czwartek, 25 lutego 2016

Słodko-gorzka III RP



Zaczęliśmy nowy rok i już wyglądamy wiosny. Niby dojmujące mrozy, ale trzeba przyznać, że wyjątkowo gorącą mamy w tym roku zimę. Z głośników radia i ekranów telewizorów, z nagłówków gazet i leadów portali, postów na fejsie i twitterze, wszyscy i wszystko krzyczy o polityce. O tym co można, a co nie w demokracji, kto jest gorszego sortu i jak interpretować zapisy konstytucyjne. Awantura się przedłuża i końca nie widać, zwłaszcza w świetle opublikowanych dopiero co akt z tzw. szafy Kiszczaka. Całość dodatkowo komplikuje fakt, nieprawdopodobnej wręcz dozy propagandy serwowanej przez media (bez znaczenia strona sporu), a czasem po prostu ordynarnym kłamstwom, przeinaczeniom i manipulacjom. Temperatura tego sporu już dawno przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy cywilizowanego dyskursu i całkiem autentycznie, zaważyła na relacjach międzyludzkich. Nie chodzi już nawet o internetowych dyskutantów, dalszych znajomych, czy współpracowników, ich niechęć można jakoś przeboleć. Smutne jest natomiast, że pożar tego sporu poważnie nadszarpnął niejedną wieloletnią przyjaźń, albo położył się cieniem na relacjach rodzinnych. Gdybym to pisał jeszcze rok temu, nikt by mi chyba nie uwierzył. Bo jak to tak? Przez jakieś polityczne sprzeczki, zrywać więź z drugim, bliskim do tej pory człowiekiem? Dzisiaj, pisząc te słowa niemal słyszę w uszach ripostę:

- Bo to tamci zaczęli!

Jakby to miało w tej chwili jakieś większe znaczenie.
Można by pewnie poświęcić chwilę na dokładną analizę, kto zaczął, kto pierwszy przekroczył granicę i zdehumanizował przeciwników, kto pierwszy porównał do zbrodniarzy, czy dramatycznych wydarzeń z historii. Można też wałkować czy na łamanie pewnych reguł, należy odpowiadać takim samym ich złamaniem (vide "okraść złodzieja"). Czy cel uświęca środki i czy każda zmiana jest "dobra" już tylko z samej intencji i czy pozytywne dokonania danego człowieka zamykają drogę do dyskusji o popełnionych przewinach. Przyznam, czasem biorę udział w tego typu dociekaniach i dyskusjach, ale nie jest moim zamiarem powielenie tutaj tego nieznośnego na dłuższą metę tarcia i przy okazji zniechęcenie Czytelników. Wręcz przeciwnie.

Mam taką nieśmiałą myśl i apel, że może warto pokusić się o umiar, rozsądek i bardzo krytyczne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość? Zmusić się do czerpania wiedzy z więcej niż jednego źródła. Jest mnóstwo przykładów na informacje, które publikowane z samego rana w necie, do wieczora zupełnie zmieniają swój charakter.

- Cogito ergo sum - powiedział Kartezjusz.

Myślę, więc jestem. Jedna z najbardziej znanych sentencji filozoficznych, kto tego nie słyszał? Miał facet głowę do logiki i w swoim poszukiwaniu prawdy obiektywnej (czyli po prostu, stanu faktycznego) trafił w sedno. Chciałoby się odwrócić tę myśl - Polaku nie myślisz, to cię nie ma. Pomyślmy więc trochę o co w całym tym sporze chodzi i czym faktycznie jest państwo, w którym żyjemy.


Fundamenty narodowej (nie)zgody

Dziwie się, że tak niewiele jest głosów, które skupiłyby się na w miarę obiektywnej analizie sytuacji bieżącej, diagnozowaniu problemów bez demagogii i wymyślaniu rozwiązań, które stosować można nie w krótkiej perspektywie jednej kadencji Sejmu, a dłuższej, dziesięcio czy kilkunasto letniej.

Żeby zdiagnozować dzisiejszą sytuację, należy się cofnąć do źródeł, czyli pierwszych lat nowego ustroju naszego kraju.

gen. W. Jaruzelski - 1-szy prezydent RP
Na początek, suche fakty.

Okres 1989-1992 to praktycznie czas dogorywania PRL. Mimo nominalnej zmiany nazwy kraju na Rzeczpospolitą Polską, nadal obowiązuje komunistyczna konstytucja z lipca 1952 roku poddana stosunkowo niewielu (chociaż istotnym) zmianom. Pierwszym rządem nowej RP (jednocześnie ostatnim rządem PRL) jest ten Tadeusza Mazowieckiego z gen. Czesławem Kiszczakiem jako ministrem spraw wewnętrznych i gen. Wojciechem Jaruzelskim jako prezydentem, co już samo w sobie powinno być znaczącym świadectwem synergii środowisk opozycyjnych z komunistycznymi i jej wszelkimi możliwymi następstwami. 



 rząd Tadeusza Mazowieckiego rok 1989, fot: Aleksander Keplicz


W październiku 1992 roku przegłosowana zostaje tzw. Mała Konstytucja i jest ona swoistą cezurą zrywającą już definitywnie z pojęciem "konstytucjonalizmu socjalistycznego" na rzecz jasno zapisanej zasady trójpodziału władzy. W zamyśle powołana na chwilę, do czasu opracowania nowej ustawy konstytucyjnej (nad którą prace trwały od 1990 roku), obowiązuje aż pięć lat. Dopiero pod koniec 1997 roku w życie wchodzi aktualna Konstytucja, chociaż w nie do końca zgodnym z pierwotnymi założeniami kształcie i dopiero od tego momentu możemy mówić o tzw. 3 RP. Cały okres od upadku komunizmu aż do 1998 roku to czas niewyobrażalnego chaosu gospodarczego, politycznego i społecznego. W ciągu tych siedmiu lat, powołano aż siedem różnych rządów, z czego aż trzy sformowane zostały przez (post)komunistów (a jeszcze jeden przy ich koalicyjnym udziale). Zresztą, przejęcie władzy przez pogrobowców PRL w 1993 roku, było wielkim szokiem dla niedawnej opozycji. Ale fakt, że już w trzy lata po upadku komunizmu, ta sama ekipa która rządziła w latach 80`tych była w stanie odzyskać władzę, świadczy jak ogromnym rozczarowaniem dla społeczeństwa okazał się okres 1990-1993. Dlaczego? Popatrzmy przez pryzmat największych afer nowej rzeczywistości by lepiej pojąć skalę problemu.



Afera alkoholowa

Dominik Jastrzębski, w.minister współpracy gosp. z zagranicą, fot: PAP
Emblematyczny przykład w jaki sposób ludzie komunistycznej nomenklatury korzystali na przepisach, które sami ustanawiali. Warta wzmianki także z tego względu, że ostatecznie sprawa skończyła się w Trybunale Stanu, który wydał swój jedyny jak dotąd wyrok skazujący. W PRL praktycznie cały przemysł był zmonopolizowany przez państwo, ale w ramach reform gospodarczych, w 1988 zniesiono koncesję na import alkoholu. Odtąd, każdy kto chciał (osoba prywatna) mógł przywieźć sobie dowolną ilość wódy, pod warunkiem, że było to na użytek własny i że zapłacił niewielkie cło. Oczywiście, wiedza o tej reformie dotarła najpierw do osób bliżej związanych z partią i rządem. W ten sposób, zaraz po wejściu ustawy w życie do kraju zaczęły wjeżdżać cysterny po korek zatankowane spirytusem, a celnicy wpuszczali je jako towar "na użytek własny". Proceder trwał nieprzerwanie aż do połowy 1990 roku. Wtedy to powołano pierwszą po zmianach ustrojowych sejmową komisję śledczą (przew. Włodzimierz Cimoszewicz). Komisja nie znalazła jednak dowodów na czerpanie zysków z procederu przez urzędników państwowych (dzięki czemu umorzono wątek karny sprawy). Stwierdziła za to, że tak administracja rządowa, jak i celnicy wraz z policją wykazali się niekompetencją i lekceważeniem obowiązków (to, że łapówki aż furczały w rękach nie miało znaczenia). W związku z tym, rekomendowała postawieniem przed Trybunałem Stanu Leszka Balcerowicza, Czesława Kiszczaka, Krzysztofa Kozłowskiego i Jerzego Ćwieka. Ostatecznie dopiero w 1998 roku przed Trybunałem Stanu stanęli ministrowie Dominik Jastrzębski, Andrzej Wróblewski, Czesław Kiszczak, Aleksander Mackiewicz i Jerzy Ćwiek (w tym czasie Leszek Balcerowicz po raz trzeci został ministrem finansów, więc nie było szans na postawienie go w stan oskarżenia). Z tej grupy skazano tylko Jastrzębskiego i Ćwieka, na kary pozbawieniem biernego prawa wyborczego oraz zakazu zajmowania kierowniczych stanowisk, pełnienia odpowiedzialnych funkcji państwowych i społecznych przez pięć lat. Obaj w tym czasie byli już dawno poza polityką więc koniec końców, nikomu włos z głowy nie spadł, a kto zarobił ten miał.



Art - B (Artystyczny Biznes)

Bardzo głośna sprawa. Spółka założona w 1989 roku przez panów Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego (z początkowym kapitałem zakładowym o równowartości dzisiejszych 10 zł) w krótkim czasie stała się ogromnym konsorcjum zrzeszającym 3000 innych spółek i obracającym bilionami ówczesnych złotych (setkami mln dolarów), w których zatrudnionych było 140.000 osób. Spółka zajmowała się wszystkim od handlu dziełami sztuki i samochodami, po montaż telewizorów (Goldstar, dzisiejsze LG), czy sprzedaż kawy i herbaty. Jako pierwsza firma otrzymała koncesję na handel bronią palną. Niejako obok tej działalności wymyślono też tzw. oscylator ekonomiczny. Bardzo ciekawy sposób na wykorzystanie luki w prawie bankowym i kilkudziesięciokrotne oprocentowywanie na lokatach bankowych tego samego kapitału. Niech o zamożności firmy świadczy fakt, że w 1991 roku kupiła całą roczną produkcję fabryki traktorów "Ursus"by uratować ją od bankructwa (zamówienie miało wartość 20mln dolarów, a fabryka go nigdy nie zrealizowała).

Premier JK Bielecki i A. Gąsiorowski (stoi z tyłu) w fabryce URSUS, lipiec 1991, fot. S. Sierzputowski/Agencja Gazeta
Problemy zaczęły się w czasie tzw. wojny na górze, czyli walki o władzę w łonie dawnej opozycji oraz służb. Obaj panowie w połowie 1991 roku uciekli do Izraela (ostrzeżeni przez Macieja Zalewskiego, sekretarza w kancelarii prezydenta, liczącego na umorzenie pożyczki danej jego spółce Telegraf. Facet był też współzałożycielem partii PC braci Kaczyńskich), a ponieważ otrzymali obywatelstwo tego kraju, ekstradycja okazała się niemożliwa. Dlaczego otrzymali izraelskie obywatelstwo? W dużym uproszczeniu, za operację MOST, czyli pomoc (finansową i organizacyjną) w przerzuceniu radzieckiej społeczności żydowskiej z upadającego ZSRR, do Izraela. Krajem tranzytowym stała się właśnie Polska (przy pełnym udziale naszych władz), a do osłony całej operacji powołano (jeśli wierzyć Gąsiorowskiemu) Grupę Realizacyjną Operacji MOST - czyli, tak właśnie, dzisiejszy GROM. O co tak w ogóle oskarżono Bagsika i Gąsiorowskiego? O narażenie na straty system bankowy na kwotę 4,2 biliona złotych (dzisiejsze 420 mln PLN). Bagsik popełnił błąd zbyt wcześnie wyjeżdżając z Izraela, w rezultacie został zatrzymany w 1994 roku w Szwajcarii, a następnie poddany ekstradycji do Polski (przewieziony w 1996). Przed sądem stanął w 1998 roku, ale odpowiadał z wolnej stopy (do tego momentu przesiedział już 4,5 roku wychodząc za kaucją w wysokości 2 mln złotych). W 2002 roku skazano go za wielokrotne oprocentowanie tych samych czeków (straty z tego tytułu określono na 400mln zł), przekupstwo urzędnika bankowego i działanie na szkodę spółki na 9 lat więzienia, 5000 zł(!) grzywny i 5 letni zakaz pełnienia stanowiska w spółkach. Wyszedł w 2004 roku (na poczet kary zaliczono wcześniejszą odsiadkę, a resztę skrócono z uwagi na dobre sprawowanie), a w 2014 ponownie stanął przed sądem w związku z podejrzeniem kolejnego oszustwa, tym razem na rynku Forex (to inna historia). W tym samym czasie Andrzej Gąsiorowski cierpliwie czekał na swój czas. Robił biznes (jeszcze w 1992 kupił razem z Gąsiorowskim akcje koncernu naftowego za kilkadziesiąt milionów dolarów) i powoli pracował nad możliwością powrotu do Polski. Zarzuty miał następujące: wyłudzenia 424 mln zł i kradzieży z Art-B 45 mln zł – oba przedawniły się w 2011 (na skutek nowelizacji przepisu wprowadzonej za rządów SLD w lipcu 2005). W 2013 uchylono nakaz aresztowania, a w lipcu 2015 umorzono z powodu przedawnienia ostatni wątek sprawy, oskarżenie o przywłaszczenie 71,7mln zł z majątku spółki.

Art-B w pełnej krasie (Gąsiorowski z lewej, Bagsik z prawej), fot: PAP
Andrzej Gąsiorowski w tym samym roku przyjechał do Polski wiedząc że ze strony wymiaru sprawiedliwości nie ma się już czego obawiać (gdyby nie nowelizacja sprawy przedawniłyby się dopiero w połowie 2016 roku). Niech kolorytu całej sprawie doda fakt, że spółkę Art-B postawiono w stan likwidacji w 1992 roku i proces ten trwa... do dnia dzisiejszego (24 lata). Likwidatorami są pan Jerzy Cyran (były wiceprezydent Katowic w czasach PRL) i pan Kazimierz Radomski (prokurator, zaangażowany pośrednio w sprawę Krzysztofa Olewnika). A jeszcze w 1996 roku Gąsiorowski zawarł porozumienie z NBP ustalające, że podział majątku spółki nastąpi w proporcjach 50/50. Pewnie w najbliższym czasie usłyszymy o ostatecznym zamknięciu tej sprawy, razem ze wszystkimi jej tajemnicami. Sam zainteresowany, Andrzej Gąsiorowski, konsekwentnie twierdzi, że zawsze był niewinny, a cała afera wywołana została przez Jana Krzysztofa Bieleckiego (w tamtym czasie premiera, do niedawna doradcy Donalda Tuska), z zawiści i jako przykrywka rabunku majątku prywatnego przez państwo, a wreszcie zasłona dymna po aferze FOZZ.



FOZZ

Jedno z 3000 zdjęć aut. M. Greena, których właścicielem był FOZZ
Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego - jeden z kamieni węgielnych nowego ustroju i bez wątpienia największa jak dotąd afera. FOZZ powołany został jeszcze w 1986 roku jako organizacja (w świecie prawa międzynarodowego przestępcza) której głównym zadaniem było pozyskiwanie, a następnie skupowanie polskiego długu zagranicznego przez podstawione osoby i firmy. PRL bankrutował, a niespłacone zagraniczne długi ciążyły na potęgę i uniemożliwiały pozyskanie jakiegokolwiek nowego finansowania zza granicy. Ponieważ rating tych należności był bliski śmieciowemu, instytucje finansowe szukały odważnych inwestorów, którzy za nikły procent oryginalnej wartości kupią od nich ten "problem" (sytuacja znana choćby z wielkiego kryzysu finansowego 2008 roku i sprzedawania "toksycznych kredytów", podobny mechanizm). FOZZ z pomocą służb specjalnych, takich fajnych "inwestorów" tworzył, przez co Polska skupowała swoje własne długi za bezcen, a oryginalnych należności nigdy nie płaciła. Cwane i nielegalne. Od 1989 roku FOZZ działał jako fundusz celowy, z dyrektorem o prawie nieograniczonych kompetencjach (np: możliwości prowadzenia działań tajnych, bez informowania rady nadzorczej). Te możliwości bardzo szybko skłoniły ludzi służb i kierownictwo funduszu, do wyprowadzania państwowych pieniędzy i używania ich do własnych celów. Pożyczano pieniądze nowo zakładanym bankom (60mld zł dla BIG), żyrowano bony i weksle, kredytowano świeżo "prywatyzowane" firmy. Kredyty te w dużej części nie były zabezpieczone ani egzekwowane. Część pieniędzy wyprowadzono też za granicę (np: do funduszu inwestycyjnego założonego w Luksemburgu). Finansowano także działalność polityczną i partyjną (np: SD). Chociaż sygnały o nieprawidłowościach docierały do ministerstwa finansów już dużo wcześniej, konkretne działania podjęto dopiero w lipcu 1990 roku. Zawieszono kierownictwo FOZZ, a od grudnia rozpoczęto jego likwidację (która trwa nadal, a kosztuje milion złotych rocznie). FOZZ miał otrzymać w przeliczeniu blisko 1.7 mld dolarów w ciągu dwóch lat, za które mógł wykupić długi o wartości 7.6 mld USD. Faktycznie wykupiono długi o wartości 272 mln USD za cenę 69 mln USD, a spora część kasy przepadła. Zarzuty? W akcie oskarżenia złożonym już w lutym 1993 roku udowadniano, że fundusze wyprowadzono do lipnych spółek z kilku krajów europejskich oraz USA, by następnie te pieniądze wypłacić. Skarb Państwa miał na tych operacjach stracić: 119,5 mln dolarów, 9,6 mln marek niemieckich, 16,8 mln franków francuskich, 125 mln franków belgijskich oraz 35,9 mld polskich złotych (równowartość 3,59 mln PLN). Łączne straty wynosiły więc w przeliczeniu ok. 334 mln PLN.

prof. Walerian Pańko, fot. T.Wierzejski/Ag.Gazeta

Teraz ciekawsza część. Kontrole NIK wykazały, że w procesie wyprowadzania dewiz z kraju kluczowy był Bank Handlowy (dzisiejszy Citi Handlowy). Fałszowano bilans i dokumenty banku, dokonywano nielegalnych operacji dewizowych itp., co miało narazić Skarb Państwa na straty w przedziale 5-10 mld dolarów(!). Kontrolę samego funduszu zakończono dnia 25 czerwca 1991 roku. Jeszcze nieco ponad tydzień wcześniej, przeprowadzający czynności kontrolne Michał Falzmann wraz z przełożonymi Anatolem Lawiną (kierownikiem biura analiz NIK) oraz Walerianem Pańko (szefem NIK) zdawał relację z jej wyników premierowi Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu oraz ministrowi finansów Leszkowi Balcerowiczowi.
  
Nie wiemy co postanowiono na spotkaniu, ale Falzmann protokół z kontroli (do przeczytania tutaj) podpisał w niezmienionym kształcie, a ten (w zgodzie z obowiązującym prawem tak polskim jak i międzynarodowym) uznawał działalność FOZZ za przestępczą (nie tylko same wyprowadzanie pieniędzy, ale też nielegalne skupowanie długu), a odpowiedzialnością obarczył kierownictwo FOZZ (członkiem rady nadzorczej był np. Dariusz Rosati), wiceministrów finansów Wojciecha Misiąga i Janusza Sawickiego oraz ministra Leszka Balcerowicza. Na tym jednak nie poprzestał, drążąc dalej. W lipcu 1991 roku wysłał oficjalną prośbę do NBP o udostępnienie informacji o transakcjach realizowanych przez FOZZ. Chwilę później został zawieszony w wykonywanych obowiązkach i odsunięty od sprawy. Zmarł cztery dni później na zawał serca mając zaledwie 38 lat (ciekawostka; w obecności Kornela Morawieckiego z którym akurat się spotkał). Walerian Pańko zginął w wypadku samochodowym kilka miesięcy później, na cztery dni przed swoim planowanym wystąpieniem w Sejmie, na którym miał zreferować ustalenia ws. FOZZ. W samochodzie obecni byli też Jan Budziński (kierowca z BOR), Urszula Pańko (żona) i szef Biura Informacyjnego Kancelarii Sejmu Jerzy Zaporowski (również zginął). W dochodzeniu zignorowano zeznania żony, twierdzącej, iż na chwilę przed zderzeniem coś wybuchło pod maską samochodu. Przybyła na miejsce para policjantów ponoć źle zabezpieczyła miejsce wypadku, a w kilka miesięcy później obaj utopili się na weekendowym wypadzie na ryby. W procesie odpowiedzialnym za wypadek uznano tylko kierowcę, który dość szybko zmarł na zawał serca. Zakończył się dopiero w marcu 2005 roku i to w zasadzie tylko dzięki determinacji sędziego Andrzeja Kryże, który zastąpił powołaną do rządu SLD Barbarę Piwnik. Powołanie to omal nie zawaliło całego procesu. Zmusiło nowego sędziego do ponownego dokonania czynności procesowych, w tym przesłuchania świadków (Piwnik zdążyła przesłuchać 42 osoby) i przeczytania tysięcy stron akt (co zajęło mu 10 miesięcy). W tym czasie z uwagi na przedawnienie, od zarzutów uwolniony został Janusz Sawicki. Przedawnieniu uległa też część zarzutów wobec pozostałych oskarżonych i niewiele brakowało by uniknęli jakiejkolwiek odpowiedzialności. Sprawa miała swoją kontynuację w sądzie II instancji oraz Sądzie Najwyższym, a wątki poboczne domknięto dopiero w 2009 roku. Skazano: ścisłe kierownictwo funduszu: Grzegorza Żemka (9 lat), Janinę Chim (6 lat), Zbigniewa Olawę, Dariusza Przywieczerskiego (2,5 roku więzienia - zaocznie), Irenę Ebbinghaus i Krzysztofa Komornickiego. W samym procesie, w zeznaniach świadków przewijały się informacje świadczące o zaangażowanych w całą sprawę WSI (wywiad i kontrwywiad wojskowy), o finansowaniu powstającego Polsatu (co Zygmunt Solorz potwierdził, tyle, że miała to być jedynie pożyczka - argumentował), czy o tym, że za pośrednictwem spółki Telegraf finansowano partię braci Kaczyńskich - Porozumienie Centrum (chociaż akurat za to samo, skazano Macieja Zalewskiego jako odprysk afery Art-B, a Kaczyńskim nic nie udowodniono). Jak z tym wszystkim było nie wiemy, ponieważ wymiar sprawiedliwości tych wątków nie zbadał. Żadnej odpowiedzialności nie ponieśli zaangażowani w sprawę politycy, w tym Jan Krzysztof Bielecki, Dariusz Rosati czy Leszek Balcerowicz (chociaż na logikę, sprawa wymagała rozstrzygnięcia przynajmniej przed Trybunałem Stanu), nawet człowiek żyrujący całą operację od samego początku - Janusz Sawicki. Mało tego, facet został w 2008 roku zatrudniony w Banku Gospodarstwa Krajowego, instytucji która od 2002 roku odpowiedzialna jest za obsługę polskiego zadłużenia zagranicznego. FOZZ pozostaje w likwidacji od 1991 roku, a jego pierwszy likwidator mianowany jeszcze przez Sawickiego jako ministra, niejaki pan Jerzy Dzierżyński, po zwolnieniu z tej funkcji znalazł zatrudnienie w Banku Handlowym (zresztą za sprawą Cezarego Stypułkowskiego, wieloletniego prezesa tegoż, a dzisiaj mBanku, tajnego współpracownika SB). Tym banku który wyprowadzał forsę z FOZZ za granicę. W 2009 roku tak jak Sawicki, pracował w BGK. A skradzionych pieniędzy nigdy nie odzyskano.

Lancia szefa NIK rozpadła się na dwie części, fot: materiały Policji
Krótko po wypadku, z biura szefa NIK zniknęły teczki z dokumentami na temat prowadzonych kontroli. Jedynym żyjącym świadkiem posiadającym wystarczającą wiedzę pozostał Anatol Lawina. Złożony w początku 1993 roku akt oskarżenia został zwrócony do prokuratury z powodu braków formalnych. Decyzję utrzymał także Sąd Apelacyjny (nie kwestionował zarzutów, ale sposób wyliczeń strat - zażądał sporządzenia ekspertyz przez biegłych księgowych, a także z zakresu ekonomii i bankowości). Proces ruszył dopiero w styczniu 1998 roku, a oskarżono w nim tylko ścisłe kierownictwo funduszu oraz Janusza Sawickiego (jedynego członka rządu).

Podsumowując. Tylko na tych trzech przykładach widać bardzo dokładnie, jak wymieszały się ze sobą interesy bardzo wielu grup: byłej opozycji i byłej nomenklatury, służb specjalnych i grup przestępczych. Jak niewydolny był w tym wszystkim wymiar sprawiedliwości i jak aktywni byli politycy w rozmywaniu swojej i swoich kolegów odpowiedzialności. W takich właśnie warunkach, dokonywała się społeczna i gospodarcza transformacja w kraju. Czy można się dziwić, że przeprowadzona wtedy radykalna prywatyzacja okazała się dla wielu ludzi życiową tragedią? Że zakłady prywatyzowano za nikły ułamek ich rzeczywistej wartości (choćby liczonej tylko w nieruchomościach, maszynach i towarze), by w krótkim czasie po wykupieniu przez zachodnich inwestorów, zrównać je z ziemią? Jest to temat na osobny artykuł. Faktem jest, że pozytywnie przeprowadzonych prywatyzacji było w tamtym okresie bardzo niewiele. A jeszcze kilkanaście lat musiało minąć nim decydenci przestali traktować wielkie państwowe spółki jak sposób na łatwy, jednorazowy zarobek i zapchanie dziury budżetowej (zresztą praktycznie każda prywatyzacja była przeprowadzana z korupcją w tle, żeby nadmienić choćby TP S.A., PZU, liczne banki, a w ostatnim czasie Ciech S.A.) i zrozumieli, że korzystniej jest prywatyzować tylko częściowo by pozyskać środki na inwestycje, a następnie co roku odcinać kupony w postaci zysków z dywidendy. Tylko czy dzisiaj nie mamy podobnych afer, podobnego braku odpowiedzialności? No właśnie.



Mit nieskazitelnej Konstytucji 3 RP

Jak już wspominałem, pewnym unormowaniem życia w kraju była nasza obecna Konstytucja uchwalona w 1997 roku (nazywana Konstytucja 3 RP, chociaż żadnej takiej numeracji w samym tekście nie ma). Zresztą zbiegła się ona w czasie z innymi ważnymi wydarzeniami. Wkrótce Polskę przyjęto do NATO, a także rozpoczęto negocjacje przedakcesyjne z Unią Europejską. Wiadomo, zagraniczni partnerzy wymagali, by Polska stała się krajem praworządnym, przewidywalnym i stabilnym.
Fot. BLOCHER/KANSAS CITY STAR/SIPA/EAST NEWS)
To zmusiło decydentów do przeprowadzenia reform, usprawnienia wymiaru sprawiedliwości, a przez to afery i patologie zeszły na pewien czas do podziemia. Zresztą, po burzliwych latach 90'tych wyklarowała się też sytuacja z podziałem wpływów. Grupy władzy i służby, znały już swoich przeciwników i sojuszników, można więc było wyeliminować narosłą wokół tych grup przestępczość zorganizowaną jako narzędzie już zupełnie niepotrzebne w nowym układzie sił a zbyt rzucające się w oczy i niewygodne (powołano CBŚ, instytucję świadka koronnego itd.). Sprawy sądzenia szefów mafii były szeroko komentowane, a każdy sądzony wspominał o swoich koneksjach w świecie polityki - no, przynajmniej tak długo jak żył (żeby wymienić tylko kilku, sprawa Papały i Dębskiego - "Baranina" powiesił się wceli, "Iwan" w niej przedawkował, sprawa Olewnika - trzej sprawcy znalezieni martwi w swoich celach). Proszę zauważyć, że to właśnie z końcem tej dekady, ruszyły na dobre procesy z początku transformacji. Chodziło o pokazanie Zachodowi - proszę bardzo, wyjaśniamy afery i ścigamy winnych. Niestety nikt potem nie zwrócił uwagi jak te procesy przebiegają i czy kogokolwiek w nich skazano. Jak wiadomo, postępowania ciągnęły się latami głównie przez opieszałość prokuratury, na zmianę z sądami (trudno uwierzyć, że nieintencjonalną). Niezależnie jednak od tego jak sprawy potoczyły się już po przyjęciu nas do NATO i UE, nowa ustawa Konstytucyjna miała wreszcie przekształcić Polskę z porewolucyjnej republiki bananowej w państwo prawa. Udało się to częściowo.

fot. PAP/Marcin Obara
Obowiązująca ustawa zasadnicza jest efektem bardzo szerokiego kompromisu politycznego, przez co w wielu częściach jest po prostu zbyt ogólnikowa, a w innych, znowu zbyt szczegółowa (regulując sprawy, które spokojnie można było zapisać w odrębnych ustawach). Wreszcie, w paru miejscach znalazły się w niej zwyczajne błędy (z punktu widzenia prawa).
Dla przykładu, w art. 2 mowa o "państwie prawnym" które urzeczywistnia zasadę "sprawiedliwości społecznej". Państwo prawne to nie państwo prawa (czyli per se, to państwo w sensie prawnym, a nie państwo którego nadrzędną zasadą jest stosowanie prawa przez jego instytucje i organy), a definicja "sprawiedliwości społecznej" nie istnieje (podobnie, co to niby jest "społeczna gospodarka rynkowa"? bo na pewno nie anglosaski kapitalizm). Dopiero niedawno mogliśmy przekonać się co ta dziwna konstrukcja oznacza - kiedy pod rządami premiera Donalda Tuska wbrew naczelnej zasadzie niedziałania prawa wstecz, zabrano pieniądze obywateli zgromadzone na funduszach emerytalnych by zatkać dziurę budżetową. Trybunał Konstytucyjny uznał takie działanie za legalne. Komunikat był jasny, gdyby doszło do bankructwa, państwo nie wykonywałoby swoich podstawowych obowiązków narażając obywateli na cierpienia, więc by tego uniknąć, obywatele muszą sprawiedliwie (czyli wszyscy w równym stopniu) ponieść skutki uniknięcia niewypłacalności (to czy środki w OFE uznano za prywatne czy publiczne jest inną sprawą, choć niewątpliwie uznanie ich za publiczne przesądziło wynik postępowania). Oczywiście, o żadnej odpowiedzialności urzędników, którzy przez lekkomyślną politykę fiskalną do takiego zadłużenia doprowadzili nie mogło być mowy.
Za błąd należy też uznać zachwianie zasady trójpodziału władzy. W jaki sposób? Już pomiędzy samą tylko Radą Ministrów, a Prezydentem (władza wykonawcza), mamy szereg kolidujących ze sobą uprawnień, było to najlepiej widać za prezydentury Lecha Kaczyńskiego i premierostwa Donalda Tuska, którzy spierali się o wszystko od poważnych kwestii kto ma reprezentować kraj na arenie międzynarodowej (zwłaszcza, że panowie mieli odmienne poglądy na politykę zagraniczną), po prozaiczne podbieranie sobie państwowych samolotów.

Pamiętny "spór o krzesła" - konflikt kompetencyjny, fot. Marcin Lobczewski
Idąc dalej, władza ustawodawcza (Sejm i Senat) powiązana została z władzą wykonawczą (rząd) poprzez umożliwienie jednoczesnego pełnienia funkcji posła na Sejm i np: premiera lub ministra. A do tego wszystkiego dochodzą jeszcze takie organy konstytucyjne jak NIK, RPO oraz nie wiadomo po co dodana KRRiT (która stać może na straży wielu interesów, ale na pewno nie wolności słowa). Niewiele lepiej jest w przypadku władzy sądowniczej. Nie przewidziano pewnych sytuacji w przypadku Trybunału Konstytucyjnego, które dzisiaj umożliwiły powstanie kryzysu prawno-politycznego (np: tryb powoływania sędziów oraz jego polityczny charakter, dodatkowe uwikłanie sędziów w politykę poprzez umożliwienie im pracy nad ustawami, które następnie sami oceniają, nie rozpatrywanie wniosków chronologicznie tylko wedle uznania itd.). Ustanowiono słabiutki Trybunału Stanu, który jest instytucją fasadową, zupełnie martwą w kontekście odpowiedzialności urzędników państwowych, bo realnie nie sposób postawić kogokolwiek w stan oskarżenia. A nawet gdyby, to dotkliwsze kary może zasądzić przecież sąd karny, gdyby tylko nie posiadany przez parlamentarzystów immunitet (a przecież poseł to często też premier czy minister, dobre nie?). Podobnie iluzoryczna jest instytucja referendum, które zarządzone może być tylko przez Sejm lub Prezydenta (wykluczenie inicjatywy obywatelskiej), a oba organy korzystają z tego uprawnienia bardzo rzadko. Konstytucja przewiduje również inicjatywę ustawodawczą obywateli, ale pozbawia ją jakiegokolwiek znaczenia ponieważ akurat w tym zakresie jest mało precyzyjna i nie reguluje sposobu jej przeprowadzenia czy zobligowania parlamentu do jej procedowania zostawiając sprawę ustawie. A efekt jest taki, że od lat prawie każdy obywatelski projekt ustawy ląduje w koszu, albo tzw. zamrażarce (czyli w sejmowej szafie) bez rozpatrzenia.

Pisałem jednak, że coś się w tej Konstytucji udało. To prawda, zagwarantowano w niej m.in. cały szereg praw człowieka i obywatelskich, kilka istotnych zasad jak zasada legalizmu, rozdziału kościoła od państwa, ograniczono możliwość stosowania wotum nieufności (co razem z nową ordynacją ustabilizowało rządy, pierwszym który przetrwał pełne 4 lata był ten premiera Jerzego Buzka, od 1997 do 2001). Uregulowano sprawę samorządów terytorialnych i dobrze określono rolę Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego. Mamy też mocno wyrażoną niezawisłość sędziów. Tylko co z tego, skoro zapisane w Konstytucji prawa obywatelskie są często łamane przez państwo i administrację, a ich dochodzenie przed wymiarem sprawiedliwości okazuje się niemożliwe. Zupełnie nie dziwi w tym kontekście fakt, że liczba spraw z Polski w Europejskim Trybunale Praw Człowieka stale rośnie (Polska jest w pierwszej dziesiątce europejskich rekordzistów razem z Rosją). Dlatego dziwi mnie bezkrytyczność z jaką niektórzy stają w obronie tego status quo.




Źle się dzieję w państwie polskim


Ta parafraza z Hamleta lepiej by brzmiała po angielsku - something is rotten in the state of Poland (czyt. dosłownie "coś gnije" w państwie, tak to jest w szekspirowskim oryginale). Tak czy siak, trafia ona w sedno.

Wskazywać można na wiele dziedzin w których odniesienie do zgnilizny jest jak najbardziej uzasadnione, ale najgorsze są te zupełnie w demokracji podstawowe. Przecież na praworządność wpływa choćby przewlekłość postępowania sądowego, przez co dochodzenie jakichkolwiek roszczeń wymaga od poszkodowanego ogromnego samozaparcia i odporności psychicznej. Nawet najprostsze sprawy sądowe z zakresu prawa cywilnego potrafią ciągnąć się i trzy lata, a te w których pojawiają się jakiekolwiek wątpliwości albo wymagają od sądu większego zaangażowania, toczą się nawet przez osiem albo i dziesięć lat. A sprawy karne? Problemem jest nawet przebicie się przez absolutną niewydolność (umówmy się, skrajną niekompetencję i absolutne upolitycznienie) prokuratury, co dopiero mówić o samych rozprawach. Zresztą jedna strona medalu to niewydolność, druga zatrważające uwikłanie urzędników i funkcjonariuszy w niejasne powiązania polityczne i przestępcze. Bo jak inaczej tłumaczyć to, że szczególnie ważny świadek oskarżenia bez przeszkód wiesza się w swojej celi objętej specjalnym nadzorem? Ba, robi to trzech aresztantów, oskarżonych w tej samej sprawie, rok po roku (sprawa Krzysztofa Olewnika).
Jak tłumaczyć, że po kilku latach śledztwa nie sposób wskazać winnych najgorszych przestępstw? Wystarczy wspomnieć o zabójstwie generała Marka Papały (minęło 18 lat i nadal nie widać końca) czy Krzysztofa Olewnika (13 lat). A przestępstwa gospodarcze jak sprawa Amber Gold? W tym roku mijają 4 lata, a proces dopiero rusza. W głośnej sprawie Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej, główni oskarżeni którzy zdefraudowali kwotę 340mln złotych usłyszeli wyroki więzienia w zawieszeniu oraz grzywny, w wysokości np: 120 tyś. złotych. Ale przykład idzie z góry. W latach 2002-2015 mieliśmy kilka wielkich afer korupcyjnych, w którą zaangażowani byli politycy partii rządzącej. Tylko w nielicznych przypadkach ponieśli oni konsekwencję swoich działań, a jeszcze mniej było wyroków skazujące na karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Mało które sprawy zostały też do końca wyjaśnione, żeby nadmienić tylko największe: afera Rywina, Orlenu, ministra sportu Tomasza Lipca, hazardową, autostradową - ministra Sławomira Nowaka, paliwową, węglową, infoaferę, prywatyzację PLL LOT, STOEN, Ciech czy nawet... dokonaną zupełnie otwarcie likwidację przez partię rządząca art. 585 KSH z którego oskarżony był biznesman Ryszard Krauze.

W dawnej siedzibie Optimus SA urządzono lumpeks, fot: nieznany

A co powiedzieć o braku odpowiedzialności urzędników niższego szczebla? Ile firm padło w skutek ich działań, tak celowych jak i wynikających z błędów? Pamięta się o wielkich JTT Computer, czy Optimus Romana Kluski którego bezprawnie aresztowano (zajęto też prywatną posiadłość i próbowano zająć posiadane samochody terenowe jako formę haraczu), za co dostał odszkodowanie w śmiesznej wysokości 5000 złotych. Zapomina się o setkach mniejszych jak jeleniogórski Kordex, czy radomska Fabryka Łączników (jeden z najnowszych przykładów przestępczej prywatyzacji). W żadnym z tych przypadków nie pociągnięto do odpowiedzialności choćby pojedynczego urzędnika.
A przecież dziesiątki, jeśli nie setki takich lub podobnych spraw zna chyba każdy z nas z własnego doświadczenia. Sytuacji, w których obywatel jest zupełnie bezbronny wobec doznanej niesprawiedliwości i nie starczy mi miejsca i czasu na opisanie wszystkich dotykających nas na co dzień patologii (czy chodzi o urzędy, sądy, zdrowie, czy emerytury).

Dlaczego tak trudno jest zrobić z Polski demokratyczne państwo prawa?

Praprzyczyn można szukać w mrokach PRL, albo w sanacyjnej II RP, a nawet dalej w romantycznej martyrologii straceńczych powstań czy degrengolady ostatnich lat Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Kogo takie historyczne ujęcie interesuje powinien przeczytać - "Jakie piękne samobójstwo" R. Ziemkiewicza (chyba najbardziej wyważona i przemyślana praca autora, poza fantastyką), a wtedy zyska szersze spojrzenie na toczące się w naszym społeczeństwie procesy historyczne. Ja natomiast, bezpośredniego sprawstwa upatruję w ostatnich latach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej oraz procesie transformacji i powstawania Rzeczpospolitej Polskiej nr 3, czyli latach 1988-1997. 

fot. Jan Bogacz

Te same procesy, które pozwoliły na pokojową zmianę ustroju państwowego, czyli porozumienie ponad podziałami i tzw. Okrągły Stół, w dalszej perspektywie doprowadziły do uwłaszczenia ludzi władzy i służb systemu komunistycznego na majątku państwowym i stworzenia struktur przestępczych, które bardzo mocno wrosły w nowo tworzony organizm państwowy. A to, w rezultacie, spowodowało, słabość wymiaru sprawiedliwości i administracji państwowej co z kolei położyło się cieniem na reformach ustrojowych i gospodarczych. Brak odpowiedzialności urzędniczej i brak (ujmując jak najogólniej) sądowej egzekucji zasady równości obywateli wobec prawa (w tym chronienia praw obywatelskich takich jak prawo własności, prawo do obrony, rzetelnego procesu itd.), szybko zaowocowały nieskutecznością organów ścigania, a także zachwianiem niezawisłości sądów. Skoro leżał system sprawiedliwości, to nie było też żadnej odpowiedzialności urzędniczej, w tym administracji rządowej. To musiało doprowadzić do wzrostu korupcji, a także postępującej niewydolności wszelkich przejawów państwowości oraz stanowienia prawa pod różne grupy interesu (także w rozumieniu międzynarodowym). Kto miał znajomości, "haki", albo pieniądze, mógł być pewien bezkarności. Sytuacji nie uzdrowiła słaba Konstytucja z 1997 roku. Nie jest to jednak tylko wina samej ustawy zasadniczej a wspomnianych na początku procesów transformacyjnych, które jak śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową, przeszła z PRL na Rzeczpospolitą dwa i pół (lat 1990-1997), a w końcu także na trzecią. Zresztą, to biologiczne porównanie ma także inne uzasadnienie. To nadal są ci sami ludzie co wtedy, tylko trochę starsi. Ta "dynastia władzy" jest przekazywana z pokolenia na pokolenie ponieważ uprzywilejowana pozycja w społeczeństwie tak jak w przypadku arystokracji, dotyczy także potomków (chociaż nie implikuję tutaj ich domyślnej winy, po prostu określam punkt startowy) czy mówiąc szerzej - "rodziny" (w sensie mafijnym). Tak długo jak ludzie ci będą mieli dominujący wpływ na życie publiczne (bez pluralizmu), tak długo uzdrowienie naszej państwowości będzie niemożliwe. To, że w ostatnim czasie pokazano nam zawartość tzw. szafy Kiszczaka, poczytywać trzeba za uśmiech losu i fizyczny dowód na fatalne w skutkach skoligacenie świata polityki, służb, biznesu i mediów. Znalezisko to powinno też otwierać oczy na historię ostatniego ćwierćwiecza, a dokładnie na to jak kreowana przez dominujące media i środowiska polityczne narracja daleka jest od prawdy. Jak głęboko byłe komunistyczne służby podporządkowały sobie szerokie sfery życia publicznego, jak z komunizmu przeszły płynnie w nowy ustrój zachowując swoje wpływy. 

Rozmowy w Magdalence. Ważne porozumienie, szkoda że obowiązujące także po 1990 roku., fot. MSW


Tym bardziej, powinniśmy sobie zadać pytanie, czemu nie reformować konstytucji? Mówi się o niej jak o niepodważalnym dogmacie, najwyższej świętości, ignorując fakt, że nie spełniła ona pokładanych w niej nadziei. Nawet więcej, jakakolwiek reforma nie ma sensu bez zmiany ustawy zasadniczej. Najlepszym przykładem nieskuteczności takich jednostkowych działań jest likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych (WSI) czy powołanie CBA. Tą pierwszą zlikwidowano z uwagi nie tylko na działalność przestępczą (np: handlowanie bronią, przemyt, ingerencja w rynek paliwowy) ale też przemożny wpływ jaki miała na życie polityczne kraju (sieć agenturalna wśród polityków i dziennikarzy, szpiegowanie i lobbowanie na rzecz Federacji Rosyjskiej). Zlikwidowano służbę, ale jej ludzie nadal funkcjonują w publicznym obiegu (najlepszy przykład gen. Dukaczewski), bo przecież nikogo nie skazano. Z kolei CBA, z początku zupełnie paraliżująca wszelką działalność korupcyjną (by uwierzyć, pewnie trzeba by np: obracać się na warszawskim rynku nieruchomości w tamtych latach) z czasem poległo na własnych błędach i ogólnej słabości wymiaru sprawiedliwości (zwłaszcza prokuratury). Zresztą, ślady dawnego systemu to nie tylko ludzie, to także nadal obowiązujące prawo. Tworzone w najgorszych stalinowskich czasach, jak absolutnie skandaliczna i bardzo często stosowana instytucja aresztu tymczasowego, który może być przedłużany w nieskończoność (tzw. areszt wydobywczy). Instytucja, pozwalająca trzymać ludzi w więzieniach bez wyroku, nawet za tak śmieszne uczynki jak podniesienie krzesła w obecności głowy państwa. Zresztą sposobów na osadzenie jest wiele, w 2016 roku na Śląsku ruszyła seria procesów w związku z bezzasadnym, wieloletnim przetrzymywaniem zupełnie zdrowych ludzi w zakładach psychiatrycznych (rekordzista przesiedział w takim szpitalu 11 lat). Jak w Europie XXI wieku takie historie mogą być w ogóle możliwe? Przecież sprzeczne są zarówno z Konstytucją jak i umowami międzynarodowymi sygnowanymi przez Polskę (choćby o prawach człowieka i obywatela).



Wybaczcie, że nie szanuję transformacji ustrojowej




Tak wiem, co za obrazoburczy śródtytuł, ale taki ma być. Inaczej nie sposób obalić dogmatu. Nie jest to zresztą stwierdzenie do końca prawdziwe. Co by nie mówić, komunizm się skończył, a dzięki temu zyskaliśmy, jako obywatele bardzo wiele. Ale to, że jest lepiej niż było, nie znaczy, że jest super. To, że na półkach są wszystkie towary świata, a nie ocet i wyroby spożywczo-podobne, to już nie powód do ekscytacji. To, że mamy wolność słowa, nie znaczy, że możemy mówić co i o kim nam się podoba, bo okopane na pozycjach media po prostu nie puszczą niczego co nie jest po ich linii (czemu na emisję filmu z rozmów w Magdalence trzeba było czekać 26 lat? Mimo, że Kiszczak pokazywał te taśmy dziennikarzom już w 1999 roku). To, że dziennikarze i historycy mogą badać najnowszą historię grzebiąc w aktach IPN, nie znaczy, że mogą tak zdobytą wiedzę publikować naruszając interesy grup władzy (vide absolutne wdeptanie w ziemię Cenckiewicza po publikacji "Lech Wałęsa a SB"). To, że TVP jest niby publiczna i niezależna, nie przeszkadza każdej kolejnej ekipie rządowej umieszczać w niej swoich dziennikarzy, a wywalać starych. To, że obowiązuje nas prawo, nie zmienia faktu, że jednych bardziej a drugich mniej. To, że mamy powszechny system opieki zdrowotnej, nie znaczy, że ludzie nie umierają w kolejkach do specjalistów. To, że mamy powszechny system ubezpieczeń, nie znaczy, że wszyscy płacimy na niego tyle samo, bo rolnicy płacą tyle co nic. To, że mamy wolność gospodarczą, nie znaczy, że wszystkie firmy małe i duże mają takie same prawa, bo małe ponoszą wszystkie możliwe obciążenia, a duże - żadnych. To, że komornicy nie są w stanie zwindykować oszustów finansowych, nie przeszkadza im samowolnie licytować majątek ludzi którzy żadnych długów nigdy nie mieli. To, że naród jest suwerenem władzy, wcale nie znaczy, że możemy postawić skorumpowanych polityków przed Trybunałem Stanu itd. itd.

Pora odbrązowić naszą najnowszą historię, bo zdarzyło się w niej wiele dobrego, ale też obfitowała w rzeczy straszne, które nie mogą doczekać się rozliczenia. Czy celem transformacji nie było dobro narodu? Dobro ogółu społeczeństwa? Wolność i państwo prawa? Przecież nie chodziło po prostu o przejście z komunizmu w kapitalizm, o zmianę Układu Warszawskiego na NATO, a RWPG na Unię Europejską. Nie chodziło o didaskalia w rodzaju dorzucenia orłu korony czy wywalenia przymiotnika "ludowa" z nazwy kraju. Walczono o to by naród stał się suwerenem, by prawo było prawem, a wolność wolnością. Wszystko, co potrzebne jest do zapewnienia społeczeństwu możliwości równoprawnego rozwoju i godnego życia. Tylko tyle trzeba by umożliwić obywatelowi budowanie swojego świata; rodziny, pracy, życia, a tym samym dobrze prosperującego państwa. Żadna z tych cech nie jest dzisiaj w pełni respektowana i jest to zdecydowana porażka transformacji. Zapomniano, że kompromis miał stanowić środek do likwidacji zbrodniczego systemu i odsunięcia komunistów od władzy, a nie trzymanie z nimi sztamy w nowym ustroju. Tak, zasługą trasnformacji jest to, że mogę pisać to co piszę i jeździć po Europie bez paszportu, dzięki czemu widzę jak jest w krajach Zachodu. Temu nie sposób zaprzeczyć. Widzę jednak, jak wygląda tam prawdziwa swoboda gospodarcza i jak respektowane jest prawo. A ja chcę czuć się dobrze także w swoim kraju, a nie emigrować. Pora na następny skok rozwojowy.

Nie bójmy się rozmawiać o zmianach, które mogą polepszyć nasze życie. Mówmy prawdę i wymagajmy jej od innych. Wszystko czego Polacy dokonali w ostatnich latach w nauce, kulturze, sztuce, sporcie, gospodarce czy to jak wspaniałe i pełne inicjatyw jest życie społeczne (tyle wspaniałych knajp, startupów, eventów, miejsc i ludzi), zrobili *mimo* tego w jakim kraju żyją, a nie dzięki niemu. Teraz jest czas pokolenia które nie wchodziło w dorosłość w PRL. Pokolenia, które nie jest obciążone teczkami i brzydkimi kartami z historii. Pokolenia, które nie wie, że coś się może nie udać i że o czymś nie wolno mówić bo nie jest zgodne z dogmatem. Pokolenia, które zjeździło świat i nie da sobie dłużej wciskać ciemnoty. Rozliczmy naszą historię, nie po to by licytować winy, tylko by właściwie zdiagnozować toczącą nasz kraj chorobę. Po to by zakończyć trwające powiązania przestępcze. Bez przeprowadzenia pełnej lustracji życia publicznego prawdziwe efekty, da dopiero zmiana pokoleniowa (pokolenie transformacji po prostu wymrze), a nie wiem czy chcemy czekać kolejne 25 lat. Wcześniej nie uda się przeprowadzić reformy państwa. Niech w kategoriach moralnych, sprawy dawnej winy rozpatrują ci którzy donosili, albo ci na których donoszono. Mnie interesuje przede wszystkim, czy dzisiejszy lub jutrzejszy minister albo premier ma gdzieś schowaną swoją wstydliwą teczkę, którą go będzie można szantażować. Czy kradł i czy fakt, że nie został skazany wynika tylko z usłużności sądów. Nie ma świętych krów, jest tylko pragmatyzm. Realizm, który karze krytycznie spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość i domagać się zmiany. Nie dajmy sobie wmówić, że wszystko jest i było super, albo, że określenie zmiany "dobrą" od razu taką ją czyni. A kiedy już wróci państwo prawa i podmiotowość obywatela, wtedy też skończymy z zawłaszczaniem kraju przez kolejne grupy wzajemnej adoracji.

Na samym początku pisałem o Kartezjuszu - Cogito ergo sum. Myślę więc jest.

Zostawiam Was więc z takim oto przemyśleniem:

Kartezjusz jako Francuz pisał w swoim ojczystym języku, stąd oryginalną wersją było:
Je pense, donc je suis . Dopiero wiele lat później myśl tę przekazał po łacinie, ale forma i tak była inna (dubito, ergo cogito, ergo sum - wątpię, więc myślę, więc jestem). 

Nie wszystko jest więc takie jak się zdaje. Wątpmy więc ;-)


Filip Dąb-Mirowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz