Sierpień 1989 roku należał do gorących. Temperatura była wysoka nie tylko na bałtyckich plażach, ale też w polityce.
Nowy parlament musiał wyłonić rząd. Zgodnie z umową, jeszcze w
lipcu na prezydenta wybrano gen. Wojciecha Jaruzelskiego (zrezygnował
z funkcji I sekretarza KC), ale przewagą tylko jednego głosu i to
dzięki poparciu „Solidarności”. Wielu nie podobał się ten
wybór i nie ma co się dziwić bowiem prezydentem został człowiek - symbol. Ten sam który w 1968 roku brał udział w tłumieniu Praskiej Wiosny, w
grudniu 1970 krwawo pacyfikował protesty na wybrzeżu, a w 1981 roku
wprowadził w kraju stan wojenny. Miał ręce umazane krwią po same
łokcie i ta świadomość nie pozwoliła wielu posłom i senatorom
na poparcie jego kandydatury. Ale po kolei.
Na razie mamy chwilę po niespodziewanie wygranych przez "S" wyborach. Co robić? Jak reagować? Szybciej dochodzą do siebie komuniści, próbując ratować swoją pozycje. Już 11 czerwca 1989 roku Jerzy Urban
(rzecznik rządu) ogłasza, że prezydentem zostanie
gen. Wojciech Jaruzelski. Był to jeden z elementów magdalenkowej układanki i ostatnia możliwość zachowania przez władzę kontroli nad nowa sytuacją. Tyle, że dotychczasowy porządek
zaczynał się coraz wyraźniej sypać, a z nim jakiekolwiek
wcześniejsze umowy. Owszem, w jednym z pierwszych ruchów nowego Sejmu zalegalizowano bezprawną drugą turę
wyborów, ale cierpliwość działaczy związkowych i wiara w sens
honorowania ustaleń szybko się kończyła. Wybór Jaruzelskiego
stawał się coraz mniej pewny chociaż dość szybko „S”
oficjalnie ogłosiła, że nie zamierza wystawiać swojego
kontrkandydata. Pozostawał Kiszczak, jako wysoko postawiony
aparatczyk i opcja ratunkowa. Człowiek, co tu gadać, nie mniej uwikłany w ciemne sprawki służb i wojska, ale przynajmniej przez swoją kulturę i maskę liberała - bardziej akceptowalny dla opozycji. Tę kandydaturę popierał Lech Wałęsa
i część OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny - przew. B. Geremek,
zrzeszał posłów i senatorów z „S”).
Na ulicach odbywały się
rozpędzane przez ZOMO protesty KPN, Solidarności Walczącej oraz
innych antykomunistycznych organizacji wzywające Jaruzelskiego do
wycofania się. Co ciekawe, sam zainteresowany nie przejawiał
jakiejś specjalnej ochoty do piastowania tego stanowiska, a w
świetle wydarzeń, nawet wycofał swoją kandydaturę.
Na to z kolei
nie chcieli zgodzić się gracze międzynarodowi, którzy już od pewnego czasu bardzo aktywnie włączali się w rozgrywanie sytuacji w Polsce. Dlatego Amerykanie
straszyli opozycję możliwością wybuchu wojny domowej i ustami
swojego ambasadora Daviesa namawiali posłów do nieprzeszkadzania w
wyborze generała (mieli albo nie uczestniczyć w głosowaniu, albo
wstrzymać się od głosu). Z kolei sowieci przekonywali
Jaruzelskiego, że będzie najlepszym człowiekiem na tym stanowisku,
a Adam Michnik opublikował na łamach GW artykuł „Wasz prezydent,
nasz premier”. Jak mówił tytuł,
chodziło o sprawdzenie czy za cenę oddania stanowiska prezydenta, "S" będzie mogłą powołać swój rząd. Ciekawe, że taki pomysł skrytykowali m.in. Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz czy
Tadeusz Mazowiecki (sic!). Wyraźnie więc widać, że różnice zdań dotyczyły nie tylko szeregowych działaczy ale też samej wierchuszki. A rozpędzona historia nie zamierzała czekać, wiele innych spraw wymagało pilnego rozstrzygnięcia i w tym kontekście, wybór prezydenta był tylko jedną z szeregu bitew do stoczenia.
Do końca nie było wiadomo, czy wybór Jaruzelskiego będzie w ogóle możliwy do przeprowadzenia. Jak się okazało w dniu głosowania, niewiele brakowało by nic z tego nie wyszło.
Udział w nim wzięło 544 elektorów
(na 560 możliwych, wśród nieobecnych było 11 posłów OKP, 3 ZSL,
1 PZPR). Za było 270, a przeciw 233 (w tym poza OKP, także sześciu
ZSL, czterech SD i jeden PZPR), 34 wstrzymało się, siedmiu oddało
głosy nieważne (wszyscy OKP). Zadecydował pojedynczy głos
79-letniego senatora OKP Stanisława Bernatowicza głosującego za,
oraz właśnie tych siedmiu nieważnych, obniżających wymaganą
większość bezwzględną do poziomu umożliwiającego wybór
Jaruzelskiego. Część członków "S" takie działanie uznało wręcz za zdradę. Zażegnano więc kolejny kryzys, uspokojono
Waszyngton i Moskwę oraz już drugi raz uratowano skórę
komunistom, ale za cenę rozbicia jedności opozycji, co miało się
na niej już wkrótce zemścić. Tymczasem wydarzenia toczyły się dalej.
Plan ratunkowy rządu Mieczysława Rakowskiego okazał się
niewystarczający, by ocalić gospodarkę. Co prawda, wprowadzono
tzw. ustawę Wilczka, pozwalając Polakom na swobodne zakładanie
działalności gospodarczej (to stąd brały się te wszechobecne pod
koniec lat 80-tych stragany z wystawionych na ulicy łóżek
turystycznych), ale także np. uwolniono ceny, co spowodowało
gwałtowną ich podwyżkę, spekulacje, a wreszcie galopującą
hiperinflację. Misję stworzenia kolejnego rządu, juz z gen. Jaruzelskim jako prezydentem, powierzono gen.
Czesławowi Kiszczakowi (szefowi MSW). Tyle tylko, że
wybory, a później głosowanie Zgromadzenia Narodowego ujawniło
pęknięcia w komunistycznym monolicie. Przede wszystkim, podważyły i tak już wątłą wiarę w przeowodnią rolę PZPR, która powoli pogrążała się w chaosie, tracąc z oczu zdominowane przez lata partie quasi-opozycyjne.
Rozmowy koalicyjne były przeciągane,
bo osoba nowego premiera nie podobała się nawet niektórym
komunistom. A w „Solidarności” zaczęto się zastanawiać, czy
należy dalej uparcie trzymać się ustaleń, czy przypadkiem nie
lepiej przejąć inicjatywę? Ta idea zaczęła podobać się nawet Wałęsie. Kiszczak próbował trzymać się
oryginalnego planu i do rządu PZPR-ZSL-SD dołączyć także OKP.
Opozycja rozważała ten wariant, ale ostatecznie wybrała inny,
czyli pozyskanie ZSL i SD dla idei powołania solidarnościowego
rządu. Był to ryzykowny gambit ale słabość przeciwnika trzeba było wykorzystać. Nomen omen, zadaniem tym (skutecznie) zajął się późniejszy
specjalista od „koalicyjnych przystawek” - Jarosław Kaczyński.
Rozmowy toczyły się w tajemnicy przed PZPR i już 17 sierpnia Lech
Wałęsa wraz z liderami ZSL i SD ogłosił powstanie koalicji. W
niecałe dwa miesiące po publikacji artykułu Michnika, niemożliwe
stało się rzeczywistością. „Solidarność” tworzyła swój
rząd z Tadeuszem Mazowieckim jako premierem.
Komuniści zostali koncertowo ograni, a
umowa złamana. Było to genialne zagranie i świetne zwycięstwo,
ale podobnie jak wcześniej, nie zdecydowano się na dobicie
przeciwnika i nie odrzucono do końca nieaktualnych już przecież
ustaleń Okrągłego Stołu. A komuniści, mimo początkowego
zaskoczenia, bardzo szybko się pozbierali. Brak konsekwencji w działaniu doprowadzić miał do ostatecznego rozbicia środowisk opozycyjnych na dwa obozy i rozpoczęcia bezpardonowych, bratobójczych walk o władzę.
Nim jednak do tego doszło, potrzebny był katalizator, którym na swoje nieszczęście stał się rząd Mazowieckiego, o czym więcej za tydzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz