Zaczęliśmy nowy rok i już wyglądamy
wiosny. Niby dojmujące mrozy, ale trzeba przyznać, że wyjątkowo
gorącą mamy w tym roku zimę. Z głośników radia i ekranów
telewizorów, z nagłówków gazet i leadów portali, postów na
fejsie i twitterze, wszyscy i wszystko krzyczy o polityce. O tym co
można, a co nie w demokracji, kto jest gorszego sortu i jak
interpretować zapisy konstytucyjne. Awantura się przedłuża i
końca nie widać, zwłaszcza w świetle opublikowanych dopiero co
akt z tzw. szafy Kiszczaka. Całość dodatkowo komplikuje fakt,
nieprawdopodobnej wręcz dozy propagandy serwowanej przez media (bez
znaczenia strona sporu), a czasem po prostu ordynarnym kłamstwom,
przeinaczeniom i manipulacjom. Temperatura tego sporu już dawno
przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy cywilizowanego dyskursu i
całkiem autentycznie, zaważyła na relacjach międzyludzkich. Nie
chodzi już nawet o internetowych dyskutantów, dalszych znajomych,
czy współpracowników, ich niechęć można jakoś przeboleć.
Smutne jest natomiast, że pożar tego sporu poważnie nadszarpnął
niejedną wieloletnią przyjaźń, albo położył się cieniem na
relacjach rodzinnych. Gdybym to pisał jeszcze rok temu, nikt by mi
chyba nie uwierzył. Bo jak to tak? Przez jakieś polityczne
sprzeczki, zrywać więź z drugim, bliskim do tej pory człowiekiem?
Dzisiaj, pisząc te słowa niemal słyszę w uszach ripostę:
- Bo to tamci zaczęli!
Jakby to miało w tej chwili jakieś
większe znaczenie.
Można by pewnie poświęcić chwilę
na dokładną analizę, kto zaczął, kto pierwszy przekroczył
granicę i zdehumanizował przeciwników, kto pierwszy porównał do
zbrodniarzy, czy dramatycznych wydarzeń z historii. Można też
wałkować czy na łamanie pewnych reguł, należy odpowiadać takim
samym ich złamaniem (vide "okraść złodzieja"). Czy cel
uświęca środki i czy każda zmiana jest "dobra" już
tylko z samej intencji i czy pozytywne dokonania danego człowieka
zamykają drogę do dyskusji o popełnionych przewinach. Przyznam,
czasem biorę udział w tego typu dociekaniach i dyskusjach, ale nie
jest moim zamiarem powielenie tutaj tego nieznośnego na dłuższą
metę tarcia i przy okazji zniechęcenie Czytelników. Wręcz
przeciwnie.
Mam taką nieśmiałą myśl i apel, że może warto pokusić się o umiar, rozsądek i bardzo
krytyczne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość? Zmusić się
do czerpania wiedzy z więcej niż jednego źródła. Jest mnóstwo
przykładów na informacje, które publikowane z samego rana w necie,
do wieczora zupełnie zmieniają swój charakter.
- Cogito ergo sum - powiedział
Kartezjusz.
Myślę, więc jestem. Jedna z
najbardziej znanych sentencji filozoficznych, kto tego nie słyszał?
Miał facet głowę do logiki i w swoim poszukiwaniu prawdy
obiektywnej (czyli po prostu, stanu faktycznego) trafił w sedno.
Chciałoby się odwrócić tę myśl - Polaku nie myślisz, to cię
nie ma. Pomyślmy więc trochę o co w całym tym sporze chodzi i
czym faktycznie jest państwo, w którym żyjemy.
Fundamenty narodowej (nie)zgody
Dziwie się, że tak niewiele jest
głosów, które skupiłyby się na w miarę obiektywnej analizie
sytuacji bieżącej, diagnozowaniu problemów bez demagogii i
wymyślaniu rozwiązań, które stosować można nie w krótkiej
perspektywie jednej kadencji Sejmu, a dłuższej, dziesięcio czy
kilkunasto letniej.
Żeby zdiagnozować dzisiejszą
sytuację, należy się cofnąć do źródeł, czyli pierwszych lat
nowego ustroju naszego kraju.
Okres 1989-1992 to praktycznie czas
dogorywania PRL. Mimo nominalnej zmiany nazwy kraju na Rzeczpospolitą
Polską, nadal obowiązuje komunistyczna konstytucja z lipca 1952
roku poddana stosunkowo niewielu (chociaż istotnym) zmianom.
Pierwszym rządem nowej RP (jednocześnie ostatnim rządem PRL) jest
ten Tadeusza Mazowieckiego z gen. Czesławem Kiszczakiem jako
ministrem spraw wewnętrznych i gen. Wojciechem Jaruzelskim jako
prezydentem, co już samo w sobie powinno być znaczącym świadectwem
synergii środowisk opozycyjnych z komunistycznymi i jej wszelkimi
możliwymi następstwami.
rząd Tadeusza Mazowieckiego rok 1989, fot: Aleksander Keplicz |
Afera alkoholowa
Dominik Jastrzębski, w.minister współpracy gosp. z zagranicą, fot: PAP |
Emblematyczny przykład w jaki sposób
ludzie komunistycznej nomenklatury korzystali na przepisach, które
sami ustanawiali. Warta wzmianki także z tego względu, że
ostatecznie sprawa skończyła się w Trybunale Stanu, który wydał
swój jedyny jak dotąd wyrok skazujący. W PRL praktycznie cały
przemysł był zmonopolizowany przez państwo, ale w ramach reform
gospodarczych, w 1988 zniesiono koncesję na import alkoholu. Odtąd,
każdy kto chciał (osoba prywatna) mógł przywieźć sobie dowolną
ilość wódy, pod warunkiem, że było to na użytek własny i że
zapłacił niewielkie cło. Oczywiście, wiedza o tej reformie
dotarła najpierw do osób bliżej związanych z partią i rządem. W
ten sposób, zaraz po wejściu ustawy w życie do kraju zaczęły
wjeżdżać cysterny po korek zatankowane spirytusem, a celnicy
wpuszczali je jako towar "na użytek własny". Proceder
trwał nieprzerwanie aż do połowy 1990 roku. Wtedy to powołano
pierwszą po zmianach ustrojowych sejmową komisję śledczą (przew.
Włodzimierz Cimoszewicz). Komisja nie znalazła jednak dowodów na
czerpanie zysków z procederu przez urzędników państwowych (dzięki
czemu umorzono wątek karny sprawy). Stwierdziła za to, że tak
administracja rządowa, jak i celnicy wraz z policją wykazali się
niekompetencją i lekceważeniem obowiązków (to, że łapówki aż
furczały w rękach nie miało znaczenia). W związku z tym,
rekomendowała postawieniem przed Trybunałem Stanu Leszka
Balcerowicza, Czesława Kiszczaka, Krzysztofa Kozłowskiego i Jerzego
Ćwieka. Ostatecznie dopiero w 1998 roku przed Trybunałem Stanu
stanęli ministrowie Dominik Jastrzębski, Andrzej Wróblewski,
Czesław Kiszczak, Aleksander Mackiewicz i Jerzy Ćwiek (w tym czasie
Leszek Balcerowicz po raz trzeci został ministrem finansów, więc
nie było szans na postawienie go w stan oskarżenia). Z tej grupy
skazano tylko Jastrzębskiego i Ćwieka, na kary pozbawieniem
biernego prawa wyborczego oraz zakazu zajmowania kierowniczych
stanowisk, pełnienia odpowiedzialnych funkcji państwowych i
społecznych przez pięć lat. Obaj w tym czasie byli już dawno poza
polityką więc koniec końców, nikomu włos z głowy nie spadł, a
kto zarobił ten miał.
Art - B (Artystyczny Biznes)
Bardzo głośna sprawa. Spółka założona w 1989 roku przez panów Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego (z początkowym kapitałem zakładowym o
równowartości dzisiejszych 10 zł) w krótkim czasie stała się
ogromnym konsorcjum zrzeszającym 3000 innych spółek i obracającym
bilionami ówczesnych złotych (setkami mln dolarów), w których
zatrudnionych było 140.000 osób. Spółka zajmowała się wszystkim
od handlu dziełami sztuki i samochodami, po montaż telewizorów
(Goldstar, dzisiejsze LG), czy sprzedaż kawy i herbaty. Jako
pierwsza firma otrzymała koncesję na handel bronią palną. Niejako
obok tej działalności wymyślono też tzw. oscylator ekonomiczny.
Bardzo ciekawy sposób na wykorzystanie luki w prawie bankowym i
kilkudziesięciokrotne oprocentowywanie na lokatach bankowych tego
samego kapitału. Niech o zamożności firmy świadczy fakt, że w
1991 roku kupiła całą roczną produkcję fabryki traktorów
"Ursus"by uratować ją od bankructwa (zamówienie miało
wartość 20mln dolarów, a fabryka go nigdy nie zrealizowała).
Premier JK Bielecki i A. Gąsiorowski (stoi z tyłu) w fabryce URSUS, lipiec 1991, fot. S. Sierzputowski/Agencja Gazeta |
Art-B w pełnej krasie (Gąsiorowski z lewej, Bagsik z prawej), fot: PAP |
FOZZ
Jedno z 3000 zdjęć aut. M. Greena, których właścicielem był FOZZ |
Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego - jeden z kamieni węgielnych nowego ustroju i bez
wątpienia największa jak dotąd afera. FOZZ powołany został
jeszcze w 1986 roku jako organizacja (w świecie prawa
międzynarodowego przestępcza) której głównym zadaniem było
pozyskiwanie, a następnie skupowanie polskiego długu zagranicznego
przez podstawione osoby i firmy. PRL bankrutował, a niespłacone
zagraniczne długi ciążyły na potęgę i uniemożliwiały
pozyskanie jakiegokolwiek nowego finansowania zza granicy. Ponieważ
rating tych należności był bliski śmieciowemu, instytucje
finansowe szukały odważnych inwestorów, którzy za nikły procent
oryginalnej wartości kupią od nich ten "problem"
(sytuacja znana choćby z wielkiego kryzysu finansowego 2008 roku i
sprzedawania "toksycznych kredytów", podobny mechanizm).
FOZZ z pomocą służb specjalnych, takich fajnych "inwestorów"
tworzył, przez co Polska skupowała swoje własne długi za bezcen,
a oryginalnych należności nigdy nie płaciła. Cwane i nielegalne.
Od 1989 roku FOZZ działał jako fundusz celowy, z dyrektorem o
prawie nieograniczonych kompetencjach (np: możliwości prowadzenia
działań tajnych, bez informowania rady nadzorczej). Te możliwości
bardzo szybko skłoniły ludzi służb i kierownictwo funduszu, do
wyprowadzania państwowych pieniędzy i używania ich do własnych
celów. Pożyczano pieniądze nowo zakładanym bankom (60mld zł dla
BIG), żyrowano bony i weksle, kredytowano świeżo "prywatyzowane"
firmy. Kredyty te w dużej części nie były zabezpieczone ani
egzekwowane. Część pieniędzy wyprowadzono też za granicę (np:
do funduszu inwestycyjnego założonego w Luksemburgu). Finansowano
także działalność polityczną i partyjną (np: SD). Chociaż
sygnały o nieprawidłowościach docierały do ministerstwa finansów
już dużo wcześniej, konkretne działania podjęto dopiero w lipcu
1990 roku. Zawieszono kierownictwo FOZZ, a od grudnia rozpoczęto
jego likwidację (która trwa nadal, a kosztuje milion złotych
rocznie). FOZZ miał otrzymać w przeliczeniu blisko 1.7 mld dolarów
w ciągu dwóch lat, za które mógł wykupić długi o wartości 7.6
mld USD. Faktycznie wykupiono długi o wartości 272 mln USD za cenę
69 mln USD, a spora część kasy przepadła. Zarzuty? W akcie
oskarżenia złożonym już w lutym 1993 roku udowadniano, że
fundusze wyprowadzono do lipnych spółek z kilku krajów
europejskich oraz USA, by następnie te pieniądze wypłacić. Skarb
Państwa miał na tych operacjach stracić: 119,5 mln dolarów, 9,6
mln marek niemieckich, 16,8 mln franków francuskich, 125 mln franków
belgijskich oraz 35,9 mld polskich złotych (równowartość 3,59 mln
PLN). Łączne straty wynosiły więc w przeliczeniu ok. 334 mln PLN.
prof. Walerian Pańko, fot. T.Wierzejski/Ag.Gazeta |
Teraz ciekawsza część. Kontrole NIK
wykazały, że w procesie wyprowadzania dewiz z kraju kluczowy był
Bank Handlowy (dzisiejszy Citi Handlowy). Fałszowano bilans i
dokumenty banku, dokonywano nielegalnych operacji dewizowych itp., co
miało narazić Skarb Państwa na straty w przedziale 5-10 mld
dolarów(!). Kontrolę samego funduszu zakończono dnia 25 czerwca
1991 roku. Jeszcze nieco ponad tydzień wcześniej, przeprowadzający
czynności kontrolne Michał Falzmann wraz z przełożonymi Anatolem Lawiną (kierownikiem biura analiz NIK) oraz Walerianem Pańko
(szefem NIK) zdawał relację z jej wyników premierowi Janowi
Krzysztofowi Bieleckiemu oraz ministrowi finansów Leszkowi
Balcerowiczowi.
Nie wiemy co postanowiono na spotkaniu, ale Falzmann
protokół z kontroli (do przeczytania tutaj) podpisał w niezmienionym kształcie, a ten (w
zgodzie z obowiązującym prawem tak polskim jak i międzynarodowym)
uznawał działalność FOZZ za przestępczą (nie tylko same
wyprowadzanie pieniędzy, ale też nielegalne skupowanie długu), a
odpowiedzialnością obarczył kierownictwo FOZZ (członkiem rady
nadzorczej był np. Dariusz Rosati), wiceministrów finansów
Wojciecha Misiąga i Janusza Sawickiego oraz ministra Leszka
Balcerowicza. Na tym jednak nie poprzestał, drążąc dalej. W lipcu
1991 roku wysłał oficjalną prośbę do NBP o udostępnienie
informacji o transakcjach realizowanych przez FOZZ. Chwilę później
został zawieszony w wykonywanych obowiązkach i odsunięty od
sprawy. Zmarł cztery dni później na zawał serca mając zaledwie
38 lat (ciekawostka; w obecności Kornela Morawieckiego z którym
akurat się spotkał). Walerian Pańko zginął w wypadku
samochodowym kilka miesięcy później, na cztery dni przed swoim
planowanym wystąpieniem w Sejmie, na którym miał zreferować
ustalenia ws. FOZZ. W samochodzie obecni byli też Jan Budziński
(kierowca z BOR), Urszula Pańko (żona) i szef Biura Informacyjnego
Kancelarii Sejmu Jerzy Zaporowski (również zginął). W dochodzeniu
zignorowano zeznania żony, twierdzącej, iż na chwilę przed
zderzeniem coś wybuchło pod maską samochodu. Przybyła na miejsce
para policjantów ponoć źle zabezpieczyła miejsce wypadku, a w
kilka miesięcy później obaj utopili się na weekendowym wypadzie
na ryby. W procesie odpowiedzialnym za wypadek uznano tylko kierowcę,
który dość szybko zmarł na zawał serca. Zakończył
się dopiero w marcu 2005 roku i to w zasadzie tylko dzięki
determinacji sędziego Andrzeja Kryże, który zastąpił powołaną do rządu SLD Barbarę Piwnik. Powołanie to omal nie zawaliło
całego procesu. Zmusiło nowego sędziego do ponownego dokonania
czynności procesowych, w tym przesłuchania świadków (Piwnik
zdążyła przesłuchać 42 osoby) i przeczytania tysięcy stron akt
(co zajęło mu 10 miesięcy). W tym czasie z uwagi na przedawnienie,
od zarzutów uwolniony został Janusz Sawicki. Przedawnieniu uległa
też część zarzutów wobec pozostałych oskarżonych i niewiele
brakowało by uniknęli jakiejkolwiek odpowiedzialności. Sprawa
miała swoją kontynuację w sądzie II instancji oraz Sądzie
Najwyższym, a wątki poboczne domknięto dopiero w 2009 roku.
Skazano: ścisłe kierownictwo funduszu: Grzegorza Żemka (9 lat),
Janinę Chim (6 lat), Zbigniewa Olawę, Dariusza Przywieczerskiego
(2,5 roku więzienia - zaocznie), Irenę Ebbinghaus i Krzysztofa
Komornickiego. W samym procesie, w zeznaniach świadków przewijały
się informacje świadczące o zaangażowanych w całą sprawę WSI
(wywiad i kontrwywiad wojskowy), o finansowaniu powstającego Polsatu (co Zygmunt
Solorz potwierdził, tyle, że miała to być jedynie pożyczka - argumentował), czy o tym, że za pośrednictwem spółki Telegraf
finansowano partię braci Kaczyńskich - Porozumienie Centrum
(chociaż akurat za to samo, skazano Macieja Zalewskiego jako odprysk
afery Art-B, a Kaczyńskim nic nie udowodniono). Jak z tym wszystkim
było nie wiemy, ponieważ wymiar sprawiedliwości tych wątków nie
zbadał. Żadnej odpowiedzialności nie ponieśli zaangażowani w
sprawę politycy, w tym Jan Krzysztof Bielecki, Dariusz Rosati czy
Leszek Balcerowicz (chociaż na logikę, sprawa wymagała
rozstrzygnięcia przynajmniej przed Trybunałem Stanu), nawet
człowiek żyrujący całą operację od samego początku - Janusz
Sawicki. Mało tego, facet został w 2008 roku zatrudniony w Banku
Gospodarstwa Krajowego, instytucji która od 2002 roku odpowiedzialna
jest za obsługę polskiego zadłużenia zagranicznego. FOZZ
pozostaje w likwidacji od 1991 roku, a jego pierwszy likwidator
mianowany jeszcze przez Sawickiego jako ministra, niejaki pan Jerzy
Dzierżyński, po zwolnieniu z tej funkcji znalazł zatrudnienie w
Banku Handlowym (zresztą za sprawą Cezarego Stypułkowskiego,
wieloletniego prezesa tegoż, a dzisiaj mBanku, tajnego
współpracownika SB). Tym banku który wyprowadzał forsę z FOZZ za
granicę. W 2009 roku tak jak Sawicki, pracował w BGK. A
skradzionych pieniędzy nigdy nie odzyskano.
Lancia szefa NIK rozpadła się na dwie części, fot: materiały Policji |
Podsumowując. Tylko
na tych trzech przykładach widać bardzo dokładnie, jak wymieszały
się ze sobą interesy bardzo wielu grup: byłej opozycji i byłej
nomenklatury, służb specjalnych i grup przestępczych. Jak
niewydolny był w tym wszystkim wymiar sprawiedliwości i jak aktywni
byli politycy w rozmywaniu swojej i swoich kolegów
odpowiedzialności. W takich właśnie warunkach, dokonywała się
społeczna i gospodarcza transformacja w kraju. Czy można się
dziwić, że przeprowadzona wtedy radykalna prywatyzacja okazała się
dla wielu ludzi życiową tragedią? Że zakłady prywatyzowano za
nikły ułamek ich rzeczywistej wartości (choćby liczonej tylko w
nieruchomościach, maszynach i towarze), by w krótkim czasie po
wykupieniu przez zachodnich inwestorów, zrównać je z ziemią? Jest
to temat na osobny artykuł. Faktem jest, że pozytywnie
przeprowadzonych prywatyzacji było w tamtym okresie bardzo niewiele.
A jeszcze kilkanaście lat musiało minąć nim decydenci przestali
traktować wielkie państwowe spółki jak sposób na łatwy,
jednorazowy zarobek i zapchanie dziury budżetowej (zresztą
praktycznie każda prywatyzacja była przeprowadzana z korupcją w
tle, żeby nadmienić choćby TP S.A., PZU, liczne banki, a w
ostatnim czasie Ciech S.A.) i zrozumieli, że korzystniej jest
prywatyzować tylko częściowo by pozyskać środki na inwestycje, a
następnie co roku odcinać kupony w postaci zysków z dywidendy.
Tylko czy dzisiaj nie mamy podobnych afer, podobnego braku
odpowiedzialności? No właśnie.
Mit nieskazitelnej Konstytucji 3 RP
Jak już
wspominałem, pewnym unormowaniem życia w kraju była nasza obecna
Konstytucja uchwalona w 1997 roku (nazywana Konstytucja 3 RP,
chociaż żadnej takiej numeracji w samym tekście nie ma). Zresztą
zbiegła się ona w czasie z innymi ważnymi wydarzeniami. Wkrótce
Polskę przyjęto do NATO, a także rozpoczęto negocjacje
przedakcesyjne z Unią Europejską. Wiadomo, zagraniczni partnerzy
wymagali, by Polska stała się krajem praworządnym, przewidywalnym
i stabilnym.
Fot. BLOCHER/KANSAS CITY STAR/SIPA/EAST NEWS) |
fot. PAP/Marcin Obara |
Obowiązująca
ustawa zasadnicza jest efektem bardzo szerokiego kompromisu
politycznego, przez co w wielu częściach jest po prostu zbyt
ogólnikowa, a w innych, znowu zbyt szczegółowa (regulując sprawy,
które spokojnie można było zapisać w odrębnych ustawach).
Wreszcie, w paru miejscach znalazły się w niej zwyczajne błędy (z
punktu widzenia prawa).
Dla przykładu, w
art. 2 mowa o "państwie prawnym" które urzeczywistnia
zasadę "sprawiedliwości społecznej". Państwo prawne to
nie państwo prawa (czyli per se, to państwo w sensie prawnym, a nie
państwo którego nadrzędną zasadą jest stosowanie prawa przez
jego instytucje i organy), a definicja "sprawiedliwości
społecznej" nie istnieje (podobnie, co to niby jest "społeczna
gospodarka rynkowa"? bo na pewno nie anglosaski kapitalizm).
Dopiero niedawno mogliśmy przekonać się co ta dziwna konstrukcja
oznacza - kiedy pod rządami premiera Donalda Tuska wbrew naczelnej
zasadzie niedziałania prawa wstecz, zabrano pieniądze obywateli
zgromadzone na funduszach emerytalnych by zatkać dziurę budżetową.
Trybunał Konstytucyjny uznał takie działanie za legalne. Komunikat
był jasny, gdyby doszło do bankructwa, państwo nie wykonywałoby
swoich podstawowych obowiązków narażając obywateli na cierpienia,
więc by tego uniknąć, obywatele muszą sprawiedliwie (czyli
wszyscy w równym stopniu) ponieść skutki uniknięcia
niewypłacalności (to czy środki w OFE uznano za prywatne czy
publiczne jest inną sprawą, choć niewątpliwie uznanie ich za
publiczne przesądziło wynik postępowania). Oczywiście, o żadnej
odpowiedzialności urzędników, którzy przez lekkomyślną politykę
fiskalną do takiego zadłużenia doprowadzili nie mogło być mowy.
Za błąd należy
też uznać zachwianie zasady trójpodziału władzy. W jaki sposób?
Już pomiędzy samą tylko Radą Ministrów, a Prezydentem (władza
wykonawcza), mamy szereg kolidujących ze sobą uprawnień, było to
najlepiej widać za prezydentury Lecha Kaczyńskiego i premierostwa
Donalda Tuska, którzy spierali się o wszystko od poważnych kwestii
kto ma reprezentować kraj na arenie międzynarodowej (zwłaszcza, że
panowie mieli odmienne poglądy na politykę zagraniczną), po
prozaiczne podbieranie sobie państwowych samolotów.
Pamiętny "spór o krzesła" - konflikt kompetencyjny, fot. Marcin Lobczewski |
Pisałem jednak,
że coś się w tej Konstytucji udało. To prawda, zagwarantowano w
niej m.in. cały szereg praw człowieka i obywatelskich, kilka
istotnych zasad jak zasada legalizmu, rozdziału kościoła od
państwa, ograniczono możliwość stosowania wotum nieufności (co
razem z nową ordynacją ustabilizowało rządy, pierwszym który
przetrwał pełne 4 lata był ten premiera Jerzego Buzka, od 1997 do
2001). Uregulowano sprawę samorządów terytorialnych i dobrze
określono rolę Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu
Administracyjnego. Mamy też mocno wyrażoną niezawisłość
sędziów. Tylko co z tego, skoro zapisane w Konstytucji prawa
obywatelskie są często łamane przez państwo i administrację, a
ich dochodzenie przed wymiarem sprawiedliwości okazuje się
niemożliwe. Zupełnie nie dziwi w tym kontekście fakt, że liczba
spraw z Polski w Europejskim Trybunale Praw Człowieka stale rośnie
(Polska jest w pierwszej dziesiątce europejskich rekordzistów razem
z Rosją). Dlatego dziwi mnie bezkrytyczność z jaką niektórzy stają w obronie tego status quo.
Źle się dzieję w państwie
polskim
Ta parafraza z Hamleta lepiej by
brzmiała po angielsku - something is rotten in the state of Poland
(czyt. dosłownie "coś gnije" w państwie, tak to jest w
szekspirowskim oryginale). Tak czy siak, trafia ona w sedno.
Wskazywać można na wiele dziedzin w
których odniesienie do zgnilizny jest jak najbardziej uzasadnione,
ale najgorsze są te zupełnie w demokracji podstawowe. Przecież na
praworządność wpływa choćby przewlekłość postępowania sądowego, przez co dochodzenie jakichkolwiek roszczeń wymaga od
poszkodowanego ogromnego samozaparcia i odporności psychicznej.
Nawet najprostsze sprawy sądowe z zakresu prawa cywilnego potrafią
ciągnąć się i trzy lata, a te w których pojawiają się
jakiekolwiek wątpliwości albo wymagają od sądu większego
zaangażowania, toczą się nawet przez osiem albo i dziesięć lat.
A sprawy karne? Problemem jest nawet przebicie się przez absolutną
niewydolność (umówmy się, skrajną niekompetencję i absolutne
upolitycznienie) prokuratury, co dopiero mówić o samych rozprawach.
Zresztą jedna strona medalu to niewydolność, druga zatrważające
uwikłanie urzędników i funkcjonariuszy w niejasne powiązania
polityczne i przestępcze. Bo jak inaczej tłumaczyć to, że
szczególnie ważny świadek oskarżenia bez przeszkód wiesza się w
swojej celi objętej specjalnym nadzorem? Ba, robi to trzech
aresztantów, oskarżonych w tej samej sprawie, rok po roku (sprawa
Krzysztofa Olewnika).
Jak tłumaczyć, że po kilku latach śledztwa nie sposób wskazać winnych najgorszych przestępstw? Wystarczy wspomnieć o zabójstwie generała Marka Papały (minęło 18 lat i nadal nie widać końca) czy Krzysztofa Olewnika (13 lat). A przestępstwa gospodarcze jak sprawa Amber Gold? W tym roku mijają 4 lata, a proces dopiero rusza. W głośnej sprawie Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej, główni oskarżeni którzy zdefraudowali kwotę 340mln złotych usłyszeli wyroki więzienia w zawieszeniu oraz grzywny, w wysokości np: 120 tyś. złotych. Ale przykład idzie z góry. W latach 2002-2015 mieliśmy kilka wielkich afer korupcyjnych, w którą zaangażowani byli politycy partii rządzącej. Tylko w nielicznych przypadkach ponieśli oni konsekwencję swoich działań, a jeszcze mniej było wyroków skazujące na karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Mało które sprawy zostały też do końca wyjaśnione, żeby nadmienić tylko największe: afera Rywina, Orlenu, ministra sportu Tomasza Lipca, hazardową, autostradową - ministra Sławomira Nowaka, paliwową, węglową, infoaferę, prywatyzację PLL LOT, STOEN, Ciech czy nawet... dokonaną zupełnie otwarcie likwidację przez partię rządząca art. 585 KSH z którego oskarżony był biznesman Ryszard Krauze.
Jak tłumaczyć, że po kilku latach śledztwa nie sposób wskazać winnych najgorszych przestępstw? Wystarczy wspomnieć o zabójstwie generała Marka Papały (minęło 18 lat i nadal nie widać końca) czy Krzysztofa Olewnika (13 lat). A przestępstwa gospodarcze jak sprawa Amber Gold? W tym roku mijają 4 lata, a proces dopiero rusza. W głośnej sprawie Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej, główni oskarżeni którzy zdefraudowali kwotę 340mln złotych usłyszeli wyroki więzienia w zawieszeniu oraz grzywny, w wysokości np: 120 tyś. złotych. Ale przykład idzie z góry. W latach 2002-2015 mieliśmy kilka wielkich afer korupcyjnych, w którą zaangażowani byli politycy partii rządzącej. Tylko w nielicznych przypadkach ponieśli oni konsekwencję swoich działań, a jeszcze mniej było wyroków skazujące na karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Mało które sprawy zostały też do końca wyjaśnione, żeby nadmienić tylko największe: afera Rywina, Orlenu, ministra sportu Tomasza Lipca, hazardową, autostradową - ministra Sławomira Nowaka, paliwową, węglową, infoaferę, prywatyzację PLL LOT, STOEN, Ciech czy nawet... dokonaną zupełnie otwarcie likwidację przez partię rządząca art. 585 KSH z którego oskarżony był biznesman Ryszard Krauze.
W dawnej siedzibie Optimus SA urządzono lumpeks, fot: nieznany |
A co powiedzieć o braku
odpowiedzialności urzędników niższego szczebla? Ile firm padło w
skutek ich działań, tak celowych jak i wynikających z błędów?
Pamięta się o wielkich JTT Computer, czy Optimus Romana Kluski
którego bezprawnie aresztowano (zajęto też prywatną posiadłość
i próbowano zająć posiadane samochody terenowe jako formę
haraczu), za co dostał odszkodowanie w śmiesznej wysokości 5000
złotych. Zapomina się o setkach mniejszych jak jeleniogórski Kordex, czy radomska Fabryka Łączników (jeden z najnowszych
przykładów przestępczej prywatyzacji). W żadnym z tych przypadków
nie pociągnięto do odpowiedzialności choćby pojedynczego
urzędnika.
A przecież dziesiątki, jeśli nie
setki takich lub podobnych spraw zna chyba każdy z nas z własnego
doświadczenia. Sytuacji, w których obywatel jest zupełnie
bezbronny wobec doznanej niesprawiedliwości i nie starczy mi miejsca
i czasu na opisanie wszystkich dotykających nas na co dzień
patologii (czy chodzi o urzędy, sądy, zdrowie, czy emerytury).
Dlaczego tak trudno jest zrobić z
Polski demokratyczne państwo prawa?
Praprzyczyn można szukać w mrokach
PRL, albo w sanacyjnej II RP, a nawet dalej w romantycznej
martyrologii straceńczych powstań czy degrengolady ostatnich lat
Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Kogo takie historyczne ujęcie
interesuje powinien przeczytać - "Jakie piękne samobójstwo"
R. Ziemkiewicza (chyba najbardziej wyważona i przemyślana praca
autora, poza fantastyką), a wtedy zyska szersze spojrzenie na
toczące się w naszym społeczeństwie procesy historyczne. Ja
natomiast, bezpośredniego sprawstwa upatruję w ostatnich latach
Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej oraz procesie transformacji i
powstawania Rzeczpospolitej Polskiej nr 3, czyli latach 1988-1997.
fot. Jan Bogacz |
Te same procesy, które pozwoliły na
pokojową zmianę ustroju państwowego, czyli porozumienie ponad
podziałami i tzw. Okrągły Stół, w dalszej perspektywie
doprowadziły do uwłaszczenia ludzi władzy i służb systemu
komunistycznego na majątku państwowym i stworzenia struktur
przestępczych, które bardzo mocno wrosły w nowo tworzony organizm
państwowy. A to, w rezultacie, spowodowało, słabość wymiaru
sprawiedliwości i administracji państwowej co z kolei położyło
się cieniem na reformach ustrojowych i gospodarczych. Brak
odpowiedzialności urzędniczej i brak (ujmując jak najogólniej)
sądowej egzekucji zasady równości obywateli wobec prawa (w tym
chronienia praw obywatelskich takich jak prawo własności, prawo do
obrony, rzetelnego procesu itd.), szybko zaowocowały
nieskutecznością organów ścigania, a także zachwianiem
niezawisłości sądów. Skoro leżał system sprawiedliwości, to
nie było też żadnej odpowiedzialności urzędniczej, w tym
administracji rządowej. To musiało doprowadzić do wzrostu
korupcji, a także postępującej niewydolności wszelkich przejawów
państwowości oraz stanowienia prawa pod różne grupy interesu
(także w rozumieniu międzynarodowym). Kto miał znajomości,
"haki", albo pieniądze, mógł być pewien bezkarności.
Sytuacji nie uzdrowiła słaba Konstytucja z 1997 roku. Nie jest to
jednak tylko wina samej ustawy zasadniczej a wspomnianych na początku
procesów transformacyjnych, które jak śmiertelna choroba
przenoszona drogą płciową, przeszła z PRL na Rzeczpospolitą dwa
i pół (lat 1990-1997), a w końcu także na trzecią. Zresztą, to
biologiczne porównanie ma także inne uzasadnienie. To nadal są ci
sami ludzie co wtedy, tylko trochę starsi. Ta "dynastia władzy"
jest przekazywana z pokolenia na pokolenie ponieważ uprzywilejowana
pozycja w społeczeństwie tak jak w przypadku arystokracji, dotyczy
także potomków (chociaż nie implikuję tutaj ich domyślnej winy,
po prostu określam punkt startowy) czy mówiąc szerzej - "rodziny"
(w sensie mafijnym). Tak długo jak ludzie ci będą mieli dominujący
wpływ na życie publiczne (bez pluralizmu), tak długo uzdrowienie
naszej państwowości będzie niemożliwe. To, że w ostatnim czasie
pokazano nam zawartość tzw. szafy Kiszczaka, poczytywać trzeba za
uśmiech losu i fizyczny dowód na fatalne w skutkach skoligacenie
świata polityki, służb, biznesu i mediów. Znalezisko to powinno
też otwierać oczy na historię ostatniego ćwierćwiecza, a
dokładnie na to jak kreowana przez dominujące media i środowiska
polityczne narracja daleka jest od prawdy. Jak głęboko byłe
komunistyczne służby podporządkowały sobie szerokie sfery życia
publicznego, jak z komunizmu przeszły płynnie w nowy ustrój
zachowując swoje wpływy.
Rozmowy w Magdalence. Ważne porozumienie, szkoda że obowiązujące także po 1990 roku., fot. MSW |
Tym bardziej, powinniśmy sobie zadać
pytanie, czemu nie reformować konstytucji? Mówi się o niej jak o
niepodważalnym dogmacie, najwyższej świętości, ignorując fakt,
że nie spełniła ona pokładanych w niej nadziei. Nawet więcej,
jakakolwiek reforma nie ma sensu bez zmiany ustawy zasadniczej.
Najlepszym przykładem nieskuteczności takich jednostkowych działań
jest likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI) czy powołanie
CBA. Tą pierwszą zlikwidowano z uwagi nie tylko na działalność
przestępczą (np: handlowanie bronią, przemyt, ingerencja w rynek
paliwowy) ale też przemożny wpływ jaki miała na życie polityczne
kraju (sieć agenturalna wśród polityków i dziennikarzy,
szpiegowanie i lobbowanie na rzecz Federacji Rosyjskiej).
Zlikwidowano służbę, ale jej ludzie nadal funkcjonują w
publicznym obiegu (najlepszy przykład gen. Dukaczewski), bo przecież
nikogo nie skazano. Z kolei CBA, z początku zupełnie paraliżująca
wszelką działalność korupcyjną (by uwierzyć, pewnie trzeba by
np: obracać się na warszawskim rynku nieruchomości w tamtych
latach) z czasem poległo na własnych błędach i ogólnej słabości
wymiaru sprawiedliwości (zwłaszcza prokuratury). Zresztą, ślady
dawnego systemu to nie tylko ludzie, to także nadal obowiązujące
prawo. Tworzone w najgorszych stalinowskich czasach, jak absolutnie
skandaliczna i bardzo często stosowana instytucja aresztu
tymczasowego, który może być przedłużany w nieskończoność
(tzw. areszt wydobywczy). Instytucja, pozwalająca trzymać ludzi w
więzieniach bez wyroku, nawet za tak śmieszne uczynki jak
podniesienie krzesła w obecności głowy państwa. Zresztą sposobów
na osadzenie jest wiele, w 2016 roku na Śląsku ruszyła seria
procesów w związku z bezzasadnym, wieloletnim przetrzymywaniem
zupełnie zdrowych ludzi w zakładach psychiatrycznych (rekordzista
przesiedział w takim szpitalu 11 lat). Jak w Europie XXI wieku takie
historie mogą być w ogóle możliwe? Przecież sprzeczne są
zarówno z Konstytucją jak i umowami międzynarodowymi sygnowanymi
przez Polskę (choćby o prawach człowieka i obywatela).
Wybaczcie, że nie
szanuję transformacji ustrojowej
Tak wiem, co za obrazoburczy śródtytuł, ale taki ma być. Inaczej nie sposób obalić dogmatu. Nie jest to zresztą stwierdzenie do końca prawdziwe. Co by nie mówić, komunizm się skończył, a dzięki temu zyskaliśmy, jako obywatele bardzo wiele. Ale to, że jest lepiej niż było, nie znaczy, że jest super. To, że na półkach są wszystkie towary świata, a nie ocet i wyroby spożywczo-podobne, to już nie powód do ekscytacji. To, że mamy wolność słowa, nie znaczy, że możemy mówić co i o kim nam się podoba, bo okopane na pozycjach media po prostu nie puszczą niczego co nie jest po ich linii (czemu na emisję filmu z rozmów w Magdalence trzeba było czekać 26 lat? Mimo, że Kiszczak pokazywał te taśmy dziennikarzom już w 1999 roku). To, że dziennikarze i historycy mogą badać najnowszą historię grzebiąc w aktach IPN, nie znaczy, że mogą tak zdobytą wiedzę publikować naruszając interesy grup władzy (vide absolutne wdeptanie w ziemię Cenckiewicza po publikacji "Lech Wałęsa a SB"). To, że TVP jest niby publiczna i niezależna, nie przeszkadza każdej kolejnej ekipie rządowej umieszczać w niej swoich dziennikarzy, a wywalać starych. To, że obowiązuje nas prawo, nie zmienia faktu, że jednych bardziej a drugich mniej. To, że mamy powszechny system opieki zdrowotnej, nie znaczy, że ludzie nie umierają w kolejkach do specjalistów. To, że mamy powszechny system ubezpieczeń, nie znaczy, że wszyscy płacimy na niego tyle samo, bo rolnicy płacą tyle co nic. To, że mamy wolność gospodarczą, nie znaczy, że wszystkie firmy małe i duże mają takie same prawa, bo małe ponoszą wszystkie możliwe obciążenia, a duże - żadnych. To, że komornicy nie są w stanie zwindykować oszustów finansowych, nie przeszkadza im samowolnie licytować majątek ludzi którzy żadnych długów nigdy nie mieli. To, że naród jest suwerenem władzy, wcale nie znaczy, że możemy postawić skorumpowanych polityków przed Trybunałem Stanu itd. itd.
Pora
odbrązowić naszą najnowszą historię, bo zdarzyło się w niej
wiele dobrego, ale też obfitowała w rzeczy straszne, które nie
mogą doczekać się rozliczenia. Czy celem transformacji nie było
dobro narodu? Dobro ogółu społeczeństwa? Wolność i państwo
prawa? Przecież nie chodziło po prostu o przejście z komunizmu w
kapitalizm, o zmianę Układu Warszawskiego na NATO, a RWPG na Unię
Europejską. Nie chodziło o didaskalia w rodzaju dorzucenia orłu
korony czy wywalenia przymiotnika "ludowa" z nazwy kraju.
Walczono o to by naród stał się suwerenem, by prawo było prawem,
a wolność wolnością. Wszystko, co potrzebne jest do zapewnienia
społeczeństwu możliwości równoprawnego rozwoju i godnego życia.
Tylko tyle trzeba by umożliwić obywatelowi budowanie swojego
świata; rodziny, pracy, życia, a tym samym dobrze prosperującego
państwa. Żadna z tych cech nie jest dzisiaj w pełni respektowana i
jest to zdecydowana porażka transformacji. Zapomniano, że kompromis miał stanowić środek do likwidacji zbrodniczego systemu i odsunięcia komunistów od władzy, a nie trzymanie z nimi sztamy w nowym ustroju. Tak, zasługą trasnformacji jest to, że mogę pisać to co piszę i jeździć po Europie bez
paszportu, dzięki czemu widzę jak jest w krajach Zachodu. Temu nie sposób zaprzeczyć. Widzę jednak,
jak wygląda tam prawdziwa swoboda gospodarcza i jak respektowane
jest prawo. A ja chcę czuć się dobrze także w swoim kraju, a nie emigrować. Pora
na następny skok rozwojowy.
Nie bójmy się rozmawiać o zmianach,
które mogą polepszyć nasze życie. Mówmy prawdę i wymagajmy jej
od innych. Wszystko czego Polacy dokonali w ostatnich latach w nauce,
kulturze, sztuce, sporcie, gospodarce czy to jak wspaniałe i pełne inicjatyw
jest życie społeczne (tyle wspaniałych knajp, startupów, eventów,
miejsc i ludzi), zrobili *mimo* tego w jakim kraju żyją, a nie
dzięki niemu. Teraz jest czas pokolenia które nie wchodziło w
dorosłość w PRL. Pokolenia, które nie jest obciążone teczkami i
brzydkimi kartami z historii. Pokolenia, które nie wie, że coś się
może nie udać i że o czymś nie wolno mówić bo nie jest zgodne z
dogmatem. Pokolenia, które zjeździło świat i nie da sobie dłużej
wciskać ciemnoty. Rozliczmy naszą historię, nie po to by licytować
winy, tylko by właściwie zdiagnozować toczącą nasz kraj chorobę. Po to by zakończyć trwające powiązania przestępcze.
Bez przeprowadzenia pełnej lustracji życia publicznego prawdziwe
efekty, da dopiero zmiana pokoleniowa (pokolenie transformacji po
prostu wymrze), a nie wiem czy chcemy czekać kolejne 25 lat.
Wcześniej nie uda się przeprowadzić reformy państwa. Niech w
kategoriach moralnych, sprawy dawnej winy rozpatrują ci którzy
donosili, albo ci na których donoszono. Mnie interesuje przede
wszystkim, czy dzisiejszy lub jutrzejszy minister albo premier ma
gdzieś schowaną swoją wstydliwą teczkę, którą go będzie można
szantażować. Czy kradł i czy fakt, że nie został skazany wynika tylko z usłużności sądów. Nie ma świętych krów, jest tylko pragmatyzm.
Realizm, który karze krytycznie spojrzeć na otaczającą nas
rzeczywistość i domagać się zmiany. Nie dajmy sobie wmówić, że
wszystko jest i było super, albo, że określenie zmiany "dobrą" od razu taką ją czyni. A kiedy już wróci państwo prawa i
podmiotowość obywatela, wtedy też skończymy z zawłaszczaniem
kraju przez kolejne grupy wzajemnej adoracji.
Na
samym początku pisałem o Kartezjuszu - Cogito ergo sum. Myślę
więc jest.
Zostawiam
Was więc z takim oto przemyśleniem:
Je
pense, donc je suis . Dopiero wiele lat później myśl tę
przekazał po łacinie, ale forma i tak była inna (dubito,
ergo cogito, ergo sum - wątpię, więc myślę, więc
jestem).
Nie wszystko jest więc takie jak się zdaje. Wątpmy więc ;-)
Filip Dąb-Mirowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz