„Wilczy
skowyt”
Copyright
© 2011 by Filip Dąb-Mirowski
Nota
o prawach autorskich:
Opowiadanie
luźno nawiązuje do prozy Andrzeja Sapkowskiego i jego sagi o
„Wiedźminie”. Zamierzeniem autora nie jest naruszenie praw
autorskich Andrzeja Sapkowskiego bądź innych dysponentów marki "Wiedźmin", a jedynie oddanie hołdu znakomitemu opowiadaniu, od którego cykl książek, filmy i gry wzięły swój początek.
Opowiadanie udostępnione jest w formie nieodpłatnej i autor nie wyraża zgody na jego jakąkolwiek komercjalizację w części lub całości. Wszelkie publikowane przez osoby i firmy trzecie fragmenty, cytaty, bądź kopie, powinny być zawsze udostępniane z podaniem źródła pochodzenia, a najlepiej za zgodą autora. Filip Dąb-Mirowski
***
Później mówiono, że człowiek ten
nadszedł od północy, od bramy Księżyca.
Chociaż, tak naprawdę, była to
południowa brama Gnojna. Szedł, ze spuszczoną, otuloną szarym
kapturem głową. Była już dobra godzina po zmroku, więc brukowane
uliczki stały się puste, a sklepiki zamknięte. Jedynie karczmy
żyły swym normalnym nocnym trybem dostarczając nieco światła
przez smętnie zabrudzone szyby. Tu i tam, mrok rozświetlały także
miejskie latarnie, a przynajmniej te, z których przedsiębiorczy
mieszkańcy nie zdążyli jeszcze wykraść łoju. Burdorff było
dumnym miasteczkiem, ale mało zamożnym. Człowiek zatrzymał się
przed karczmą "Pod Pijanym Kogutem". Chwilę nasłuchiwał,
zgromadzeni w środku ludzie śpiewali jedną z pijackich piosenek o
jeżu, która jednak nagle przerwana została przez donośny bulgot
tenora prowadzącego. Zakotłowało się, po czym przez ledwo
trzymające się na zawiasach drzwi wyleciał niewyraźnie
wyglądający klient.
- Rzygać, to pod płotem! - Powiedział
stojący w drzwiach karczmarz wycierając ręce w zatłuszczony
fartuch. Nagle, spojrzał na stojącego przed lokalem wędrowca i
uśmiechnął się przymilnie.
- Czego tak stoicie dobry człowieku?
Zapraszam do środka! Noc dzisiaj znowusz upalna, a mam ci ja chłodny
antałek piwa świeżo wyniesion z piwnicy. Coby nieco gardło
zwilżyć.
Nieznajomy skinął lekko głową na
zapraszającego gestem dłoni karczmarza i wszedł do środka.
Niewielką salkę wypełniał zapach potu, cebuli i nieprzetrawionego
piwa. Było duszno i gwarno. Grupa traperów zajęła stoliki w
kącie, podczas gdy reszta klienteli o trudnym do określenia
zawodzie zajęła miejsca przy ciosanym z grubych bali barze.
Człowiek podszedł do lady i jednym długim haustem wypił stojący
na blacie kufel piwa. Powoli otarł usta z pianki i wziął kilka
głębszych oddechów. Sala umilkła w zdumieniu. Wszyscy wbili wzrok
w człowieka w kapturze.
- Eeee... - zaczął karczmarz
trzymając w dłoni wielki kufel dopiero co nalanego piwa -
Dobrodzieju kochany... to co pan wypił to nie było piwo.
- Jak to? - zapytał nieznajomy
ściągając kaptur.
Sala achnęła doniośle. Twarz
nieznanego nikomu przybysza znaczył dziwny siniak w kształcie
litery "O" biegnący od lewego policzka, przez czoło, do
prawego i brody. Była to jakby gruba, sina linia. Włosy miał bujne
i kędzierzawe koloru brązowego. Dopiero teraz gawiedź zauważyła,
że nieznajomy zbrojny był w przytroczony do pasa miecz, a w wysokie
jeździeckie buty miał wepchnięte dwa żelazne pręty o
cylindrycznym kształcie.
- To co to w takim razie było? -
zapytał speszony.
- Nooo... widzicie, ten pijany którego
żem wyrzucił przed chwilą, stary Czachyr, no, on był rzygnął...
jeno nie na podłogę... bo chyba nie widzicie nigdzie jakiej
plamy... - odparł karczmarz dając wyraz nieustającemu zdziwieniu.
- Acha... - powiedział nieznajomy
wolno, a jego oczy zaczęły zmieniać się przedziwnie.
Powolnym ruchem głowy rozejrzał się
po sali, spojrzał na rozdziawiającego gębę karczmarza, później
na kufel, znowu na karczmarza. W jego gardle zaczął narastać cichy
pomruk który szybko przeszedł w coś na kształt charczenia.
Gwałtownie przyłożył obie dłonie do ust zaciskając, a twarz
poczerwieniała mu jak pomidor. Przerażonym wzrokiem spojrzał w
lewo i prawo, szukając ratunku. Sala zaczęła krzyczeć, a nad
rykiem mężczyzn cienkim sopranem wzleciał pisk przerażonej
niewiasty, niechybnie córki karczmarza. Nieznajomy, w bezbrzeżnej
panice pobiegał najpierw w jeden róg sali. Zgromadzeni tam traperzy
zasłaniając się rękami darli się:
- Nie!!!! Nie tu!!!! - kuląc się
przy tym niemal do wysypanej trocinami podłogi.
Ktoś gwałtownie rzucił się do
drzwi, ktoś inny próbował wyskoczyć oknem. Kiedy zbliżył się
ponownie do lady, stojący obok pół elf odskoczył w tył jak
oparzony, wydzierając się przerażająco i przewracając na ziemię
pozostałych kompanów. Karczmarz nadal stał nieruchomo, z szeroko
otwartymi ustami, nawet gdy nieznajomy odwrócił się w jego stronę
i spojrzał swoimi budzącymi grozę oczami. Jak gdyby w nagłym
olśnieniu, przybysz uchwycił się opróżnionego niedawno
glinianego kufla i naparł na niego mocno, wciskając usta razem z
nosem do środka.
Dźwięk jaki rozległ się w chwilę
po tym, przeszył głęboką grozą wszystkich obecnych. Było to
połączenie odgłosu jaki wydaje buhaj gdy przytknąć mu rozżarzoną
żagiew do męskości, z okrzykiem bojowym najbardziej zajadłych w
walce krasnoludów z Mahakamu. Trwało to dobrą minutę lub dwie, a
nikt nie ośmielił się odezwać nawet szeptem. W końcu, zgięty w
spazmach przybysz, targany ostatnimi zrywami żołądka, wyprostował
się powoli i grzecznie odstawił kufel z powrotem na ladę.
Chwiejnie podszedł do karczmarza i wytarł usta w jego fartuch, po
czym poklepał go po ramieniu i ciężko oparł się o ścianę,
sapiąc.
Ani właściciel lokalu, ani nawet
odzyskujący spokój klienci, nie mieli czasu wydobyć z siebie
choćby słowa, ponieważ do sali wpadło trzech groźnie
wyglądających strażników miejskich dzierżących okute na
szpicach pałki. Ich dowódca, noszący lekko pordzewiały puklerz,
fachowym wzrokiem omiótł pomieszczenie i po bladych z przerażenia
twarzach klientów. Przybysz nie czekał długo, szybkim ruchem
sięgnął w dół dobywając dwóch schowanych w cholewach butów -
prętów. Strażnicy spostrzegli to natychmiast.
- Rzuć to zbóju! - rozkazał gromko
dowódca.
- To wy odłóżcie pałki! Nic nie
zrobiłem! - krzyknął swym metalicznym ,choć zachrypiałym głosem
nieznajomy.
- Rzuć to powiedziałem, bo do
następnego przesilenia nie będziesz mógł trzymać nawet słomki-
nie dał się przekonać strażnik.
- Ech.. - westchnął przybysz i
zrezygnowany rzucił pręty na ziemie.
Niemal w tej samej chwili błyskawicznym
gestem złożył dłonie w skomplikowany znak i wycelował w
strażników. Milicjanci na chwilę zamarli w bezruchu, ale... nic
się nie stało. Może z wyjątkiem cienkiej smużki dymu która z
cichym sykiem pojawiła się na moment nad złożonymi dłoniami.
Nieznajomy zamruczał przekleństwo. Widząc to dowódca uśmiechnął
się pewnie.
- No bratku, toś zrobił... -
powiedział paskudnie, poprawiając uchwyt na pałce.
- Zaraz, zaraz panowie, mam sprawę do
grododzierżcy! Bardzo ważną! - wysapał wystawiwszy do przodu ręce
w obronnym geście.
- O taka psia mać, że masz, zaraz mu
to wyjaśnisz... - powiedział drugi strażnik biorąc zamach zbrojną
ręką.
***
Hugo Krap, grododzierżca Burdorffu,
oblizał wargi w zamyśleniu. Swoimi przytłoczonymi przez wydatne
brwi, tłustej twarzy oczami, lustrował przyprowadzonego doń
aresztanta. Schowany w pochwie miecz więźnia leżał na jego
biurku, zaraz obok dwóch pordzewiałych prętów.
- Dobra panie Glavsso, zostawcie nas. -
powiedział swym tubalnym głosem do stojącego za więźniem
strażnika. Ten zasalutował krótko i wyszedł zamykając za sobą
drzwi. Zostali sami.
Grododzierżca odczekał chwilę, po
czym odezwał się do siedzącego na krześle człowieka z dziwnym
siniakiem na twarzy:
- No, jak ci tam? Słyszałem, że żeś
narozrabiał w karczmie "Pod Pijanym Kogutem", ponoć
rzuciłeś się na strażników. Jestem pewien, że wywinąłeś
jakiś numer w samej karczmie, ale stary Budenpat powiedział tylko
"szkoda gadać, strat w majątku nie ma". Tedy wnioskuje,
że musiałeś go zdrowo nastraszyć. Jaką to sprawę masz do mnie,
mój miły? Hmm?
- P.. piśś.. - wymamrotał aresztant
przez spuchnięte od ciosu usta.
- Co? - nie zrozumiał Krap.
- Ppppiiiććśśś... - powtórzył
obolały.
- Aa, pić. - tym razem pulchny
burmistrz zrozumiał. Odwrócił się za siebie, sięgając po
stojący na parapecie dzban.
- Masz tu kwartę, przedniego piwa
tylko nie upij za duż.. - powiedział podając naczynie
nieznajomemu. Nie zdążył skończyć, bo ten spojrzawszy wpierw do
dzbana i powąchawszy czujnie, wydudnił niemal cały, pozostawiając
na dnie ledwie resztkę chmielowych fusów. Krap skrzywił się nieco
odbierając pojemnik i odstawił na bok biurka.
- Ufff... nazywam się Garald -
powiedział nieznajomy oddychając ciężko - i jestem wiedźminem -
dokończył i odbeknął cicho, przepraszającym gestem unosząc
dłoń.
- Co? Geralt z Rivii ten słynny
wiedźmin? - zdziwił się radośnie grododzierżca.
- Nazywam się Hugo, Hugo Krap.
słyszałem jak świetnie poradziłeś sobie ze strzygą w Wyzimie,
król Foltest po dziś dzien pieje z zachwytu, doprawdy... - chciał
dokończyć ale wiedźmin wpadł mu w słowo przedtem burcząc
przekleństwo.
- Nie, nie, nie i nie! To nie ja! -
zaprotestował - Ja jestem Garald z Gulety! Ale też potrafię ubijać
potwory...
- Taak? A jakie na przykład? Choćby
ostatnio, może słyszałem? - zapytał zrezygnowany Krap.
- Noo... na przykład, ostatnio... -
wiedźmin przeliczył szybko na palcach - straszną żyrytwę w
Anchor i skolopendromorfa niedaleko Cleves pod Mariborem - dumnie
wypiął pierś Garald.
- Hm, słyszałem, słyszałem -
skłamał - ale skoro tak, to może mam ja dla ciebie robotę
wiedźminie... - zamyślił się na chwilę grododzierżca.
Garald, niezauważalnie odetchnął z
ulgą, rad, że przyszły zleceniodawca nie drąży tematu. Jego
rozmówca nie mógł wiedzieć, że w zasadzie wiele więcej potworów
nie zabił. Chociaż przed wieloma uciekał. Żyrytwę jednak ubił,
ale było to dobre pół roku temu. Żyrytwa była wyjątkowo mała i
udławiła się jego butem. Poszczęściło mu się wtedy. Niestety,
zszywany końskim włosiem but nie odzyskał już dawnego blasku. Nic
to w porównaniu ze skolopendromorfem, pomyślał. Po tej przygodzie
spędził cały dzień leżąc plackiem w świątyni Melitele, aż go
zbrojne w miotły kapłanki przegoniły. Bo prawda jest taka, że
parszywy wij niemal go dopadł gdy podróżując z Angrenu do
Ellander zszedł z gościńca ulżyć pęcherzowi. Krzak za którym
się skrył, nie do końca był tym za co się podawał. Gdy pierwsze
witki okręciły mu się wokół kostki, z wrzaskiem wspiął się na
najbliższe drzewo, w tempie które niejedną wiewiórkę wprawiło
by w zakłopotanie. Wij próbował się wspiąć za nim, ale nie
zdążył. Wielka gałąź na której siedział Garald, zatrzeszczała
cicho, a później z chrupem ułamała i poleciała w dół razem ze
swoim pasażerem. Wszyscy byli zaskoczeni. Garald, drzewo, a
najbardziej sam wij który spotkał się z konarem na ziemi. Z
głośnym pluskiem można dodać, który zresztą upaprał Garalda
zieloną mazią. Z nagrodą nie było problemów, gościńcem
podróżował bowiem majętny kupiec. Bardzo ucieszył się, że ten
ważny trakt handlowy na którym niedawno stracił przez podobnego
stwora pachołka jest teraz bezpieczniejszy. Nie żałował dukatów,
a nawet podwiózł. Władze Mariboru były nieco bardziej skąpe
kiedy przytargał śmierdzące truchło pod dom burmistrza, ale
sakiewka znowu zaciężyła przyjemnie.
- Jest taka sprawa - przerwał
rozważania Hugo Krap, mówiąc z nieco większym szacunkiem.
- Mamy tu w grodzie wilkołaka. Trzeba
by psiego syna ubić, bo już kilka osób był rozszarpał okrutnie i
ludzie zaczynają się bać. Bydle nawet, wyobraźcie sobie, mojego
pięknego pieska Brytana, zagryzł! Ostatnio się nie pojawiał, ale
to nic, pewnie, mać jego, przyczaił się gdzieś jak żeśmy przez
ostatnie dwie pełnie obławy na niego robili. Zbliża się jednak
kolejna pełnia, będzie za dwa dni i tak sobie myślę, byście
drania ubili mości wiedźminie, raz i na zawsze.
- No tak, tak. Nie ma problemu. To
będzie kosztować - wysilił umysł Garald - dwieście orenów. -
Pewien, że na tak wysoką cenę, grododzierżca nie przystanie.
Wiedźmin nie bardzo lubił wilkołaki. Można powiedzieć, że
mniej więcej tak samo jak wilkołaki nie lubiły jego.
- Hmm... - zasępił się Krap,
obracając w palcach buteleczkę z inkaustem - no dobra, to prawie 70
koron, ale pod jednym warunkiem - odparł w końcu.
- Jakim? - uniósł brwi wiedźmin.
Jeśli zgodził się na tyle, to może jednak warto spróbować,
myślał.
- Wyjaśnisz mi drogi Garaldzie, skąd
masz to dziwne znamię na twarzy - zapytał wprost grododzierżca.
- A, to? - pokazał palcem pogromca
potworów.
- No cóż.. jeśli musicie wiedzieć
grododzierżco..
Nie znał jednak dobrej odpowiedzi na
to pytanie. W końcu nie powie zleceniodawcy, że ten ułożony w
literę "O" siniak zdobył w mieście Zavada, napadnięty
przez czterech owłosionych zbójów. Akurat przepijał swoją ciężko
zarobioną nagrodę za wija, kiedy dopadli go w wychodku. Nie chciał
oddać sakwy po dobroci. Odpuścił dopiero wtedy, kiedy trzymany i
przyciśnięty do wyciętej w deskach dziury, z nogami w górze,
zaczął się dusić. Wzięli całą sakiewkę, łobuzy. Chociaż
dobrze, że głowa nie przeszła przez dziurę. Gorzej, że swój
wiedźmiński miecz musiał zastawić w krasnoludzkim lombardzie żeby
mieć za co żyć. Wpadł na pomysł:
- ... jest to znamię, po straszliwym
uścisku zeugla! Strasznie był to okrutny potwór! A z paszczy
zionął, jak nie przymierzając, z wychodka!
- Och rozumiem, rozumiem - pokiwał
głowa pełen uznania Hugo Krap - a te dwa pręty? - pokazał na blat
biurka.
- Służą do ogłuszania zeugli,
bardzo pomocne - skłamał gładko wiedźmin.
Tak naprawdę, pręty były
pozostałością zardzewiałej osi porzuconego w rowie, dwukołowego
powozu. Musiał tam leżeć naprawdę długo, burty miał nadgniłe,
a koła dawno ukradli chłopi. Połamana oś, zapewne przyczyna
porzucenia, w sam raz nadała się jako oręż na jakichkolwiek
przyszłych szubrawców dybiących na majątek Garalda. Majątek
mówiąc krótko, bardzo skromny. Bo choć miał już nowy miecz,
ciężko wytargowany od przydrożnego dziada za pół korony i guzik
z kamizelki, to cholerne żelastwo za nic w świecie nie chciało
wyjść z pochwy. Zardzewiały czy nie, jako zwiększający pewność
ozdobnik był w sam raz. A zresztą, jaki to wiedźmin bez miecza...
- Ostatnia sprawa - kontynuował
grododzierżca - oczywiście nie jesteście żadnym więźniem.
Możecie dogodnie chodzić po mieście i nie żebym nie wierzył, ale
macie, mości Garaldzie, aby znak wiedźmiński? Tyle to się
oszustów po traktach kręci, a ja muszę, jako z urzędu, takie
rzeczy sprawdzać coby później nie było, że spaprałem.
- Ależ oczywiście panie Hugo -
pozwalając sobie na fraternizację Garald sięgnął do łańcuszka
na szyi i z niejaką dumą wyciągnął medalion spod koszuli,
pokazując awers rozmówcy.
- Eee.. - wypięty w przód Hugo Krap
zmrużył oczy by lepiej widzieć i milczał przez chwilę. Wreszcie
zapytał - czy to jest... kurczak?
- Nie - odparł wiedźmin zeźlony
strasznie - to sokół, tylko, że siedzi... - wysyczał przez
zaciśnięte zęby.
***
Następnego dnia, Garald siedział na
ganku karczmy i popijał piwny wywar z kufla. Patrzył się
bezrozumnie przed siebie, miotając plugawe przekleństwa. Po
pierwsze. Z wiadomych względów, karczmy musiał szukać na drugim
końcu miasta. Należała do znanej w świecie sieci zajazdów i
nazywała się "Pod Kotem". Kota nie widział, ale był
pewien, że musiał gdzieś tu być, bo co innego przyniosło by do
siennika tyle pcheł? Nie wyspał się, a teraz jeszcze wszystko go
swędziało. Nie miał pieniędzy, z ostatnich opłacił nocleg w
gospodzie za dwa dni z góry. Gospodarz przynajmniej był na tyle
dobrym człowiekiem, że wliczył skromny wikt w cenę. Nie zmieniało
to jednak faktu, że Garald musiał zabić wilkołaka, jeśli sam
chciał mieć jakąś przyszłość. To nie było proste. O ile
pamiętał z ksiąg wmuszanych w niego w Kaer Morhen, a pamiętał
słabo, na drania najlepsze było srebro. Wilkołak miał pazury,
ogromne kły, był zazwyczaj wściekły i strasznie silny. Jednym
słowem - straszny skurwysyn. No i jeszcze to ciągłe mylenie go z
Geraltem. Prawie, że tradycja. Zdarzało się zawsze, kiedy
przedstawiał się potencjalnemu zleceniodawcy, do którego
dochodziły wieści ze świata. Geralt to, Geralt tamto. Miał go
serdecznie dość. Zresztą, nigdy drania nie lubił, Geralta i tego
jego kolegę Eskela. Obaj zawsze spuszczali mu tęgie lanie w
warowni. Nie wiedzieć czemu, uwielbiali robić mu niespodziewane,
nocne kocówki. A czy to jego wina, że eliksiry miały na niego
zupełnie inny wpływ niż na resztę? On też był podrzutkiem, a
to, że po Próbie Traw obudził się i poprosił czy może trochę
więcej tego słodkiego syropu? Skąd miał wiedzieć, że większość
jego rówieśników po wypiciu specyfiku umiera, a ci co przeżyli
zmieniają się nie do poznania. Na jego organizm eliksiry nie miały
takiego wpływu. Ot, włosy miał teraz bujne, a w rzadkich
sposobnościach które mu się zdarzały, potrafił z kobietą całą
noc bez przerwy, a nawet dłużej. To akurat przydało się kiedy
dostał zlecenie na sukkuba. Biedaczysko, miała dość na kolejny
wiek. Tak czy siak, nie jego wina, że zwinność i refleks w
zasadzie nie uległy poprawie, nie był też specjalnie silny,
chociaż szlak Mordowni wycisnął swoje pozytywne piętno na
kondycji. Wcale nie widział dobrze w nocy, a z mieczem szło mu
całkiem przeciętnie. Na cholernych wahadłach prawie skręcił
kark. W końcu Vesemir zlitował się i razem z innymi starszymi
uradził, że co jak co, ale z takiego beztalencia to dobrego
wiedźmina nie będzie. Puścili go więc w świat, życząc
wszystkiego dobrego, dali najbrzydszy medalion jaki był, miecz i
parę miedziaków. Zaklął plugawie na parszywy los i pociągnął z
kufla. Jedna rzecz z tego wszystkiego, wydawała się pozytywna. Mógł
pić okowitę, piwo, wina, przepyszne z Toussaint czy sikacze z
Aedrin, także niejedną truciznę ale żeby naprawdę się upić
musiał się dobrze postarać. Co jak co, ale głowę do picia to
miał jak mało kto. Uśmiechnął się do siebie w duchu.
***
- Oj toć panie dobry! Parszywe bydle i
lubieżnik w dodatku!! - zaskrzeczał stary chłop , zapewne osadnik,
trzymający na postronku wychudzoną krowę.
- Że co? - zdumiał się wiedźmin.
- A tak, z piwniczki za stodołą to mi
wszystek wędzonego mięsiwa wyjadł, a do córki młynarza
Herdagena, to wdzierał się okiennice rozwalając! Biedaczkę by
zeżarł niechybnie gdyby my z sąsiadami na odsiecz nie przyszli. Bo
wrzask był straszliwy! - wyjaśnił chłop.
- Rozumiem. A widzieliście go kiedy
dobry człowieku? Jak wygląda? - pytał dalej Garald.
- A tam, czarny łeb, rosochaty,
pazurzyska i kły, ślepia czerwone... ale, żem go nie widział -
odparł starowina. Wiedźmin lekko uniósł brew. Prości ludzie,
myślał, mają swój specyficzny tok rozumowania.
- Ale wiem kto go ino widział! Gnom
Pucyknutt, kowal. - przyznał po chwili chłopisko.- Znajdziecie go w
uliczce Pomniejszej, zaraz za świątynią, w lewo i do końca.
Wiedźmin podziękował grzecznie. Opis
był dość dokładny, bowiem w mieście była tylko jedna świątynia,
jakiegoś mało popularnego i zapomnianego bóstwa, niemniej dość
łatwa do zlokalizowania z uwagi na strzelistą wieżyczkę
modlitewną. Poszedł tam bez zwłoki. Przechodząc przez rynek
szybkim ruchem zwędził dorodne, czerwone jabłko ze straganu. Było
słodkie i soczyste. Minął odrapaną świątynie i skręcił w
lewo. Domek kowala zauważył od razu. Przed nim stały dwa,
obroczone konie, a z malutkiego komina powoli sączył się dym. W
przekonaniu, że to tu, upewnił go dźwięk młota uderzającego o
kowadło i jęk wespół z przekleństwem, krótko później gdy
kowal nie trafił. Podszedł bliżej i zapukał we framugę. Drzwi
były otwarte, a ciemności pomieszczenia rozjaśniał jedynie blask
z kominka.
- Czy... zastałem pana Pucyknutta? -
zapytał Garald. Mała postać wychynęła z cienia ssąc bolący
kciuk.
- Mhm - stwierdziła nie wyjmując
palca z ust. Wiedźmin szybko wyjaśnił powody swojej wizyty i
przeszedł do konkretów.
- Ponoć widzieliście tego wilkołaka,
możecie mi powiedzieć jak on wygląda? W miarę
dokładnie.-poprosił.
- A pewnie! - odparł gnom wyraźnie
podniecony - Bandyta! Łobuz! Drań jeden! - kontynuował
podniesionym głosem.
- Ja tu ciężko pracuje! Konie
podkuwam, widły i noże robie, czasem jakiś miecz. Plugawie mi
płacą bo ludzie biedni, a na piękne gnomskie miecze to klientów
nie ma – westchnął.
- A to paskudztwo, podobne do psa albo
wilka, ze świecącymi ślepiami i czarnymi kudłami podkrada mi się
nocą i wypija gorzałkę którą trzymam z tyłu. Po pracy lubię
sobie wypocząć troszkę.. - przyznał skromnie.
- Wypija.. gorzałkę? - wiedźmina
przestawało dziwić cokolwiek.
- A tak! Mordę w beczkę wsadza i
chłepce, a później wyje jak opętany! A kuzyn mi ją aż z Mahakmu
przysyła, to nie byle co, tylko porządna krasnoludzka woda
ognista!- Gnom uderzył otwartą dłonią o kowadło i zawył
żałośnie przypominając sobie o bolącym kciuku.
- No tak, ale słyszałem od
grododzierżcy, że kogoś rozszarpał?
- Zagryzł, owszem, trzech ludzi
niedaleko, ale ich nie znałem bo przyjezdni byli. Flaki to trzeba
było z rynny świątyni na drabinie wyciągać. Narobił bałaganu,
wcześniej to najwyżej owce dziabnął, ale teraz to nam tutaj aż
zimno po plecach przechodzi jak w nocy jakiś pies zawyje. Pewnie
teraz na ludzi ma chrapkę, zasmakował, to może być gorzej,
niedługo i gnomy gotów jeść! - zatroskał się kowal. - a ja już
nie wiem co z gorzałką mam robić, jak zakopie w ogrodzie, to
wywącha i wydrapie, jak schowam w palenisku, to i tak znajdzie.
Wilcze doły omija, w pułapki nie wchodzi, a przecież sam na niego
z młotem nie pójdę... - załkał.
- Nie trwóż się dobry czł... -
zająknął się Garald - kowalu. Jestem wiedźminem, a to nasza
wiedźmińska rzecz takie potwory ubijać.
- Zabije go wiedźmin? Naprawdę? A to
by dopiero było szczęście - rozradował się gnom klaszcząc w
ręce i podskakując.
- Pewnie, tylko jest jeden problem -
opuścił wzrok przyszły wilkołakobójca i westchnął udawanie.
- Jaki? - zmartwił się kowal.
- Ano, widzicie, mój miecz... to
zwykła ludzka robota, na wilkołaka jest za słaby. A sami
mówiliście, że porządnych gnomskich mieczy tu nikt nie kupuje...
może mógłbym jeden.. pożyczyć?
- Ależ oczywiście, drogi wiedźminie!
- ucieszył się gnom, że tylko o to chodzi - Mam taki jeden, z
chęcią go w dobrej sprawie użyczę.
Gnom zniknął na chwilę w ciemność,
zaraz wracając z owiniętym w cielęcą skórę pakunkiem.
- Nazywam go "Stukacz"! Sam
go zrobiłem jeszcze w kuźni u stryja w Mahakamie, nim wyjechałem.
Cięcie ma pierwszorzędne, a i runy co moc zwiększają wykute.
Wiedźmin odebrał zawiniątko,
rozpakował, popatrzył na ładną pochwę. Później uchwycił za
rękojeść , z cichym sykiem wyciągnął miecz z pochwy i zważył
w dłoni wywijając kilka niezgrabnych młyńców, których jakości
gnom zdawał się nie zauważyć.
- Hmm... piękna robota - przyznał po
chwili Garald - a co znaczą te runy wykute na ostrzu?
- A, to po krasnoludzku - odparł
dumnie gnom - Znaczy "Stukacz to straszny skurwysyn"!
***
Późnym popołudniem przed pełnią
wiedźmin był gotowy. Kończył właśnie piąte piwo. Stukacza
zawiesił sobie na plecach, tak żeby mieć głownię nad prawym
ramieniem. Najpierw spróbował po lewej stronie, ale po dwóch
próbach wyciągnięcia, przy których prawie stracił głowę,
zmienił zdanie. Miecz wychodził dość gładko i był na tyle
lekki, że Garald bez problemu mógł zastosować prostą blokadę
czy fintę. To znaczy bez tego typu problemów po których potrzeba
dużej ilości bandaży. Z sakwy wyjął kilka ziół, którymi
pogardzili złodzieje. Roztarł je na dłoni i po kolei wrzucił do
na wpół wypitego piwa. Zamieszał palcem, odczekał chwilę i
wypił. Nie zapomniał oblizać palca. Wiedział jak się przyrządza
wiedźmińskie eliksiry. Każdy w jego fachu musiał to wiedzieć.
wykładowca który ich tego uczył był w tym względzie bardzo
stanowczy. Czasem nawet z trudem siadało się w ławce. Rózgę miał
bezlitosną. Niestety puls niespecjalnie zmienił swój miarowy rytm,
zmysły raczej się nie wyostrzyły, ale Garald pił eliksiry zawsze.
Raz, że to był znak firmowy wiedźminów, dwa, że po nich czuł
się trochę pewniej. Czy to był wpływ zielska, czy też zwyczajna
autosugestia, tego nie wiedział i go to nie obchodziło.
Plan był prosty. Zgromadzona od
mieszkańców wiedza pozwoliła mu określić miejsca w których
wilkołak najczęściej się zjawiał. Ponieważ ostatnio potwór
jakby się przyczaił, istniała poważna szansa, że będzie
wygłodniały. Niechybnie coś zeżre, ale to dobrze - myślał
Garald - bo najedzony będzie wolniejszy. Później jak nic przyjdzie
popić gorzałką z gnomskiej beczułki. Wtedy, jak już się nieco
spije, dopadnę go. To że się pojawi, czuje w kościach. Poza tym -
myślał dalej - ten cholerny medalion zaczyna znowu wywoływać
wysypkę. Taki już mój los, medalion też nie jest zwyczajny, drga
tylko wtedy kiedy rzuca się nim po stole, za to wysypkę na klatce
piersiowej powoduje w każdej groźnej sytuacji, nawet przy silnym
zatwardzeniu.
***
Noc była bezchmurna. Wielki owoc
księżyca wisiał na niebie rzucając blask na pochłonięte
niespokojnym snem miasto. Była już dobra godzina po północy i
zaczajony za obrośniętą bluszczem szopą wiedźmin, zaczął się
niepokoić. Nogi mu zdrętwiały od kucania, krzyż zaczął boleć
nieprzyjemnie. Już myślał, że nic z tego nie będzie, kiedy pod
koszulą strasznie zaswędziało i usłyszał ciche sapanie. Na
polance za kuźnią, pojawił się ciemny kształt. Ślepia świeciły
mu czerwono. Wilkołak rozejrzał się szybko, po czym dwoma szybkimi
susami znalazł się przy domku kowala i wskoczył na dach. Jedna czy
dwie dachówki zsunęły się i miękko wylądowały w trawie kilka
łokci poniżej. Potwór stąpał niepewnie, ale wkrótce spostrzegł
to czego szukał. Długimi pazurami otworzył świetlik i wskoczył
do środka. Garald czekał. Minęło dobre dziesięć minut. Ze
środka nie dochodziło nic prócz cichego drapania i mlaskania.
Nagle, w drugiej części budynku ktoś zapalił świecę. Jej blask
rzucał niespokojne cienie przez niewielkie okno.
- O rzesz, w kowadło! To znowu ty! -
wydarł się ktoś cienkim głosem.
- Na poooomooooc! Ludzie! Mordują!
Wilkołak! Wilkołak!!
Coś się przewróciło, coś się
stłukło. Potwór wyskoczył przez świetlik, sturlał się z dachu
i łupnął o ziemię wyjąc. W pobliskich budynkach zapaliły się
światła. Wiedźmin postanowił, że już czas. Wyskoczył z
ukrycia, dobywając miecza już za drugim podejściem. Stanął na
przeciwko kulącego się na ziemi wilkołaka wymierzając ostrze.
- Już po tobie! - wysyczał Garald
przez zaciśnięte zęby, starając się przy tym, żeby zabrzmiało
to możliwie najgroźniej. Zwierze spostrzegło go od razu, poderwało
się, stanęło na dwóch tylnych nogach i zawarczało przerażająco
szczerząc kły. Wiedźmin z trudem przełknął ślinę.
- Tam! Tam jest! - darł się ubrany w
długą koszulę i szlafmycę gnom wypadając z domu. Po drodze
pędzili już na wpół ubrani ludzie z widłami.
Potworzysko spojrzało bacznie na
nadbiegających ludzi, później na Garalda z mieczem. Szybko
obliczając szanse, wilkołak postanowił dać nogę. Zawarczał
wściekle i szybkimi susami czterech łap zniknął w krzakach.
Garald nie mógł tego tak zostawić. Nadbiegali ludzie, kowal na
pewno go poznał, będzie wstyd jeśli nie skończy sprawy. Skinął
na roztrzęsionego gnoma, dając mu znak, że on się wszystkim
zajmie i pognał za uciekającą bestią. Przesadził krzak jałowca,
później niewysoki płotek zagrody. Przed sobą słyszał sapanie
uciekającego wilka. Spróbował przyśpieszyć, znalazł się prawie
na skraju miasta i lada chwila potwór gotów był zniknąć w
wysokiej trawie. Światło księżyca było słabym substytutem
promieni słonecznych toteż musiał bardzo uważać na walające się
przeszkody. Leżące widły na które o mało nie wstąpił, pusty
drewniany kubeł, w którym utkwiła mu noga zmuszając do pościgu z
użyciem tylko jednej kończyny. Przy piątym żałosnym podskoku
zrzucił parszywy przedmiot i skierował się nieco w prawo od
uciekającego stwora. Widział tam jakąś niewielką górkę, a
ponieważ uciekinier zwiększał dzielącą ich odległość,
wiedźmin chciał się zorientować w kierunku w którym tamten
zmierza. Wzniesienie okazało się kupą zeschłego kompostu.
Stwierdził to dopiero, kiedy znalazł się na jej szczycie,
zapadając się po kostki w smrodliwym usypisku. Zaklął próbując
znaleźć oparcie. Ciemny kształt wilka mknął już po polu
obrośniętym trawą. W blasku księżyca było widać tylko jego
grzbiet i powalane cielskiem kłosy. Wyglądało to trochę, jak
grzebień smokożółwia w morskiej toni, mknącego na niczego nie
spodziewający się szkuner. Na północy, w odległości mniej
więcej ćwierć stajania rósł las, ciasno oplatając niewielkie
skaliste wzgórza jakich w tej okolicy było sporo. Dostrzegł swoją
szansę. Jeśli pobiegnie wzdłuż koryta niewielkiej rzeczki gdzie
rosnąca na kamiennym podłożu trawa nie była ani wysoka ani gęsta
, być może znajdzie się na skraju lasu wcześniej niż wilk.
Ruszył bez dalszego zastanowienia. Biegł teraz wyjątkowo szybko,
uważając by nie poślizgnąć się na śliskich od kropelek wody
kamyczkach. Od razu przypominała mu się Mordownia i Geralt. Tak jak
wtedy, poczuł przemożną chęć wykazania się i prześcignięcia
znienawidzonego w dzieciństwie kolegi. Po kilku minutach był już
blisko, chociaż czoło miał wilgotne od potu, a płuca paliły,
zmusił się do ostatniego wysiłku. Odbił w lewo, w stronę ściany
lasu gdzie spodziewał się zastać wybiegającego z trawy wilkołaka.
Zresztą, rzeczka trochę dalej przechodziła w strumień i niknęła
w skalistych wzgórzach i drzewach czyniąc bieg tą trasą
niemożliwy. Jeszcze kilka kroków i był pod ścianą lasu. Oparł
się o drzewo, w prawej ręce cały czas trzymał miecz. Zgięty
wpół, starał się złapać oddech. Nie było czasu. Z wysokiej
trawy o rzut motyką od niego wyskoczył czarny, futrzasty kształt.
- Dalej nie pójdziesz! - Krzyknął
Garald, zaciskając obie ręce na uchwycie miecza.
Wilkołak zatrzymał się gwałtownie,
orząc pazurami glebę. Z nienawiścią wlepił czerwone ślepia w
wiedźmina i położył uszy po sobie świadom pułapki w jaką
wpadł. Sapał ciężko, a ślina obficie spływała mu z pyska.
Jednak, po chwili, zwierze podniosło jedno ucho wykręcając głowę,
jakby nasłuchując. Dwa razy pociągnęło nosem, a później
wyszczerzyło galerię swoich przerażających białych kłów, w
czymś ,co przypominało pełen satysfakcji uśmiech. Garald
zrozumiał. Wilk zorientował się, że chłopi z widłami zostali z
tyłu i nie kontynuują pościgu, że jest tylko on i ten człowiek z
mieczem, nikt więcej. Strużka zimnego potu ściekła po twarzy
wiedźmina.
Wilk zaryczał groźnie i rzucił się
w stronę przeciwnika, opanowany przeraźliwą rządzą krwi. Garald
poczuł jak kolana robią mu się całkiem miękkie. Z ostrzem
wymierzonym jak szpicą, chwiejnie cofał się przed nacierającym
potworem aż poczuł twardą fakturę kory wrzynająca się w plecy.
Żegnając się z życiem, które był pewien, straci w ciągu
następnych dwóch sekund dzielących go od wyszczerzonych kłów,
wziął wysoki zamach w beznadziejnej próbie ratunku. Wilkołak
wydał ostatni ryk i wielkim skokiem wzbił się by dopaść
przeciwnika. W tym samym momencie Garald zaczął wyprowadzać swój
cios, ukośne cięcie. Mniej więcej w połowie poślizgnął się na
zmoczonym rosą kamieniu, przewracając się niezdarnie. Wilkołak
nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Zamiast ciepłego i
miękkiego ciała, miał teraz przed sobą zimną i twardą
powierzchowność sosny. Ponieważ znajdował się w powietrzu, a
wilkołaki raczej słabo latają, było już za późno na zmianę
toru lotu. Chwilę później, z głośnym hukiem, potwór grzmotnął
łbem o pień aż posypały się igły i kły. Rosochate cielsko
bezwładnie opadło na leżącego Garalda, który tylko jęknął.
- Złaź paskudo! - wystękał wiedźmin
nim nadludzkim wysiłkiem zepchnął z siebie poczwarę.
- Przyszedł twój kres... - zaczął -
.... śmierdzielu. - dokończył niepewnie, plując kłaczkami
sierści.
Podszedł do trzymającego się za
głowę potwora, przystawiając ostrze miecza do jego gardła.
- Litości!! Koleżko! - Zapiszczał
potwór.
- Nie zwiedziesz mnie, poczwaro !! -
nie dawał się podejść Garald.
- Nie no, poważnie, oszczędź mnie -
podjął wilkołak masując czaszkę.
- Przecież nic nikomu nie zrobiłem.
Jestem potulny jak baranek, to tylko nieporozumienie. Poza tym może
i trochę zalatuje, ale czułeś kiedyś jak pachnie mokry pies? Tak?
To się nie dziw, że się nie myje w tej postaci. No i żadna ze
mnie poczwara... tak na prawdę to nazywam się Babelis i jestem
wędrownym grajkiem... likantropią się kiedyś zaraziłem... taki
los, co począć... czasem muszę zawyć i pobiegać trochę, ale
przez większość czasu jest zwykłym człowiekiem i nic nikomu nie
robie! Przysięgam!
- Jasne... a ci ludzie których
rozszarpałeś pod świątynią? To też nic??
- A to... no tak, ale to także
nieporozumienie. Trochę się opiłem w karczmie tego wieczora, na
tyle, że zupełnie zapomniałem o pełni... no i tego... szedłem
sobie ulicą, a tu trzech uzbrojonych drabów sru na mnie! Z
ciemności! No i dawaj kasę, bo cie zarżniemy jak psa, heh, no to
mówię, że nie mam i dajcie spokój. A oni na to, żebym tutaj nie
kręcił bo takich jak ja to już kilku leży przy dukcie, ostatni
przedwczoraj i dawaj do mnie z klingą. No to ja żeby nie, naprawdę,
zostawcie. Ale nie posłuchali. Jeden zaszedł mnie od tyłu i dał w
łeb, drugi przymierzał się żeby mi wepchnąć ostrze. No i
straciłem kontrole, na ich oczach zmieniłem kształt i wkrótce
było już po jabłkach, znaczy po nich. Naprawdę! Musisz mi
uwierzyć!
- Acha... załóżmy, że ci wierzę -
odparł wiedźmin ostrożnie.
- W takim razie, jak wyjaśnisz napaść
na córkę młynarza?! Włamywanie się do domów?!
- Eee... co? Jaka napaść? Na Kaśkę?
Córkę starego Herdagena? Hehe.. no tego... - przysiągłby, że
wilkołak się zarumienił - bo widzisz... jaka tam napaść... my
się znamy. To znaczy, od dawna smaliłem do niej cholewy, ale
ignorowała mnie. W końcu, którejś nocy, udałem się do niej pod
okno jak nieraz, śpiewać miłosne ballady. Chyba w końcu straciła
cierpliwość, bo wyszła do mnie i próbowała spokojnie wytłumaczyć
brak swojego zainteresowania moją osobą, zanim kopnie mnie w zadek.
Tak mówi i tłumaczy no, a ja.. tak mną to poruszyło, że znowu
się zmieniłem i ona to widziała. Na początku prawie uciekła ale
później spojrzała się... no bo wiesz, jak się zamieniam to
zazwyczaj ubranie mi się rozdziera całe i spada. No i ona tak
popatrzyła... zresztą co ja tam będę opowiadał. Koniec końców,
ku mojemu zaskoczeniu, że ją to bardzo poruszyło i bardzo lubi...
- Co lubi? - Zapytał nie rozumiejąc.
- Lubi...
- Taaaak?
- Och na Melitele! Lubi na pieska!
Rozumiesz? Na pieska! Bardzo. - wydusił w końcu Babelis.
- Ooo... - Garald spróbował to sobie
przez chwile wyobrazić - Na boginię!
- No co? Każdy musi, nie? Jej się
podoba, sama mnie zapraszała później, mówi - pamiętaj, przychodź
zawsze w pełnie "zwierzaczku". Idź i ją zapytaj jak nie
wierzysz! Nie było by problemu gdyby mnie jej ojciec nie przyłapał
pewnej nocy i od tamtej pory okiennice ryglują i warty stawiają pod
domem. Ech...
- No i dlatego ostatnio włóczę się,
przyznaje, dość niegrzecznie... i pije, także w wilczej postaci, a
jak pije gorzałkę to muszę zagryzać, a jak muszę zagryzać no to
szukam smakołyków... szyneczki... podpłomyków... i tak dalej,
preferencje kulinarne mi się nie zmieniają, ludzi nie tykam.
Było coś, w tym wilkołaku, co
zdobywało sympatie Garalda. Może zamiłowanie do gorzałki?
Pięknych dziewojek? A może wyraz pyska który teraz prezentował...
wyglądał jak potulny szczeniaczek. Ale był wiedźminem, pogromcą
potworów.
- No tak... nawet jeśli jest jak
mówisz - zastanawiał się pogromca - to wiesz, mam na ciebie
zlecenie, a potrzebuje pieniędzy, więc sam rozumiesz... -
skonstatował biorąc zamach mieczem.
- Czekaj ! Stój ! Mam pomysł jak nam
obu pomóc !
- ..jaki? - zawahał się Garald.
***
Było już bardzo późno, albo bardzo
wcześnie, zależy jak na to patrzeć. Godzinę przed świtem zjawił
się w miasteczku. Ciągnął za sobą znalezioną na polu taczkę, a
na niej wielkie, włochate cielsko potwora. Mieszkańcy nadal nie
spali po nocy pełnej emocji, toteż jego przybycie zostało
natychmiast zauważone. Na wpół ubrany Hugo Krap wyszedł na jego
spotkanie, z trudem próbując dopiąć guziki w pośpiechu
założonych spodni. Dwóch zaspanych strażników trzymało się dwa
kroki za nim.
- Witajcie wiedźminie! Brawo! Co za
okaz!
- Witajcie grododzierżco, zadanie
wykonałem.
- No pięknie, nie wierzyłem, ale
teraz widzę. Tak się ciesze! Krap zatarł ręce w szczęśliwości,
a rozespana gawiedź powoli gromadziła się w koło - tylko po co
cały? wystarczyłby łeb.
- Ach.. no tak, ale pomyślałem, że
chcielibyście zobaczyć z bliska jak wygląda ta bestia! - odparł
Garald.
- Hmm... no może i racja. W sumie,
można by go wypatroszyć i wypchać, postawiłbym go sobie przed
domem, albo można go na pal wbić, w zad jak na rożen i przy bramie
miasta wywiesić, co? Dobry pomysł, chłopaki? - Rzucił
uśmiechnięty do swoich strażników, a ci parsknęli śmiechem
kiwając głowami.
Potem podszedł do taczki by
przypatrzyć się bestii z bliska.
- Fuj... co za paskudne, parszywe
stworzenie... a jakie kły! - łapiąc za pysk palcami pokazał na
pokaźnych rozmiarów siekacze. Zgromadzony tłumek wydał z siebie
trwożliwe 'oooch'.
Nagle, doszedł ich jakby cichy pomruk.
Grododzierżca odskoczył jak oparzony kryjąc się za plecami swoich
ludzi.
- On żyje! Słyszeliście?? -
Zapiszczał.
- Haha! Nie, nie! Martwy jak trup! -
Garald postanowił wyjaśnić sytuację. Podszedł do wilkołaka,
złapał go za kudły na łbie i zaczął trząchąć wściekle,
przez zaciśnięte w złości zęby sycząc - ... bo jak by nie był
martwy to bym go z pewnością ubił tu na miejscu, bo takie durne
bydle nie ma prawa chodzić po tym świecie.
- Jesteś pewien? - Zapytał nieco
uspokojony Krap.
- No przecież widzicie, targam nim, a
on trup tak jak był.
- No dobrze... musiało mi się zdawać.
Ale nie chce go już wypychać, za straszny jest. Wiedźmin
odetchnął.
- Zamiast tego każe uciąć mu łeb i
powiesić nad bramą miasta! Panie Glavsso do roboty.
- O cholera, myśl Garald, myśl -
ponaglił się w duchu wiedźmin.
- Zaraz, stój pan panie Glavsso - w
ostatniej chwili złapał za rękę wyciągającego miecz strażnika.
- O co chodzi?
- Nie dotykajcie wilkołaka. Wiecie
przecież, że to choroba zaraźliwa wielce! Lykantropia, przenosi
się przez krew. Łeb mu utniecie i zaraz jak tu wszyscy stoimy,
obryzga nas posoka potwora i wszyscy się zamienimy w wilkołaki. -
Tłum wydał kolejne trwożne tchnienie, a strażnikiem aż
zatrzęsło.
- Co radzicie mistrzu wiedźminie w
takim razie? - Zapytał starający się trzymać w bezpiecznej
odległości grododzierżca.
- Spalimy truchło i będzie po
kłopocie!
Po dwóch kwadransach, za karczmą
ułożono spory stos z suchych gałęzi i drewna. Wiedźmin z obawą
patrzył w niebo które wkrótce miało rozjaśnić się jutrzenką.
- Dobra, szybko. Ułóżcie bestie na
stos. - rozkazał kilku chłopom.- Pamiętajcie też żeby dobrze
przysypać go słomą, żar musi być!
- Wspaniale, zaraz będzie po kłopocie.
Rzucił uradowany Huga Krap, posyłając swojego człowieka z
pochodnią za niosącymi wilka chłopami.
- Zaraz, zaraz panie Hugo. Najpierw, to
się rozliczymy. - Przystopował go Garald.
- No jak to panie wiedźmin? Spalimy
bestie, pójdziemy się napijemy... pogadamy....
- Żadne tam pogadamy, tylko teraz, tak
jak była umowa - wyciągnął rękę w wyczekującej pozie.
- Dobra... dobra, niech wam będzie -
ociągał się grododzierżca przyzywając jednego z ludzi niosącego
spory kuferek. Otworzył go i zaczął przeliczać.
- Wasze 120 orenów! Proszę bardzo. -
wręczył sakiewkę.
- Co? Jakie 120 miało być 200! -
Oburzył się Garald.
- No ale koszty... drewno na opał...
- Ja wam dam koszty! 200 orenów i to
zaraz!- Rozsierdził się wiedźmin dobywając miecza. Spostrzegli
to strażnicy, dobyli swoich. Ten przy stosie, rzucił pochodnie i
prędko pobiegł z powrotem. Tłum gapił się na okrążanego
wiedźmina, a stos powoli ogarniał płomień.
Hugo Krap patrzył się pełnym wyrzutu
wzrokiem. W końcu machnął ręką.
- Dobra! Spokój, schowajcie broń,
panowie! Niech wam będzie panie wiedźmin! Wasze 200 orenów! -
dorzucił mniejszą sakiewkę - ale nie chce was widzieć tu więcej,
boście jednak zbyt porywczy.
Strażnicy posłuchali, a zadowolony
Garald zważył pieniądze w ręku.
- Już mnie tu mnie ma. - Powiedział i
dopiero w tej chwili spostrzegł jak stos buchnął płomieniami.
Snop iskier i ognia wzbijał się wysoko w różowiejące niebo.
***
Szedł duktem na północ, wśród
smaganych lekkim wiatrem traw i zagajników. Był pogodny dzień.
Ptaki ćwierkały, nikt go nie niepokoił, był sam. Humor
niespecjalnie mu jednak dopisywał.
- Ech... szkoda... - rzucił do siebie.
- Czego szkoda?
Odparł młody, zupełnie goły
chłopak, wychodząc z krzaków. Obiema rękami trzymał urwane
gałęzie pełne liści, zasłaniając sobie intymne części.
- Ha! Szkoda, że ci nie dałem w ten
durny łeb kiedy zacząłeś mruczeć! - Odparł uradowany wiedźmin.
- No tak, jasne. Wybacz, ale jakoś nie
mogłem słuchać spokojnie jak to mi chcieli pal wepchnąć w moją
wstydliwość, albo jaki to paskudny jestem.
- Faktycznie, nie za ładny, nawet w
tej postaci. Za to ładne masz gałęzie.
- Acha, bardzo śmieszne. A ja
myślałem, że żałujesz zostawienia mnie w płonącym stosie! -
Wskazał głową na lekko spieczone i osmalone ramie.
- Nie narzekaj! Dobrze się stało. Nie
planowałem tego, ale przynajmniej udało się odwrócić ich uwagę
od stosu.
- Taaa... a ze mnie prawie pieczyste
się zrobiło, dobrze, że słońce wzeszło zanim sierść zaczęła
mi się palić bo byłoby po mnie, a tak szybko wyczołgałem się
spod słomy drugą stroną. Ciekawe jak chciałeś odwrócić ich
uwagę gdyby nie to?
- Coś bym wymyślił.
- Tak, zdjął spodnie na przykład.
- No, nie narzekaj. Dobrze się
spisaliśmy. Tu jest twoja część - Wiedźmin rzucił mieszek pod
nogi Babelisa.
- A tutaj masz ubranie - odczepił
niesiony na plecach tobołek.
Po paru minutach, chłopak był ubrany
i mogli kontynuować podróż.
- Jestem Garald.
- Miło mi cię poznać.
- Mnie ciebie też.
- To może powtórzymy to jeszcze?
Tylko kupie sobie lutnie w następnym mieście, całkiem nieźle
gram, wiesz?
- Dobra, Ba... Bąbel, podoba mi się
ten pomysł.
- Bąbel?
- A tak, źle brzmi? Miałem kiedyś
takiego psa...
- Widzę, że wyraźnie chcesz zarobić
w zęby.
- Oj nie unoś się.
Szli przez chwilę w milczeniu.
- Wiesz co, byłoby lepiej, gdybyś
przestał lizać sobie ramie, bo nie chce nawet myśleć w jakich
innych psich odruchach używasz swojego języka - Powiedział
wiedźmin Garald spoglądając na przyjaciela nim zniknęli za
pobliskim zakrętem.
KONIEC.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz