w wyczekującej pozie.

- Dobra... dobra, niech wam będzie - ociągał się grododzierżca przyzywając jednego z ludzi niosącego spory kuferek. Otworzył go i zaczął przeliczać.

- Wasze 120 orenów! Proszę bardzo. - wręczył sakiewkę.

- Co? Jakie 120 miało być 200! - Oburzył się Garald.

- No ale koszty... drewno na opał...

- Ja wam dam koszty! 200 orenów i to zaraz!- Rozsierdził się wiedźmin dobywając miecza. Spostrzegli to strażnicy, dobyli swoich. Ten przy stosie, rzucił pochodnie i prędko pobiegł z powrotem. Tłum gapił się na okrążanego wiedźmina, a stos powoli ogarniał płomień.

Hugo Krap patrzył się pełnym wyrzutu wzrokiem. W końcu machnął ręką.
- Dobra! Spokój, schowajcie broń, panowie! Niech wam będzie panie wiedźmin! Wasze 200 orenów! - dorzucił mniejszą sakiewkę - ale nie chce was widzieć tu więcej, boście jednak zbyt porywczy.
Strażnicy posłuchali, a zadowolony Garald zważył pieniądze w ręku.

- Już mnie tu mnie ma. - Powiedział i dopiero w tej chwili spostrzegł jak stos buchnął płomieniami. Snop iskier i ognia wzbijał się wysoko w różowiejące niebo.

***

Szedł duktem na północ, wśród smaganych lekkim wiatrem traw i zagajników. Był pogodny dzień. Ptaki ćwierkały, nikt go nie niepokoił, był sam. Humor niespecjalnie mu jednak dopisywał.

- Ech... szkoda... - rzucił do siebie.

- Czego szkoda?

Odparł młody, zupełnie goły chłopak, wychodząc z krzaków. Obiema rękami trzymał urwane gałęzie pełne liści, zasłaniając sobie intymne części.

- Ha! Szkoda, że ci nie dałem w ten durny łeb kiedy zacząłeś mruczeć! - Odparł uradowany wiedźmin.

- No tak, jasne. Wybacz, ale jakoś nie mogłem słuchać spokojnie jak to mi chcieli pal wepchnąć w moją wstydliwość, albo jaki to paskudny jestem.

- Faktycznie, nie za ładny, nawet w tej postaci. Za to ładne masz gałęzie.

- Acha, bardzo śmieszne. A ja myślałem, że żałujesz zostawienia mnie w płonącym stosie! - Wskazał głową na lekko spieczone i osmalone ramie.

- Nie narzekaj! Dobrze się stało. Nie planowałem tego, ale przynajmniej udało się odwrócić ich uwagę od stosu.

- Taaa... a ze mnie prawie pieczyste się zrobiło, dobrze, że słońce wzeszło zanim sierść zaczęła mi się palić bo byłoby po mnie, a tak szybko wyczołgałem się spod słomy drugą stroną. Ciekawe jak chciałeś odwrócić ich uwagę gdyby nie to?

- Coś bym wymyślił.

- Tak, zdjął spodnie na przykład.

- No, nie narzekaj. Dobrze się spisaliśmy. Tu jest twoja część - Wiedźmin rzucił mieszek pod nogi Babelisa.
- A tutaj masz ubranie - odczepił niesiony na plecach tobołek.

Po paru minutach, chłopak był ubrany i mogli kontynuować podróż.

- Jestem Garald.

- Miło mi cię poznać.

- Mnie ciebie też.

- To może powtórzymy to jeszcze? Tylko kupie sobie lutnie w następnym mieście, całkiem nieźle gram, wiesz?

- Dobra, Ba... Bąbel, podoba mi się ten pomysł.

- Bąbel?

- A tak, źle brzmi? Miałem kiedyś takiego psa...

- Widzę, że wyraźnie chcesz zarobić w zęby.

- Oj nie unoś się.

Szli przez chwilę w milczeniu.

- Wiesz co, byłoby lepiej, gdybyś przestał lizać sobie ramie, bo nie chce nawet myśleć w jakich innych psich odruchach używasz swojego języka - Powiedział wiedźmin Garald spoglądając na przyjaciela nim zniknęli za pobliskim zakrętem.






KONIEC.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz