sobota, 21 maja 2016

Przeżyć w Europie

autor: Stephanie Lecocq/European Pressphoto Agency

Otaczający nas świat staje się mało stabilny. Zagrożenie terrorystyczne, eskalacja istniejących i rozpoczęcie nowych konfliktów zbrojnych, tarcia wewnątrz Unii Europejskiej i NATO, a także w kontaktach z krajami ościennymi, radykalizacja społeczeństw i widmo recesji gospodarczej. Jak się w tym wszystkim odnaleźć? W co wierzyć? Co jest realnym problemem a co tylko medialną sensacją?

 





Mija dokładnie pół roku odkąd ostatni raz (Superterror nadchodzi) zajmowałem się sytuacją międzynarodową. Tych kilka kolejnych miesięcy dostarczyło nowych, cennych informacji, dlatego mogę pokusić się o bardziej szczegółowe nakreślenie czekających nas wydarzeń. Świat właśnie zmienia swój dotychczasowy kształt i nie wszystkie zmiany są spowodowane konfliktami na Bliskim Wschodzie. Spróbuję podsumować sytuację w kilku różnych krajach, by następnie przyjrzeć się zagrożeniom i nakreślić jakiś logiczny ciąg wypadków, które mogą nastąpić w najbliższej przyszłości.

Jednakże zanim przejdę do rzeczy, chciałbym zwrócić uwagę Czytelnika na pewną istotną kwestię. Poniższe dywagacje stanowią przemyślenia autora, który:

1) nie pracuje w ośrodkach analitycznych;
2) nie skończył stosunków międzynarodowych, arabistyki, bezpieczeństwa narodowego ani podobnego kierunku studiów i ogólnie nie legitymuje się żadnym dyplomem, który byłby dowodem odebrania solidnego wykształcenia w poruszanym temacie;
3) nie jest pracownikiem organizacji pozarządowych ani jakichkolwiek instytucji państwowych.

Czyli dokładnie tak, jak większość publicystów i dziennikarzy, dlatego podchodźmy z pewną zdroworozsądkową rezerwą do czytanych treści. Zawsze w swoich publikacjach staram się opierać na zweryfikowanych źródłach i sprawdzonych faktach. Na tej podstawie wysnuwam własne wnioski, z którymi Czytelnik może się zgodzić lub nie. Stosowne linki do źródeł załączyłem w tekście. Zachęcam do własnych poszukiwań i samodzielnych rozmyślań.


Rozdział I: Rozchwianie wewnętrzne państw


1.1 Chory człowiek Europy - Niemcy

 

źródło: AFP


Z punktu widzenia zwykłej logiki to, co w polityce europejskiej w ostatnim czasie zrobiła Republika Federalna Niemiec pod przewodnictwem Angeli Merkel, jest zupełnie niezrozumiałe. Pojedynczą, mylną decyzję pani kanclerz (WP) można uznać za katastrofalny błąd, bo wydatnie przyczyniła się do zaostrzenia kryzysu imigracyjnego, z jakim mierzy się Europa. Ale dalsze uparte brnięcie w tym kierunku jest niczym więcej, jak przedziwną, państwową autodestrukcją w imię iluzorycznych wartości wyższych. Co gorsza, sprowadza poważne zagrożenie dla stabilności UE i bezpieczeństwa jej obywateli. Niemcy nie tylko podważyły mechanizmy funkcjonowania strefy Schengen (jednego z filarów Unii), ale też tzw. traktat dubliński regulujący sposób przyjmowania uchodźców. A niszczenie fundamentów może doprowadzić do katastrofy nawet najlepszą konstrukcję.

Okazało się, że taktyka kanclerz Merkel sprowadza się głównie do pudrowania rzeczywistości a nie rozwiązywania realnych problemów. Wymuszano na innych członkach (WP) przyjmowanie uchodźców, zamiast zadbać o egzekwowanie unijnego prawa i unormowanie ich napływu. Kwaterowano imigrantów, gdzie tylko się dało (Deutsche Welle), nawet wyrzucając z mieszkań komunalnych dotychczasowych lokatorów (Wprost), zamiast odesłać tych, co do których istniały wątpliwości natury prawnej. Zamiast wyekspediować na przeciążone granice dodatkowych urzędników i funkcjonariuszy, którzy umożliwiliby szybszą weryfikację i przyznawanie statusu uchodźców, wysłano tony jedzenia i ubrań, które były po prostu wyrzucane na pobocze drogi przez obdarowanych (zbyt wielka ilość towaru w stosunku do potrzeb - TVN24). Mówiąc wprost, na problem reagowano zwalczaniem objawów, pomijając przyczyny. Co gorsza, w zdominowanych przez niemiecką optykę organach unijnych (i naprawdę nie jest to żadna teoria spiskowa, wystarczy podać przykład NordStream II) polityka RFN determinowała politykę całej UE.

A gdzie prawo? Gdzie respektowanie procedur? Najwyraźniej nigdzie, ponieważ przeładowane uchodźcami państwa graniczne nie były w stanie przetworzyć takiej liczby osób, a po wezwaniu kanclerz Merkel do przepuszczenia ich dalej, po prostu porzuciły jakiekolwiek pozory (Rzeczpospolita). Na całą sytuację niezareagowała Komisja Europejska, która przecież tak chętnie strzeże praworządności (najwyraźniej fakt ten nie dotyczy RFN). Receptą na ten narastający problem miało być solidarne rozdzielenie kwot uchodźców pomiędzy wszystkie kraje członkowskie UE. Stosowne, zapisane na papierze liczby miały opanować kryzys - nic bardziej mylnego. Przeciw takiemu dictum, burzyły się nie tylko inne kraje europejskie, ale też same niemieckie landy.

Ale czy ich sprzeciw może dziwić? Przecież nie zadbano o rzeczy najważniejsze: zabezpieczenie granic, rejestrację przybyłych i odesłanie osób, którym prawo pobytu nie przysługuje. A popełnione błędy bardzo szybko zaczęły się mścić. Dzień po nocy sylwestrowej 2015 roku mediami społecznymi wstrząsnęły doniesienia o masowych gwałtach i napaściach na kobiety w Kolonii, Stuttgarcie i Hamburgu (łącznie prawie tysiąc ofiar: ponad 600 w Kolonii, ok. 140 w Hamburgu - TVN24). Sprawcami były zorganizowane grupy przybyłych z Afryki i Bliskiego Wschodu młodych mężczyzn. Zdarzenie samo w sobie wysoce bulwersujące. Co gorsze, niemieckie władze przez trzy kolejne dni zmuszały media do milczenia na ten temat (TVN24). Nie potwierdzała ich też niemiecka policja, której zresztą zabroniono określać koloru skóry czy pochodzenia sprawców w przyjmowanych zgłoszeniach (Deutsche Welle). Takie postępowanie było oczywistą negacją faktów i trudno uwierzyć, że mogło mieć miejsce w demokratycznym kraju. A tym bardziej by miało w czymkolwiek pomóc. Oczywiście, jednym z powodów nałożenia cenzury była obawa przed samosądami i zamieszkami na tle etnicznym, ale czemu zapomniano o ochronie ofiar i zapewnieniu porządku publicznego przez służby?

Te, nie radziły sobie nie tylko z powodu braku procedur, wewnętrznej cenzury (zgłoszeń gwałtów systemowo nie łączono, traktując je jako indywidualne przypadki, a nie zorganizowaną akcję) ale też niedostosowaniem kadrowym. Okazało się bowiem, że patrole policji złożone z samych kobiet, były napadane przez muzułmanów i wręcz prowokowały zajścia (Fronda). Nie wspominając już o tym, że do opanowania grupy, liczącej circa tysiąc mężczyzn, nie wystarczy kilkudziesięciu policjantów, jacy zabezpieczali teren sylwestrowej zabawy wokół dworca w Kolonii. Ukoronowaniem tej połamanej logiki było wydanie post factum przez rząd federalny ulotek (Onet) informacyjnych z jednej strony sugerujących europejkom powściągliwość w ubiorze, a z drugiej informujących nowo przybyłych o standardach obowiązujących w europejskim społeczeństwie (np: zakaz napastowania, bicia i poniżania kobiet). 

fot. PAP

Tak jakby o przestrzeganiu prawa miała decydować dobra wola danej jednostki, a nie penalizacja, czy odstraszający wymiar i nieuchronność kary. Ale nawet abstrahując od egzekwowania kodeksu, autorzy ulotki zakładają, że takie zachowania są normą w społeczeństwach muzułmańskich. Sugerują, że poniżanie i napastowanie kobiet, a w rezultacie publiczne, zbiorowe gwałty są sprawą zwykłą i dopuszczalną. Otóż nie są i aż dziw bierze, że można było opublikować coś tak rasistowskiego. Owszem, zjawisko taharrusz dżama (Onet) nie jest nowe i pojawiło się w bezpośrednim związku z konserwatyzmem muzułmańskim, który czyni z seksualności temat tabu. Ale jakie by nie były jego źródła, taharrusz jest w krajach arabskich zabroniony. Nie ma więc najmniejszej potrzeby „edukować” młodych arabów w kwestiach dla nich zupełnie oczywistych (przecież to nie są idioci!), tylko zadbać o respektowanie prawa. Równie dobrze można islamistom wręczać książeczki tłumaczące, że w Europie nie obcina się głów albo nie kamienuje. Oni doskonale o tym wiedzą i świadomie występują przeciwko tym zasadom. Władze jednak ten fakt ignorują.

Fot. Bundeswehr/Jordan/Bianca Jordan
A takich niezrozumiałych działań było więcej. Na przykład, uchodźców (z braku miejsca) zaczęto kwaterować nie tylko w mieszkaniach komunalnych, ale też na terenie baz wojskowych (Defence24.pl). W bezpośrednim sąsiedztwie nadal funkcjonujących instalacji i jednostek. Pokpiono sprawę rejestracji nowo przybyłych, nie tylko umożliwiając napływ bojowników z Syrii, ale też pozwalając na zniknięcie ok. 130 000 ludzi, którzy po prostu rozjechali się po Europie (Dziennik). Bawaria straszyła jednostronnym zamknięciem granicy z Austrią (TVP Info). Wysłała pod Urząd Kanclerski Merkel autobus z imigrantami, a sam kanclerz tego landu Horst Seehofer udał się z wizytą do prezydenta Rosji Władimira Putina (TVP Info), gdzie skarżył się na politykę imigracyjną swojego kraju (sic). W tym samym czasie służby niemieckie cudem udaremniły zamachy na dworce kolejowe w Monachium czy Alexanderplatz w Berlinie (Polsat News). To musiało mieć swoje przełożenie na nastroje społeczne. Populistyczna, antyimigrancka partia Alternative für Deutschland zdobyła w marcowych wyborach w 2016 roku do trzech niemieckich Landtagów od 12,4 do 24,2 % głosów, co było sensacyjnym rezultatem (Ośrodek Studiów Wschodnich). 


Wydaje się, że dopiero to wydarzenie skłoniło władze do zmiany retoryki. Szef Urzędu Ochrony Konstytucji przyznał, że państwo popełniło duży błąd, nie doceniając ISIS, w związku z czym należy liczyć się z realnym zagrożeniem zamachami terrorystycznymi (Gazeta.pl, Wprost). Do takiej deklaracji został niejako zmuszony, po tym jak tzw. Daesh wezwał niemieckich muzułmanów do dokonywania zamachów. Kanclerz Merkel, z kolei, zdecydowanie wzięła się za negocjacje z Turcją w sprawie zatrzymania napływu imigrantów. Razem z przewodniczącym Donaldem Tuskiem i szefem komisji Jeanem Claudem Junckerem robili wszystko, by autokratyczny, turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan zgodził się łaskawie przyjąć z powrotem uchodźców, których przecież sam do Europy wysyła (Polskie Radio). No właśnie, porozumienie jakie zawarto miało charakter tymczasowy i polegało na czterech punktach:

  • Turcja powstrzyma napływ imigrantów i przyjmie z powrotem każdego, kto dotrze do Grecji. Za każdego zawróconego imigranta Unia Europejska przyjmie jednego syryjskiego uchodźcę z obozów pod turecką opieką, ale nie więcej niż 72 000 osób.
  • W zamian za to, UE wypłaci Turcji 6 mld euro począwszy od tego roku, aż do kwietnia 2018 roku. W pierwszej fazie negocjacji Turcja miała dostać tylko 3 mld, ale groźbą zerwania rozmów uzyskała podwojenie tej kwoty. Teoretycznie kasa ma pójść na zatrudnienie nowych urzędników i wytworzenie infrastruktury koniecznej do opanowania kryzysu imigracyjnego. Praktycznie nie ma mechanizmów, które skutecznie rozliczą Turcję z wydatków. Równie dobrze zamiast na zakup namiotów prezydent Erdoğan może wydać te pieniądze na nowe czołgi, argumentując, że będą skuteczniejszym narzędziem niż ileś tam brezentowych mieszkadeł.
  • Unia Europejska zobowiązuje się do wprowadzenia bezwizowego ruchu z Turcją do czerwca 2016 roku, jeśli ta spełni 72 warunki formalne (ponoć już spełniła połowę).
  • Ostatnim punktem, jest wymuszenie przez Turcję wznowienia rozmów na temat akcesji kraju do Unii, m.in. przez otwarcie pięciu rozdziałów negocjacyjnych.


Umowa weszła w życie z końcem marca 2016 roku i, faktycznie, z dnia na dzień ograniczyła ona napływ uchodźców do Europy z Turcji. Stało się tak dlatego, że tureckie służby przestały ten proceder umożliwiać. Dzisiaj mamy już całkowitą pewność, że kryzys imigracyjny był podsycany przez tureckie władze, które zastosowały wyjątkowo perfidny szantaż wobec Unii. Zresztą, umowa obowiązuje (w chwili pisania tego artykułu) od miesiąca, a wymieniono do tej pory zaledwie kilkuset imigrantów. Turcja już stawia kolejne żądania (Telegraph). Krytycy nie zostawiają na Merkel suchej nitki (PBS). Wyrzucenie kilku miliardów w błoto i sprzeniewierzenie się wartościom unijnym w imię znikomych korzyści, to za wiele, nawet dla bardzo tolerancyjnej do tej chwili prasy. Nie tylko zgodzono się na dalsze negocjacje z krajem okupującym terytorium innego członka UE (Cypr), dokonującym eksterminacji ludności cywilnej na swoim terytorium (południowo-wschodnie prowincje), jawnie zwalczającym wolną prasę i opozycję (kilkuset aresztowanych, cenzura mediów i Internetu) ale też otwarto drogę do zniesienia ruchu wizowego! A Turcja stała się na tyle bezczelna w swoich roszczeniach, że zażądała ukarania niemieckiego satyryka Jana Boehmermanna, za program w niemieckiej telewizji, w którym ten naigrywał się z prezydenta Erdoğana. Mało tego, władze niemieckie przychyliły się do tego wniosku i wyraziły zgodę na ściganie komika przez prokuraturę (Polska The Times).

Quo vadis Republiko Federalna Niemiec? Czym spowodowane jest to z uporem forsowane szaleństwo, które doprowadzić może do rozpadu Unii Europejskiej? Czy to jakaś ukryta niemiecka ideologia, która ze zbrodni narodowego socjalizmu, kazała im przejść w fanatyczny pacyfizm - wręcz „pacyszyzm”? Kolejne wynaturzenie?


Jakby nie było, taka polityka doprowadzi do jeszcze większego chaosu. W ujęciu wewnętrznym, zagrożeni obywatele nie wierzący w instytucje państwowe zaczną brać sprawy w swoje ręce (tylko w 2015 roku doszło do 92 podpaleń ośrodków dla uchodźców, rok wcześniej do sześciu - WP), nastroje ulegną radykalizacji. Do władzy zaczną dochodzić partie skrajne (wynik AfD, ale też możliwe rosnące zainteresowanie neonazistowską NPD). Poczucie zagrożenia i prześladowanie ludności uchodźczej ułatwią pracę islamskim rekruterom. Zwiększy się przyzwolenie na działalność terrorystyczną w środowiskach muzułmańskich, przez co przygotowanie zamachów stanie się łatwiejsze. Pierwsze udane zamachy doprowadzą do wybuchu społecznego niezadowolenia, a jeśli połączymy niemiecki ideologiczny fanatyzm z islamskim fundamentalizmem, trzeba liczyć się z perspektywą (choć dzisiaj może to brzmieć niewiarygodnie) pogromów ludności napływowej. W skali europejskiej, postawa Niemiec może doprowadzić do rozpadu strefy Schengen (kontrole granic wprowadziły np: Dania, Austria i Francja), wystąpienia z niej Wielkiej Brytanii, rozbicia solidarności, a w rezultacie destabilizacji całego kontynentu.

Unia podzielona, to unia słaba. Dla nas, mieszkańców Europy Środkowej, prawdopodobny stanie się konflikt z Federacją Rosyjską, a więc regularna wojna na wzór tej na Ukrainie. Oczywiście, wspólnota to nie tylko Niemcy, ale jako hegemon, który na swoją pozycję pracował przez dziesięciolecia, ma wciąż głos decydujący. A chętnych do przejęcia przywództwa nie widać. Bo niby kto? Belgia okazała się państwem niewydolnym (o czym zaraz), Wielka Brytania prawdopodobnie zrobi „Brexit”, a skupiona na sobie Francja,zamienia się dość szybko w zamknięte państwo policyjne (ciągle przedłużany stan wyjątkowy). Ratunkiem i jedynym rozwiązaniem jest solidarność ojczyzn, czyli równoprawnych partnerów, o czym mówiło się od lat. Niestety, przez całe lata projekt ten był blokowany przez sojusz Francji i Niemiec. A dzisiaj na zmiany może już być za późno. Wystarczy spojrzeć na Austrię, gdzie wybory prezydenckie właśnie wygrywa* polityk postnazistowkiej partii FPÖ (tej samej którą niegdyś prowadził Jörg Haider). Czy takiej przyszłości chcą też Niemcy?

(* kandydat skrajnej prawicy Norbert Hofer wygrał pierwszą turę wyborów, ale sensacyjnie przegrał drugą - o 0,3%, z ultra lewicowym politykiem Alexandrem Van der Bellenem).

1.2 Państwo teoretyczne - Belgia

autor: GREGOR FISCHER żródło: PAP/EPA

Ch*j, dupa i kamieni kupa. Ten barwny cytat z niesławnej rozmowy ministra Sienkiewicza najlepiej podsumowałby stan belgijskiej państwowości. Nie chodzi nawet o to zabawne zdarzenie z grudnia 2015 roku, kiedy to znudzeni stanem wyjątkowym belgijscy wojskowi urządzili sobie orgię z brukselskimi policjantkami w jednym z tamtejszych komisariatów (TVP Info). Sprawy w Belgii mają się znacznie gorzej.

Kraj ten w ostatnich latach nie tylko stał się centrum integracji europejskiej, ale też europejskiego dżihadu, dając schronienie najbardziej radykalnym islamistom. Znakomicie opisuje to nieoceniony dr Wojciech Szewko, w swoim artykule „Wilajat Belgia” (wilajat - to jednostka podziału administracyjnego w krajach arabskich, coś jak województwo), który gorąco polecam wszystkim chcącym sprawdzić szczegóły i prześledzić nitki powiązań. W mojej publikacji temat potraktuję skrótowo. Belgia stanowi zaplecze europejskiego dżihadu, nieprzerwanie od kilkunastu lat. Radykałowie indoktrynują, szkolą i finansują kolejne zastępy terrorystów, a władze nie potrafią temu zapobiec. Tyle należy wiedzieć.

Dnia 22 marca 2016 roku doszło w Brukseli do zamachów, w których zginęło 35 osób, a kilkaset zostało rannych. Ataku dokonały osoby bezpośrednio powiązane z tymi, które w listopadzie 2015 roku mordowały ludzi w Paryżu. Służby belgijskie były informowane o takim zagrożeniu m.in. przez wywiady hiszpański i turecki, a same miały wszelkie podstawy ku temu, by tym wydarzeniom zapobiec. Nie zrobiły tego, a oto dlaczego.

List gończy belgijskiej Police Nationale.

Po długich poszukiwaniach, w piątek 18 marca 2016 roku aresztowano poszukiwanego zamachowca z Paryża - Saleha Abdeslama. Nastąpiło to w mieszkaniu, w brukselskiej dzielnicy Molenbeek (mateczniku islamistów). Zresztą niedaleko jego rodzinnego domu. Zatrzymania można było dokonać już kilka miesięcy wcześniej, ale belgijskie prawo nie pozwalało policji przeprowadzać przeszukań w godzinach między 22 a 6 rano, przez co zamachowiec mógł w nocy spokojnie spać w lokalu, a w dzień ukrywać się choćby na ulicach gęsto zaludnionej dzielnicy (TVN24).

A tam, gdzie prawo nie stanowiło przeszkody, zawiodła administracja i funkcjonariusze. Uciekający z Paryża terrorysta był trzykrotnie zatrzymywany przez policję ale nie rozpoznano w nim poszukiwanego. Jeszcze pod koniec listopada 2015, policja z miasta Mechelen, złożyła raport o możliwej kryjówce Abdeslama, w mieszkaniu jego stryja (w tym samym, w którym zatrzymano go pięć miesięcy później - Deutsche Welle). Z niewiadomych przyczyn dokument nie trafił na biurko brukselskich śledczych.

Podczas aresztowania Saleha Abdeslama część antyterrorystów i policjantów zajęta była mierzeniem z broni długiej do okien okolicznych domów. A to dlatego, że w zdominowanej przez muzułmanów dzielnicy obawiano się prób odbicia i ataków (zresztą w stronę policjantów leciały nie tylko wyzwiska, ale i butelki). Zajęci czym innym funkcjonariusze nie zauważyli tego, co uchwycone zostało przez kamery telewizyjnej. Nikt z licznie zgromadzonych antyterrorystów i policjantów nie zwrócił uwagi, jak z nogawki rannego aresztanta wypada złożony na pół plik kartek, który odbija się od chodnika i kończy na jezdni przy krawężniku. Plik nie został zabrany aż do odjazdu służb, a później oczywiście zaginął.




Aresztowany, mimo że był najbardziej poszukiwanym terrorystą w Europie, nie został w ogóle przesłuchany przez pierwsze 24 godziny. Kiedy w końcu to zrobiono, wywiad trwał zaledwie godzinę i nie ponowiono go w następnych dniach (TVN24). W mieszkaniu zatrzymano jeszcze jednego islamistę oraz znaleziono dowody na obecność trzeciego (na niego zawarta była umowa najmu). W poniedziałkowy poranek 21 marca, chcąca się pochwalić policja lekkomyślnie ujawniła, że zidentyfikowała trzeciego lokatora po odciskach palców i że prawdopodobnie jest on w posiadaniu materiałów wybuchowych. Dodano też, że Abdeslam zamierza współpracować z organami ścigania. Terroryści, w obawie przed aresztowaniem, zdecydowali się na natychmiastowe przeprowadzenie zamachów. W rezultacie, 22 marca bomby eksplodowały na lotnisku Zaventem oraz na stacji metra Malbeek.

Drugiego zamachu można było jeszcze uniknąć, ponieważ na wieść o zdarzeniach na lotnisku, władze natychmiast zarządziły zamknięcie i ewakuację metra. Tyle tylko, że informacja ta nie dotarła do firmy zarządzającej koleją podziemną. Mniej więcej po 20 minutach zamachowiec wysadził się na stacji. Gdyby natychmiast ewakuowano perony i zatrzymano pociągi, ofiar byłoby z pewnością mniej (Interia).

Większość zatrzymanych i sprawców była już znana policji. Część z nich została niedawno deportowana, część w przeszłości odsiadywała wyroki za działalność terrorystyczną (pisałem o tym w „Superterror nadchodzi” - niska liczba zamachów w latach 2005-2013 to efekt trzymania ekstremistów w więzieniach). Dla przykładu, Ibrahim Bakraoui został warunkowo zwolniony z więzienia pod koniec 2014 roku. Odsiadywał wyrok za strzelanie do policjanta z broni maszynowej. Natychmiast po zwolnieniu wyjechał do Turcji, gdzie próbował przedostać się do Syrii. Tureckie służby przechwyciły go na granicy i, z wilczym biletem za próbę dołączenia do ISIS, odesłały do Holandii. Tam jednak nie figurował w spisie osób poszukiwanych, a nikomu też nie chciało się dociekać powodu deportacji, więc go po prostu zwolniono. Facet wrócił do Belgii, a z powodu otwartych granic żadna lokalna służba o tym nie wiedziała (WP).

Listę niekompetencji, przeszkód prawnych i administracyjnych można by mnożyć jeszcze długo i trochę szkoda mi na to miejsca. Pora więc, na przytoczenie kilku ostatnich faktów i zamknięcie wątku. Nie zauważyłem, by mówiono o tym w mediach, ale wskutek prowadzonej od kilku lat redukcji, Belgia praktycznie pozbawiła się armii. Ta, liczy w tej chwili ogółem 30 174 żołnierzy (stan na kwiecień 2016), z czego tylko 12 000 służy w wojskach lądowych. Siły lądowe zaś nie posiadają w czynnej służbie ani jednego czołgu czy sprzętu ciężkiego, z wyjątkiem ok. 200 wozów opancerzonych, nadających się do walki w mieście. Podobnie lekko uzbrojona jest piechota. Gdyby więc, zakładając zupełnie hipotetycznie, doszło do zbrojnego wystąpienia grup dżihadystów (dajmy na to nie dziesięciu jak w Paryżu, ale stu), do których to dołączyłby rozentuzjazmowany tłum, Belgia absolutnie nie byłaby w stanie temu przeciwdziałać. Po prostu nie posiada żadnych narzędzi, mogących uporać się z taką sytuacją. Ba, nie poradziłaby sobie nawet gdyby nie chodziło o zamachy, tylko o zwyczajne masowe zamieszki na tle religijnym lub rasowym.

To znaczy, gdyby jeszcze wtedy istniała jakakolwiek państwowość, bo pamiętajmy, że to w tym kraju przez 1,5 roku nie było rządu (kryzys ten odbił się szerokim echem jako niespotykany w demokratycznym świecie). Dwa nienawidzące się regiony dążą do powołania niezależnych bytów państwowych (Waloński i Flamandzki), a Bruksela najchętniej stałaby się samodzielnym terytorium. W centrum tego wszystkiego tkwią instytucje unijne, które bardzo możliwe, staną się kolejnym celem ataków (TVP Info, Gazeta). Kto je obroni?

To nie wszystkie zagrożenia. Są jeszcze reaktory atomowe, którymi terroryści się interesują. W mieszkaniu jednego z zatrzymanych znaleziono nagranie z kamery zamontowanej w miejscu zamieszkania dyrektora belgijskiej elektrowni atomowej (TVN24).

Doel4 - jedna z dwóch elektrowni atomowych w Belgii. Źródło: Wikipedia
A wcześniej, niedługo po brukselskich zamachach, anulowano karty dostępu kilkunastu pracowników elektrowni. Powodem było znalezienie ciała jednego z ochroniarzy obiektu, z raną postrzałową głowy (WP). Jego przepustka zniknęła. W tym kontekście mało optymistycznie brzmią doniesienia prasowe o rozdaniu tabletek z jodem kilku milionom obywateli (TVN24).

Jak więc tak nieudolnie działające państwo może poradzić sobie ze zdobywającym coraz większą popularność muzułmańskim fundamentalizmem? Jak zamknie radykalne meczety i aresztuje nawołujących do dżihadu propagandzistów? A co jeśli Molenbeek zechce się zbuntować (co jest raczej pewne, jeśli dojdzie do próby zamknięcia meczetów)? Kto powstrzyma zamachy? Na razie z pomocą przychodzą służby innych krajów, w tym Amerykanie, ale co w sytuacji kiedy ich uwaga zostanie przekierowana gdzie indziej? Kto wtedy ocali Belgów? Odpowiedź może być tylko jedna - nikt.



1.3 Mit niezwyciężonych Stanów Zjednoczonych

Pierwszy dzień prezydenta Barracka Obamy na urzędzie. fot. Pete Souza

Sympatie polityczne mogą być różne, ale niezależnie od nich chyba nikt nie neguje faktu, że w wymiarze geopolitycznym, spoiwem świata, tzw. Zachodu, są Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Przyzwyczailiśmy się myśleć o tym kraju jak o niezachwianej i wiecznej potędze, wielkim bracie, który zawsze gotów jest ochronić swoich sojuszników i ukarać wrogów. Wiele z tego myślenia zawdzięczamy zresztą Hollywood, burgerom i Coca-Coli, słowem świadomej propagandzie nazywanej „eksportem demokracji”. Niemniej, jako Polacy, mamy kilka prawdziwych powodów, by tak myśleć, żeby przypomnieć chociaż prezydenta Woodrowa Wilsona i jego 13 punkt planu pokojowego albo Ronalda Reagana i pomoc dla Solidarności. Jednak żadne, nawet najwspanialsze imperium nie trwa wiecznie. A w USA właśnie nadchodzi przesilenie.

By zrozumieć to co w tej chwili dzieje się Stanach, trzeba cofnąć się kilka lat wstecz. Wydarzenia ostatniej dekady, w tym wywołany przez nadmierne zadłużenie obywateli kryzys gospodarczy, bezrobocie i wieloletnie wojny ekspedycyjne (które nie przyniosły oczekiwanych rezultatów), odcisnęły swoje piętno na społeczeństwie amerykańskim. Gdy załamał się rynek nieruchomości, a rząd federalny zamiast wsadzić prezesów banków do więzienia, dał im złote spadochrony wykupując nagromadzone długi, coś się zmieniło (Forbes).


Setki tysięcy ludzi poszło na bruk, a banki, które w pogoni za zyskiem, z pełną premedytacją doprowadziły do światowego kryzysu, zamiast kary, otrzymały nagrodę i ocalenie. Amerykański sen, oparty na praktycznie niczym nieograniczonym kapitalizmie, zaczął tracić swój powab. Zwłaszcza, że socjalistycznie nastawiony prezydent Barrack Obama rozbudził w wyborcach nadzieję na zmianę. Rozbudował i upowszechnił państwowy system opieki zdrowotnej, wydłużył czas obowiązywania zasiłków dla bezrobotnych, podniósł kwotę wolną od podatku. Lobbował też skutecznie na rzecz podniesienia płacy minimalnej. Mimo to, wielu Amerykanom było bardzo ciężko. Przecież ich dobrobyt opierał się w głównej mierze na kredytowaniu wszystkiego - od żelazka, przez rowery, samochody, edukację, na mieszkaniach kończąc. Ten świat i marzenia z nim związane skończył się razem z pęknięciem bańki kredytowej. Zostało więc życie w przyczepach i bony do WalMartu dodawane do skromnych tygodniowych pensji.\

Masowe protesty uliczne z lat 2008-2009 zrodziły ruch społeczny oburzonych obywateli, kwestionujących dotychczasowy porządek rzeczy. Początkowo luźny, z czasem stał się zalążkiem różnych inicjatyw obywatelskich, w tym nowej siły politycznej, tzw. Tea Party (od „herbatki bostońskiej”).
Protest Tea Party pod Kapitolem, rok 2009.
Niezaznajomionym z tematem tłumaczę. W USA istnieją tylko dwie partie, republikanie i demokraci. Poza nimi nie było żadnej liczącej się siły. Ten dualizm to nie tylko wina prawa wyborczego (w gruncie rzeczy skomplikowanego i zróżnicowanego przez stanową legislaturę), ale też mentalności wyborców, do tej pory stroniących od nowości.

Tymczasem Tea Party wprowadziła do Kongresu swoich reprezentantów, co było prawdziwą sensacją, nawet jeśli dokonała tego za pośrednictwem partii republikańskiej. Sama forma wprowadzenia swoich ludzi do Kongresu ma mniej istotne znaczenie, ponieważ w wielu stanach trzeba mieć partyjną afiliację, by kandydować. Poza tym, światopoglądowo, herbaciarze byli bliżej republikanów niż demokratów.

Ruch ten naruszył scenę polityczną i pozwolił Amerykanom uwierzyć, że jej przebudowanie jest możliwe. To samo oburzenie i wiara, ale nakierowane już zdecydowanie bardziej liberalnie, pozwoliły wygrać wybory w 2009 roku i objąć urząd prezydenta Barrackowi Obamie. Człowiekowi całkowicie spoza istniejącego układu. W dodatku czarnoskóremu, co miało przecież wymiar symboliczny w kraju, który jako jeden z ostatnich zniósł segregację rasową. Niemniej, jego reelekcja na drugą kadencję to już zasługa polityki socjalnej, o której pisałem wcześniej i kompletnej przebudowy relacji państwo-społeczeństwo. Dla nas wprowadzenie uprawnienia takiego jak ubezpieczenie zdrowotne na czas zmiany lub odejścia z pracy, może wydawać się oczywiste, ale USA to kraj gdzie nadal nie ma płatnego urlopu macierzyńskiego (sic!). Można więc drwić, ale trudno się dziwić, że rozognieni takim „rozdawnictwem” konserwatywni republikanie nazywali Obamę komunistą.

fot. National Journal
W przeciwieństwie do jego poprzednika, podniósł też rękę na samowolę banków i próbował ograniczyć skalę zjawiska tzw. bailoutu, a to musiało się podobać. Amerykanie uwierzyli w zmianę („Yes we can!” - mówił slogan z wyborów prezydenckich w 2008 roku).

Barrack Obama rozpoczął też zupełną reorganizację polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Zmęczone wojnami społeczeństwo i pusta kasa państwa, a do tego głęboki kryzys gospodarczy wymagały pilnych zmian w sposobie jej prowadzenia. Poza tym, wydawało się, że misja walki z terroryzmem jest już skończona i świat może na powrót stać się miłym i sympatycznym miejscem. Otrzymana „na zachętę” pokojowa nagroda Nobla, ale też serdeczne usposobienie prezydenta i dzieciństwo spędzone w multikulturowym środowisku zdeterminowały jego sposób postrzegania świata. Prezydent święcie wierzył, że najlepszą drogą do pokoju jest dialog i możliwie partnerskie relacje ze wszystkimi. Siła prowadzi zaś tylko do przemocy i nieszczęścia. Szlachetne, ale naiwne, nieprzystające do dzisiejszych czasów podejście, nad czym można tylko ubolewać.

To dlatego zignorował pierwsze symptomy budzącego się rosyjskiego neoimperializmu. W dobrej wierze negocjował traktaty rozbrojeniowe (Polityka), przy okazji porzucając koncepcję tarczy antyrakietowej (ku naszemu przerażeniu), choć jeszcze nie ucichły echa wojny gruzińsko-rosyjskiej z 2008 roku. Zakończył misję wojskową w Iraku i zredukował tą w Afganistanie, jednocześnie popierając arabską Wiosnę Ludów. Próbował zacieśnić relację z Chinami (kosztem Tajwanu), zmieniając punkt ciężkości polityki zagranicznej z Europy na Azję. Rozpoczął rozmowy z Iranem i Kubą, doprowadzając do zniesienia embargo i wznowienia stosunków dyplomatycznych z tymi krajami (GP). Stany Zjednoczone ze światowego policjanta, stały się sympatycznym wujkiem, który choć potężnej postury, zawsze stara się łagodzić spory dobrym słowem. Zapomniał tylko, że aby budzić respekt, należy czasem komuś przyłożyć. Udowodnił tym samym, jak małe ma pojęcie o polityce zagranicznej i jak bardzo dał się zwieść makiawelizmowi innych.

Historia bardzo szybko zweryfikowała prezydencki idealizm. Arabska wiosna, okazała się tragedią, destabilizująca cały region. Rewolucje wybuchały jedna po drugiej, nierzadko przeradzając się w krwawe wojny domowe (Polska Zbrojna). Te z kolei, stały się pożywką dla ruchów islamistycznych. Wkrótce z marzeń o demokracji pozostał jedynie popiół oraz tysiące ofiar. Finansowana przez USA
demokratyczna opozycja w Syrii okazała się złożona z islamskich fundamentalistów, którzy wyposażeni w amerykański sprzęt całymi batalionami przechodzili na stronę ISIS i Al-Ka`idy (TVN24, Rzeczpospolita). Pozbawiony amerykańskiego dozoru Irak począł momentalnie chwiać się w posadach. A kiedy czarne hordy kalifatu wkroczyły od północy, szkolone latami (także przez Polaków) irackie wojsko po prostu uciekło, pozostawiając za sobą nowoczesny amerykański sprzęt (np: czołgi M1A1 Abrams - Defence24).

Prawdziwym szokiem, okazała się dopiero rosyjska aneksja Krymu. Obama długo nie mógł zdecydować się na jakiekolwiek stanowcze działanie ponad ograniczone i powolne nakładanie coraz to nowych sankcji gospodarczych. W końcu tyle razy spotykał się z Miedwiediewem i Putinem, a tu taki numer mu wykręcili. Miękka odpowiedź USA na rosyjską agresję nie uszła uwadze innych przywódców i była bardzo pilnie analizowana. Odczytano ją jako słabość i niepowtarzalną okazję do działania. Długoletni amerykański sojusznik-Arabia Saudyjska-zaczął niemal całkowicie jawnie wspierać syryjskich dżihadystów (Defence24). Dogadał się w tym zresztą z Turcją (członkiem NATO). To z kolei spowodowało, że Rosja rozpoczęła w Syrii interwencję wojskową, a przy okazji odmroziła jeszcze wojnę armeńsko-azerską i omal nie wywoła wojny z Turcją. Okazało się, że, podobnie, w poważaniu dobre relacje z USA mają Chińczycy, którzy zbudowali sobie bazy wojskowe na wyspach Morza Południowochińskiego. Faktycznie, dosłownie usypali wyspy na rafach koralowych. Wyjątkowo agresywna stała się Korea Północna, doprowadzając nawet do regularnej wymiany ognia artyleryjskiego ze swoim południowym sąsiadem i, zakazanych przez ONZ, prób atomowych. Słowem, tłumione od dawna ambicje satrapów eksplodowały ze zdwojoną siłą. Skutki tej nieprzemyślanej polityki były widoczne dla wszystkich, także dla amerykańskich obywateli. O ile jeszcze entuzjazm po likwidacji Usamy ibn Ladina w 2011 roku pozwolił na uciszenie krytyki, o tyle fala imigrantów zalewająca Europę, z równoczesnym nasileniem się liczby i intensywności zamachów terrorystycznych oraz osłabieniem pozycji międzynarodowej, ostudziła nawet największych zwolenników prezydenckiej geopolityki. Ale to już Barrackowi Obamie nie może zaszkodzić, ponieważ właśnie zbliża się koniec jego drugiej ostatniej kadencji. Tu dochodzimy do zasadniczego problemu dnia dzisiejszego.

Stany Zjednoczone w ciągu poprzednich ośmiu lat wyraźnie straciły kontrolę nad tym, co dzieje się w polityce międzynarodowej. Poza postawą prezydenta Obamy, przyczyną było też znaczące zredukowanie obecności militarnej w świecie. Czy komuś się to podoba czy nie, USA były światowym policjantem i mniej lub bardziej udanie moderowały przez to geopolitykę. Pozbawiając się tego statusu, ośmieliły trzymanych dotąd w ryzach lokalnych hegemonów. Pierwsza skorzystała na tym marząca o powrocie Związku Sowieckiego Rosja. Wprowadziła przy tym nowy wymiar konfliktu, tzw. wojnę hybrydową. Ale widzimy też innych pretendentów do władzy praktycznie w każdym zakątku globu, ponieważ raz naruszony porządek rzeczy musi prowadzić do głębokich przeobrażeń.
fot. AP/LM Otero


I to właśnie w tym momencie trafia nam się ktoś taki jak kandydat na prezydenta Donald Trump. Butny, pewny siebie miliarder. Typ bezpośredniego i uśmiechniętego człowieka sukcesu, którego tak uwielbiają Amerykanie. To nic, że Trump zarobił swoje miliony właśnie na tym, co doprowadziło Amerykanów do ruiny - eksploatowaniu pracowników, bańce na rynku nieruchomości i spekulacjach banków. To nic, że jego polityczna interesowność pozwalała mu od lat wspierać raz demokratów, a raz republikanów. Być może to właśnie pragmatyzm, pozwolił uwierzyć, że facet nie jest częścią establishmentu. Zwłaszcza, że populistyczne hasła jakie głosi, są dokładnie tym co Amerykanie chcą usłyszeć. Powiedział np. że wyrzuci wszystkich nielegalnych imigrantów z kraju (czyli ok. 11 mln ludzi) i zbuduje na granicy z Meksykiem mur, za który kraj ten jeszcze zapłaci (DP24). Jego niewyparzony język bardzo szybko zdobył mu wrogów zarówno po stronie republikanów (o których nominację walczy), jak i demokratów. Trump pozostał jednak niewzruszony. Na groźbę wykluczenia go z prawa do nominacji oświadczył, że i tak wystartuje, tylko jako kandydat niezależny. Trump sam sfinansował swoją kampanię, wobec czego nikomu nie musiał robić uprzejmości. Zwymyślał dziennikarkę od nieuków (Kathy Tur, NBC) w programie na żywo (zresztą miał rację). Dowalił słownie republikańskiej szarej eminencji Johnowi McCainowi i powiedział, że zmiecie Hillary Clinton w wyborach.



Do nas przebijają się tylko największe ekstrawagancje Trumpa, albo populistyczne (czasem wzajemnie się wykluczające) hasła. Jednak każdy, kto poświęci chwilę czasu na obejrzenie przeprowadzonych z nim wywiadów lub kilku z licznych debat prawyborczych, musi przyznać, że facet jest sprawnym retorem. To właśnie ta bezczelność, brak liczenia się ze słowami i swoboda zapewniona samofinansowaniem pozwalała mu zagonić przeciwników do kąta. W tej chwili (kwiecień 2016) Trump ma już praktycznie zapewnioną wystarczającą liczbę głosów delegatów, by otrzymać nominację. A z powodu Tea Party, czyli głosów oburzonych, bardzo realną szansę na pokonanie Hillary Clinton w wyborach prezydenckich. Dlaczego? Dlatego, że Amerykanie chcą zmiany i pogrążenia establishmentu, a to właśnie Clinton go uosabia w tym starciu. Takie radykalne tendencje widoczne są zresztą także w innych krajach demokratycznych.

Wzrost poparcia dla Trumpa na tle innych kandydatów republikańskich. Źródło: The UNH Survey Center
Dla nas to niedobra wiadomość. Wbrew pozorom, nie chodzi nawet o to, że na ile można stwierdzić z wypowiedzi, Donald Trump ma blade pojęcie o polityce międzynarodowej. Chodzi raczej o jego pragmatyzm i fakt, że powróci do amerykańskiego izolacjonizmu. Pragmatyzm oznacza zgodę na nowy podział wpływów w świecie, między najsilniejszych graczy. Czy Trump pójdzie na wojnę za Litwę, Polskę albo Ukrainę? Wygląda na to, że postawi na handel i bezpowrotnie skończy z erą amerykańskiej polityczno-militarnej hegemonii w świecie. Co prawda, straszył Rosjan, że gdyby to on był prezydentem i rosyjskie samoloty latały sobie nad amerykańskimi okrętami, kazałby je strącić. Ale nie łudźmy się. Gdyby to on decydował, Rosjanie w żadnym razie nie dopuszczaliby się takich prowokacji, wiedząc, że z Trumpem bez problemu znajdą porozumienie. Dzisiaj prowokują, bo wiedzą, że Obama im nie odpowie. To tylko gra pozorów (w której są mistrzami).

Trudno powiedzieć, jak taki rozwój wypadków przetrwa NATO, jeden z trzech filarów naszego bezpieczeństwa (drugi to UE, trzeci - własna armia). Wreszcie, czy przy tak silnej polaryzacji jaka powstanie w wyborach Trump-Clinton i przy późniejszych działaniach np. polegających na wyrzuceniu imigrantów, nie dojdzie w USA do silnego wewnętrznego konfliktu? Takiego, który sparaliżuje kraj na arenie międzynarodowej? Może nie druga wojna domowa, ale konflikt polityczny, który zablokuje decyzyjność władz centralnych. Przecież już w tej chwili podczas wieców Trumpa dochodzi niemal do zamieszek (Polska The Times). Rzecz od lat niespotykana, a temperaturę jeszcze podkręcają media. A wtedy Stany pokonają się same. Wystarczy przywołać przykład obecnego konfliktu o Trybunał Konstytucyjny w Polsce między władzą a opozycją, by zrozumieć, jak cienka jest linia między stabilizacja a anarchią. Nomen omen, w Kongresie trwa bardzo podobny spór o nominację na sędziego Sądu Najwyższego (RP). Prezydent chce mianować swojego sędziego, a opozycja parlamentarna wzywa go, by tego nie robił na chwilę przed końcem kadencji (sędziowie pełnią funkcję dożywotnio).

Co by się nie działo, prędzej czy później USA w końcu określą swoją nową tożsamość. Pytanie brzmi natomiast, co w tym czasie zrobi świat? Co zrobimy my?


1.4 Turcja - niespodziewana zdrada

Wiec wyborczy AKP i prezydent Erdogan - źródło: Gov. TR


Fakt, że arabska Wiosna Ludów została bezrefleksyjnie poparta niemal przez cały Zachód, nie budzi wątpliwości. W jej wyniku Europa musi zmierzyć się z największą od dziesięcioleci (a może i stuleci) falą imigracyjną, która, już tylko przez swoją skalę, stanowi zagrożenie jej bezpieczeństwa i integralności. Bardzo szybko dla europejskich przywódców stało się jasne, że popełnili błąd. Liczyli jednak, że z niewielką pomocą finansową i militarną, rodzące się arabskie demokracje poradzą sobie same i opanują chaos. Ponownie popełnili błąd. Najgorsze, że nikt nie spytał, co w tej sytuacji zrobi Turcja - wierny sojusznik USA i członek NATO, kraj stowarzyszony z Unią Europejską. A ta zaskoczyła wszystkich.

Recep Tayyip Erdoğan rządzi Turcją nieprzerwanie od 2003 roku. Najpierw jako premier, następnie jako prezydent. Jego autorytarne zapędy i islamistyczne sympatie były znane, ale od czasów Mustafy Kemala Atatürka (takiego ichniego Józefa Piłsudskiego), na straży świeckości państwa zawsze stała armia. Wspierana była zresztą przez samych obywateli, propaństwowych urzędników, sędziów, dziennikarzy itp. Aż do lat 2011-2013 Erdoğan wykazywał pewną dozę otwartości i poszanowania zasad demokracji. A to dlatego, że liczył na wznowienie negocjacji w sprawie wstąpienia Turcji do Unii Europejskiej. Warto w tym miejscu przypomnieć, że o członkostwo we wspólnocie kraj ten stara się od kwietnia 1987 roku. Z powodu tureckiej polityki wewnętrznej i międzynarodowej, w negocjacjach zamknięto dopiero jeden rozdział (tematyczny) z trzydziestu pięciu. Na przeszkodzie stoją przede wszystkim: turecka okupacja Północnego Cypru (rozmowy blokowane przez Grecję i Cypr), prześladowanie i nierozwiązany konflikt z Kurdami oraz zaprzeczanie zbrodni ludobójstwa Ormian w 1915 roku. W żadnej z tych kwestii nie zamierzano ustąpić. Chociaż Erdoğan próbował różnych sposobów, m.in. wygasił konflikt kurdyjski i pozwolił na zalegalizowanie ich partii politycznej. Wykonał także kilka pojednawczych gestów wobec Ormian. To wciąż było za mało, by przekonać zainteresowanych do intensyfikacji działań na rzecz tureckiej akcesji. Być może byłby gotów czekać, aż powolna machina brukselskiej biurokracji ruszy z miejsca, ale wybuchła Wiosna Ludów, a to całkowicie zmieniło sytuację.

Tereny zamieszkałe przez Kurdów.
Pojawiła się realna szansa na wstąpienie Turcji do grona światowych hegemonów. Zresztą Erdoğan z takiej imperialnej polityki uczynił swój znak rozpoznawczy, o czym mówił oficjalnie w tzw.
Wizji 2023, tylko dużo łagodniejszym językiem. Ale nie chodziło jedynie o okazję na awans do wyższej ligi. Zmiany bowiem nie tylko oznaczały szansę, ale też nieoczekiwane zagrożenia. Pogrążona w wojnie Syria i Irak stworzyły bardzo niebezpieczny dla Turcji precedens. Pozwoliły Kurdom na stworzenie ich własnego państwa. Na razie, była to formalnie tylko bardzo szeroka autonomia, ale de facto Kurdowie wprowadzili na kontrolowanych przez siebie terytoriach w pełni niezależną strukturę państwową. W tym bardzo sprawną i wysoce zmotywowaną armię. Mało tego, z uwagi na swoją bitność i skuteczność w zapewnianiu spokoju w regionie (tereny tzw. Kurdystanu były i są najbezpieczniejszymi miejscami w Iraku i Syrii), stali się języczkiem u wagi dla Amerykanów. Tego było już za wiele. Kurdyjska autonomia (a w następstwie niepodległy kraj), musiała oznaczać oderwanie się od macierzy południowo-wschodniej Turcji. Premier Erdoğan nie chciał dłużej czekać.

Fethullah Gülen - pisarz, myśliciel. Oskarżony o bycie ojcem chrzestnym spisku Ergenekon.
Na swoje szczęście, już w 2008 roku zaczął przejmować kontrolę nad armią. Wymagająca wielu lat pracy operacja ciągnęła się zresztą aż do 2013 roku. W aferze Ergenekon aresztowano i skazano za zdradę stanu (planowanie zabójstw, spiskowanie itp.) kilkuset ludzi, w tym wysoko postawionych oficerów, opozycyjnych dziennikarzy i prawników. Wystarczyła jeszcze tylko większość konstytucyjna, by zmienić ustawę zasadniczą i Erdoğan mógł stać się dożywotnim władcą, na wzór Władimira Putina. Przejście z systemu parlamentarnego do prezydenckiego zostało dobrze zaplanowane i wykonane z całą bezwzględnością. W 2013 roku Istambułem wstrząsnęły, co prawda, masowe protesty przeciw zapędom autorytarnym premiera, a ich brutalna pacyfikacja oburzyła Unię Europejską, ale to już nie mogło powstrzymać biegu wypadków. Niedobitki propaństwowców próbowały jeszcze powstrzymać rozprzestrzeniający się nepotyzm i wszechwładzę AKP, ale na krótko. W grudniu tego samego roku, pod zarzutami korupcji, policja aresztowała 50 urzędników państwowych oraz ludzi związanych z władzą, z czego 26 sąd zatrzymał w areszcie. Szykowane były kolejne fale zatrzymań, ale na nocnym posiedzeniu, rząd zadecydował o natychmiastowym odwołaniu 350 policjantów i tym samym ukręcono łeb sprawie. To przy tej okazji wyciekły pierwsze informacje o tureckich związkach z Al-Ka'idą i ISIS/ISIL. W lutym 2014 roku do Internetu trafiło nagranie rozmowy pomiędzy Recepem Erdoğanem a jego synem. Panowie dyskutowali o praniu pieniędzy, lewych przelewach i tym podobnych rzeczach. Oczywiście, wszystkiemu zaprzeczono, a w ramach retorsji Turcja próbowała blokować wybrane strony internetowe, np. serwis Twitter. W sierpniu 2014 roku Erdoğan stał się pierwszym tureckim prezydentem wybranym w wyborach powszechnych. Wygrał w pierwszej turze uzyskując niemal 52% głosów. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze potwierdzenia sukcesu w wyborach parlamentarnych.

Moment eksplozji bomby wśród demonstrantów - Ankara, Turcja. 10 października 2015.

W czerwcu 2015 roku okazało się, że po raz pierwszy od 13 lat rządząca AKP nie będzie w stanie utworzyć samodzielnej większości (zdobyła jedynie 40,87% głosów), a w parlamencie pojawią się także reprezentanci znienawidzonych Kurdów (HDP). Prezydent był wściekły. Ponieważ żadna z partii opozycyjnych nie miała zamiaru przykładać ręki do rządzenia, a AKP nie chciała się władzą dzielić, zarządzono ponowne wybory, które miały odbyć się 1 listopada 2015 roku. Zaczęło rosnąć napięcie między Kurdami a rządem. W sobotę, 10 października, w Ankarze na pokojowym wiecu zorganizowanym przez członków związków zawodowych i sympatyków partii HDP wybuchły dwie bomby. Zginęło 109 osób, a ponad 400 zostało rannych. Żadna organizacja nie przyznała się do zamachu, chociaż władze obarczyły winą Państwo Islamskie (które zawsze bardzo chętnie się do takich rzeczy przyznaje - np. do lipcowego w Suruç). Rozpoczęły się napady i podpalenia lokali HDP. Policja biła i aresztowała jej działaczy. Partia Pracujących Kurdystanu (nielegalna organizacja uznawana za terrorystyczną) przystąpiła do walki. W końcu prezydent ogłosił, że wypowiada wojnę Państwu Islamskiemu i PKK, jako że według niego, nie ma między nimi żadnej różnicy. Wojskowy kordon zamknął się wokół południowo-wschodniego miasta Cizre i Diyarbakir, następnie przechodząc do pacyfikacji (TOK FM). Akcje wojskowe objęły także Şırnak i wiele mniejszych miejscowości południowego-wschodu. Zginęły setki ludzi, a tysiące zostało rannych.

Na zamieszczonych w internecie filmach widać, jak turecki czołg strzela ogniem maszynowym do nieuzbrojonych cywilów. Trzy tygodnie później AKP wygrywa wybory zdobywając 49,50% i ponownie zdobywa samodzielną większość. Niewielkim pocieszeniem dla Kurdów był fakt zdobycia przez HDP 12 miejsc w parlamencie. Tureccy żołnierze i policjanci zaczęli ginąć w kolejnych zamachach bombowych (OSW).



Wkrótce walka z Kurdami rozlewa się na terytorium Syrii oraz Irak. W tym ostatnim, wojska tureckie zakładają bazę. Nie informują, ani nie proszą o pozwolenie rządu irackiego, co doprowadza do poważnego spięcia dyplomatycznego (Gazeta.pl). Iracki premier grozi nawet poważnymi konsekwencjami, z wypowiedzeniem wojny włącznie, ale sprawę łagodzi USA. Turcja tłumaczy, że baza służy do walki z Państwem Islamskim i obiecuje się wycofać. Faktycznie tego nie robi, a Bagdad udaje, że tego nie widzi. Tymczasem ostrzał artyleryjski i naloty skierowane są tylko przeciwko Kurdom, a islamistom nie robią żadnej krzywdy. Niespodziewanym sojusznikiem sprawy kurdyjskiej okazuje się Rosja. Ta wysyła do Syrii wojska ekspedycyjne, które z powodzeniem ratują władzę Baszara Al'Assada, a także przy współpracy z PKK i armią syryjską, odbijają ważne terytoria z rąk islamistów. Rosja także nie pytała nikogo o zdanie. To znaczy, niby zapytała legalne władze Syrii - czyli Assada. Natomiast prawie wszystkie zaangażowane w tę wojnę kraje miały odmienne zdanie. Największe oburzenie wyraziła Turcja i ich sojusznik Arabia Saudyjska (obie wspierające ISIS i Nusrę - czyli Al-Ka`idę), oraz USA (wspierające Nusrę i Kurdów). Po chwili okazało się, że bezwzględne rosyjskie bombardowania oraz profesjonalnie przeprowadzone ofensywy z użyciem ciężkiego sprzętu i artylerii dają dużo lepsze efekty, niż trwające od ponad roku naloty koalicjantów.

Zielone tereny na mapce, tzw. umiarkowana opozycja. Żółte - Assad i Rosjanie. Widać gdzie skupiły się działania rosyjskich sił ekspedycyjnych.
Co prawda, Rosjanie zajęli się najpierw walką z tzw. umiarkowaną opozycją (czyli fundamentalistami, poza ISIS), ale Kalifatowi też się nieco dostało. Ucierpiał zwłaszcza ich sektor naftowy, co z kolei odcięło Daesh od finansowania (coś co już dawno powinna zrobić koalicja, tyle że niektórzy jej członkowie sami na handlu nielegalną ropą korzystali). Wielkie sukcesy osiągnęli dzięki temu Kurdowie. To rozsierdziło Turków na tyle, że strącili przelatujący w pobliżu ich granicy rosyjski bombowiec (TVN24), niemal doprowadzając do wybuchu wojny z Rosją. Ta musiała jednak przełknąć zniewagę, ponieważ jedynym sposobem na szybkie dotarcie do zgromadzonych w prowincji Latakia wojsk było przepłynięcie z Krymu przez turecką cieśninę Bosfor. Po wymianie ciosów dyplomatycznych i ekonomicznych, Rosja obiecała wycofać swój kontyngent (czego nie zrobiła). Turcja, tymczasem, przystąpiła do bombardowania i ostrzału Kurdów w Syrii i Iraku, a także w wyjątkowo perfidny sposób, przerzuciła siły fundamentalistów na swoje terytorium, pozwalając im zaatakować od tyłu pozycje kurdyjskie (Rudaw). Wiadomo jednak, że konflikt rosyjsko-turecki został jedynie odłożony w czasie i oba kraje będą walczyć o dominację w regionie. Odsłoną tej walki jest sprowokowanie Azerbejdżanu do ataku na ormiański Górny Karabach. A Kaukaz tylko czeka na podpalenie.


Żeby już nie mnożyć wielowątkowości sytuacji wokół Syrii, w kontekście Turcji trzeba pamiętać o jednym. Kraj ten gra do własnej bramki z wielką bezwzględnością. Nie znaczy to, że jest takim zagrożeniem dla Zachodu jakim jest fundamentalny Daesh, ale na pewno Erdoğanowi nie można ufać. Dla niego, większym niż salaficki islam zagrożeniem, jest w tej chwili wolny Kurdystan (WP). Poza tym, liczy na rozbiór Syrii i zaanektowanie części jej terytorium. Dopiero wtedy rozprawi się z ekstremistami, ale najchętniej dopiero po tym, jak doprowadzą oni do upadku Saudów i dalszego rozpadu Bliskiego Wschodu. Po co? Dla władzy i dominacji w regionie. W tej chwili liczą się, prócz niej, jeszcze Arabia Saudyjska, Iran i Egipt. Wszystkie pozostałe kraje są sojusznikami jednego z powyższych. Erdoğan dobrze odczytał, że nadarza się niepowtarzalna okazja do odtworzenia takiej czy innej formy Imperium Osmańskiego.

Ale by tego dokonać dopuścił się zdrady Zachodu (przynajmniej tak to można odczytać). Już sam fakt, że Turcja jako członek NATO finansuje islamistów (BI) i próbuje rozgrywać Rosję, może budzić wątpliwości. Ale w końcu pośrednio to samo robią USA. Oba kraje czynią tak w imię imperialnych ambicji, więc daruję sobie moralizowanie. Gorzej, że jest aspirującym członkiem UE. Tymczasem steruje napływem imigrantów przyczyniając się do jej upadku, po to by wymuszać korzystne dla siebie rozwiązania negocjacyjne (Telegraph). A jeśli połączymy ze sobą finansowanie islamistów i świadome wpuszczanie ich do Europy w tłumie migrantów to możemy mieć uzasadnione wątpliwości co do tureckich intencji. Czy taki kraj może być sojusznikiem i przyjacielem Zachodu? Nawet deklaratywnie nie szanuje zasad demokracji, tłumi wolność słowa, bezpardonowo morduje część swoich obywateli. Nie, Turcja nie należy do naszego świata i nie łudźmy się, że jest inaczej.





Rozdział II: Zagrożenia dla Europy



2.1 Zewnętrzne

Kolor czerwony: regularne działania wojenne. Kolor żółty: zamachy (udaremnione i nie) bądź walki z grupami islamistycznymi. Stan na kwiecień 2016.

Drogi Czytelniku, czy zdajesz sobie sprawę, że po raz pierwszy w swojej historii Unia Europejska jest ze wszystkich stron otoczona przez tereny ogarnięte wojną?

W basenie Morza Śródziemnego wojna toczy się w Turcji, Syrii, Egipcie, Libanie i Tunezji. Z grupami zbrojnymi i regularnymi zamachami walczy także Algieria, Maroko i Liban. Wokół Morza Czarnego wojna trwa na Ukrainie, w Armenii i Azerbejdżanie. Kolejna czeka na odmrożenie w Gruzji. Od wschodu graniczy z nami jeszcze tylko Białoruś oraz złowieszcza Rosja, która przecież zaangażowana jest w kilka z wymienionych konfliktów, a co i rusz musi walczyć z dżihadystami u siebie. To zdaje się oznacza, że z kilkunastu graniczących z unią państw, mamy tylko jeden kraj w którym sytuacja jest stabilna. I to na poły autorytarny (Białoruś).

Mamy jeszcze, co prawda, bałkański kocioł. Ale co w nim? Same grzybki. Serbia, z odłączonym od niej Kosowem i Czarnogórą, ciągle podzielona Bośnia i Hercegowina. Obok spiskująca z Kosowem, marząca o wielkości Albania i destabilizowana przez nią Macedonia. To jak trzymanie granatu bez zawleczki pod bokiem. Zresztą, dla równowagi mamy z drugiej strony Mołdawię z jej zbuntowanym terytorium - Naddniestrzem. Pierwsza chce do Europy, drugie do Rosji. To, że chwilowo w żadnym z tych europejskich w końcu państw nie toczą się walki, jest marnym pocieszeniem. Niewiele trzeba, by w ciągu kilku dni wszystko się zmieniło. Na Półwyspie Arabskim wojna pożera Jemen i Irak, a wkrótce do gardeł rzucą się zajadli rywale, Arabia Saudyjska i Iran. W Afryce subsaharyjskiej nie jest lepiej, wojna trwa w Nigerii, Nigrze, Mali, Sudanie Południowym, Etiopii i Somalii.
Skoro tak, to czy nie powinniśmy przypadkiem wzmacniać naszych granic, dofinansować i reformować armie? Po to by móc pozostać ostoją stabilności a nie kolejnym terenem bitwy, ochronić siebie i być pomocą zrujnowanym pożogom krajom? Tymczasem wydaje się, że maksyma jaką kierują się eurokraci to - niech na całym świecie wojna, byle unijna wieś zaciszna, byle unijna wieś spokojna. Ale z takim myśleniem nie przetrwamy.

Zrujnowana Syria. fot. AFP

Pisałem wcześniej o niewydolnej armii belgijskiej. Należy zauważyć, że znacznym redukcjom poddane zostały także inne armie europejskie. Dotyczy to zwłaszcza wojsk lądowych. Można wymienić tu przede wszystkim Holandię i Niemcy, ale też bliższe nam Czechy, Słowację i państwa bałtyckie czy Polskę. Wbrew pozorom, nieźle wyposażone i przygotowane są znane z liberalizmu państwa skandynawskie. Szczególnie, że wszystkie posiadają też liczną i dobrze zorganizowaną obronę terytorialną. Głównym problemem nie jest jednak liczebność czy wyposażenie a mizerne finansowanie najczęściej na poziomie 1,5% PKB lub niżej. Co oznacza, że gdyby wskaźnik ten utrzymać, skazuje się europejskie armie na całkowitą niewydolność. Otrzeźwienie przyszło dopiero po rosyjskiej aneksji Krymu, kiedy okazało się, że Europa bez wojny nie jest nam dana na zawsze, Si vis pacem, para bellum. Co innego jakiś tam mały konflikt w Kosowie, który jak to się mówi, można nakryć czapką, a co innego wojna totalna na wielkiej Ukrainie. Od tego momentu (bo nie liczę casusu Gruzji), wiele państw Europy Środkowej i Wschodniej zrewidowało swoje pacyfistyczne poglądy, na wyścigi dozbrajając i reformując armie. Czy naprawdę grozi nam wojna? W tej chwili jeszcze nie, natomiast jest ona prawdopodobna w najbliższych latach, jeśli spełni się część lub wszystkie czarne scenariusze.


2.1.1 Federacja Rosyjska

Krymskie "zielone ludziki" - rosyjscy żołnierze bez oznakowania, dystynkcji etc.
Pozycja Rosji w tym wszystkim jest bardzo ważna, bo to spiritus movens wielu konfliktów. Jako pierwszy kraj od czasów II wojny światowej w 2014 roku zaatakowała i zajęła terytorium innego państwa europejskiego. Naprawdę nie ma znaczenia, ilu Rosjan mieszka na Krymie czy ilu Ukraińców mówi po rosyjsku. Nie ma znaczenia, czy rząd w Kijowie był skorumpowany czy nie, oraz czy tzw. banderowcy zostali wybrani do parlamentu. Fakt jest jeden, siły zbrojne FR weszły na teren Ukrainy. Wywołały wojnę, w której zginęło kilkanaście tysięcy ludzi, a kilkadziesiąt tysięcy zostało rannych. Koniec, tyle trzeba wiedzieć. Każdy demokratyczny kraj europejski rozwiązałby ten problem na drodze pokojowej, ale nie Rosja, bo też nie taki był jej cel.

Jeszcze w przypadku gruzińsko-rosyjskiej wojny z 2008 roku można było mieć wątpliwości. W końcu Gruzja uderzyła pierwsza na tereny poza jej faktyczną kontrolą. Dzisiaj już wiadomo, że wielomiesięczne rosyjskie prowokacje temu właśnie służyły. W ujęciu politycznym, były próbnikiem reakcji świata i NATO. A odpowiedź Zachodu była, mówiąc delikatnie, umiarkowana. Dlatego w przypadku Ukrainy, Putin posunął się jeszcze dalej. Chodziło o niekorzystny dla Rosji przewrót polityczny, sprawę zupełnie wewnętrzną (chociaż istotną z powodów polityczno-gospodarczych). Tymczasem Władimir Putin zdecydował się na przeprowadzenie zawczasu przygotowanego planu inwazji. Wykonany perfekcyjnie, z silnym wsparciem propagandy i dezinformacji, a także rozbudowanej agentury wpływu, przyniósł pełen sukces (Defence24). Ukraina była zupełnie bezbronna i prawdopodobnie straciłaby całe terytorium na wschód od Dniepru, gdyby nie postawa zwykłych ludzi - ochotników i działaczy, szeregowych wojskowych i policji, którzy w improwizowanych batalionach rzucili się bronić kraju (Defence24). Tym razem Zachód zareagował dużo ostrzej. Posypały się sankcje ekonomiczne, natomiast nadal nie podjęto żadnych akcji militarnych. Ukraińska armia otrzymała pomoc przede wszystkim defensywną, od wyposażenia żołnierzy (apteczki, lornetki, systemy łączności), przez pojazdy (nieuzbrojone Humvee z demobilu), po radary, ale ani jednego naboju czy wyrzutni rakiet ppanc. Jest to o tyle dziwne, że takich oporów nie było w przypadku dozbrajania rebeliantów walczących z Baszarem Al-Assadem (a wiadomo, że razem ze sprzętem przechodzili oni na stronę islamistów). Jedną z przyczyn takiej postawy, poza światopoglądem polityków, był po prostu smutny fakt stanu armii NATO - zupełnie nieprzygotowanych do jakiegokolwiek, pełnowymiarowego konfliktu. Nie dajmy się przy tym zwieść rosyjskiej propagandzie i zakłamaniu. Pamiętajmy, że nad propagowaniem rosyjskiej wizji świata pracują codziennie tysiące płatnych komentatorów internetowych, rosyjskie stacje telewizyjne (jak przeznaczona dla zachodniego widza Russia Today) i wielu agentów wpływu rozrzuconych po przeróżnych krajach. Spadek po ZSRR, ale nie tylko, bowiem Rosjanie dbają o finansowanie (OSA) wszelkich grup skrajnie nacjonalistycznych (francuskiego Frontu Narodowego czy naszej partii Zmiana). Mają też wielu prorosyjskich sympatyków (m.in. w polskim Ruchu Narodowym).

Wojska ukraińskie na pozycjach pod miastem Mariupol fot.  PA


Sankcje obowiązują nieco dłużej niż Putin się spodziewał, jednak gospodarka cierpi głównie przez bardzo niskie ceny ropy. Tak czy siak, polityka rosyjska się nie zmieni. W tej chwili Putin nie ma innego wyjścia- musi przeć naprzód. Nie chodzi o jakieś tam straty wizerunkowe czy naruszenie pozycji, jaką Rosja wywalczyła sobie na świecie po epoce totalnego rozkładu za prezydenta Jelcyna. Nie, chodzi o to, że na tyle rozbuchano postradzieckie sentymenty i nacjonalizm, że bez otaczających ze wszystkich stron mateczkę Rassiję wrogów, całe to społeczeństwo i kraj runie w przepaść. Słabe lub wręcz fasadowe instytucje państwowe, sądy czy parlament, nie służą niczemu innemu jak wykonywaniu woli cara - Putina. Rosja niczego nie produkuje ani nie jest żadnym źródłem technologi, usług czy towarów, których mógłby potrzebować świat. Owszem, ma przemysł działający na lokalne potrzeby ale to tyle (chociaż np: silniki do helikopterów zamawiane były na Ukrainie). Prócz tego tylko surowce, ropę i gaz. A zyski z tychże, zamiast na poprawę infrastruktury, opieki medycznej, wyrównanie nierówności społecznych, innowacje i tworzenie silnych instytucji państwowych, potrafiących zwalczyć wszechobecną korupcję i nepotyzm, wydano na armię i apanaże mafijnego kręgu Putina. Ale czasy prosperity minęły. Europa bliska jest uniezależnieniu od rosyjskich dostaw, a zyski z tychże stopniały. Wojna stała się więc nie tyle narzędziem propagandowym, co jedyną możliwością przeżycia władców Rosji. Dlatego musi i będzie trwać. Najlepiej zimna, ale jak pokazuje doświadczenie, w modus operandi wkalkulowano także gorącą fazę konfliktu. Powiedzmy sobie jasno. Nikogo na świecie nie interesuje totalna wojna nuklearna. Żeby nie wiem co, taki scenariusz jest bardzo mało prawdopodobny. Co innego konflikty hybrydowe lub wojny zastępcze (taką była np. pierwsza w Afganistanie i ta w Wietnamie), czyli prowadzone w krajach trzecich gdzie główni adwersarze wspierają swoich sojuszników sprzętem i doradcami, ale raczej unikają wzajemnej bezpośredniej konfrontacji. O takim rodzaju konfliktu mówimy w tej chwili.


Nie oznacza to jednak, że jesteśmy w ogóle wolni od zagrożenia ze strony broni jądrowej. W tej chwili po trwającym lata procesie rozbrojenia, mimo porównywalnych arsenałów, Rosja wypada zdecydowanie słabiej niż USA. Po pierwsze, ponieważ ma w tej chwili mniej rozbudowane możliwości obrony przed atakiem atomowym, po drugie, ponieważ jej arsenał jest w bardzo kiepskim stanie. Ocenia się, że z liczby ok. 4700 rosyjskich głowic, tylko 1780 jest aktywnych (czyli nie została złożona do magazynów), a z tego prawdopodobnie 30% nie oderwie się od ziemi lub nie dotrze do celu (niesprawne rakiety, lub inne środki przenoszenia), a następne 30% zostanie zniszczonych w drodze do celu. Zostaje nam jakieś 718 głowic, a to niewiele by prewencyjnym uderzeniem zniszczyć przeciwnika, czy zadać mu na tyle duże straty by powstrzymać zniszczenie własnego (największego na świecie) kraju. Ile wyrzutni wystrzeli nim zostaną zniszczone? Ile z tych ładunków posłać na USA, ile na Chiny, na Europę? Prawdziwa moc tego typu broni tkwi w strachu przed jej użyciem.
Ktoś powie, że tych kilkaset głowic i tak jest w stanie obrócić świat w popiół. Otóż nie. Od 1945 roku na świecie eksplodowało prawie 2500 bomb o łącznej mocy 540.000 kiloton. A my nadal żyjemy i świat ma się dobrze. Mimo to, pełnoskalowa wojna termonuklearna oznaczałaby nie tylko śmierć milionów ludzi, ale też załamanie się światowej gospodarki i porządku społecznego. Słowem, wszyscy stoczylibyśmy się w głęboki kryzys, który pozbawiłby decydentów majątków, a pewnie i życia. A tego żaden z nich nie chce. Co innego ograniczone użycie tej broni, tzw. deeskalujące. Ta rosyjska doktryna polega na demonstracyjnym użyciu broni jądrowej, poprzez np. zdetonowanie mniejszego ładunku nad niezamieszkałym obszarem (np, morzem) lub nad zgrupowaniem wojska/floty przeciwnika. Tym samym ogranicza się straty do minimum, ale daje też jasny sygnał, że żarty się skończyły. Jeśli sprawy naprawdę zajdą tak daleko, to taki scenariusz będzie tym najgorszym. W tej chwili jest jednak mało prawdopodobny.



Czy w razie takiej zagrywki, dajmy na to ośmio kilotonowej bomby eksplodującej wysoko nad Warszawą, w efekcie czego impuls elektromagnetyczny pozbawi całe miasto zasilania, a opad radioaktywny skazi je na lata, możemy liczyć na zdecydowaną reakcję NATO? Czy podobna bomba eksploduje nad Sankt Petersburgiem? Należy w to wątpić, ponieważ tak jak pisałem, wszystkim zależy na uniknięciu wymiany atomowych ciosów. Rosji wystarczy, że ostatecznie udowodni słabość sojuszu, tym samym doprowadzając go do rozpadu.

Zasięg eksplozji bomby atomowej o mocy 45kT nad Warszawą  - NUKEMAP


Każdy tumult, wojna i destabilizacja na terenie Europy będzie miała swoje przełożenie na to, co stanie się w Azji, i vice versa. W tym kontekście, prowadzona przez Federację Rosyjską gra przypomina zabawę z ogniem. Już zaangażowana jest w Gruzji, na Ukrainie i Syrii, a spodziewać należy się pogłębienia działania na tych kierunkach. Jeśli w ogniu stanie Kaukaz (nowy bunt w Czeczenii), zacznie się tumult w Azji Centralnej, to Rosja może mieć duży problem z utrzymaniem swoich wschodnich prowincji. Co jest nam bardzo na rękę. Wystarczy podać przykład 17 września 1939 roku. Stalin dołączył do hitlerowskiej napaści na Polskę dokładnie wtedy, ponieważ dzień wcześniej, 16 września, podpisany został traktat pokojowy, kończący wojnę graniczną radziecko-japońską. Jego naczelną zasadą było, by nie prowadzić wojen na kilku frontach.


2.1.2 Bałtycki gambit



NATO jest sojuszem obronnym, to jasne. Jako taki, zobligowany jest on podjąć wszelkie działania, zmierzające do powstrzymania agresora przed napaścią na terytorium lub jednostki (samoloty, okręty, żołnierzy itd.) któregokolwiek z członków sojuszu. O zakresie działań każdy z członków decyduje samodzielnie, a każde działanie zostaje wstrzymane, gdy Rada Bezpieczeństwa (ONZ) podejmie działania konieczne do przywrócenia i utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa (art. 5 traktatu waszyngtońskiego). Czyli tłumacząc na ludzki język, jeśli natowskie samoloty zostaną zestrzelone w punkcie X, to wszystkie wyrzutnie rakietowe i inne jednostki przeciwlotnicze wroga w okolicy przestaną istnieć, a ONZ powie - nie róbcie tego więcej. Jeśli zaś jakiś kraj napadnie na członka NATO, to reszta spuści łomot agresorowi na terytorium zaatakowanego kraju, ale raczej już nie dokona inwazji na teren agresora. Dobrym przykładem (chociaż nie odbyła się w ramach NATO) jest pierwsza wojna w Zatoce Perskiej. Pokonano wojska irackie okupujące Kuwejt i pogoniono je jeszcze na ponad 200 km w głąb Iraku, po czym całą operację wstrzymano. Saddam Husajn utrzymał się przy władzy, Irak oberwał sankcjami i tyle. Podobnie byłoby więc w przypadku rosyjskiej napaści na któregokolwiek z członków NATO Europy Wschodniej.


Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Mniejszość rosyjska w Wisaginie (litewskie miasto przy granicy białoruskiej, gdzie Rosjanie stanowią ponad 55% mieszkańców) wypowiada posłuszeństwo faszystowskiemu rządowi w Wilnie. Ludność żąda przyłączenia do ZBiR'u (Związek Białorusi i Rosji), a nie wiadomo skąd uzbrojeni separatyści, okopują się w kompleksie dawnej elektrowni atomowej Ignalina. Władze, po załamaniu się negocjacji, podejmują próbę zbrojnego przywrócenia porządku konstytucyjnego. Szturm wojsk litewskich na budynki elektrowni przyczynia się do tragedii. Podczas ataku ginie wielu żołnierzy i separatystów, są też ofiary wśród ludności cywilnej. W wymianie ognia trafiony zostaje dawny budynek reaktora atomowego (a może celowo wysadzony), który jeszcze nie został opróżniony z ciężkiej wody. Ta, wycieka do pobliskiego jeziora. Dochodzi do skażenia terenu po obu stronach granicy. Wydarzenia w Wisaginie zajmują czołówki gazet i ramówek telewizyjnych światowych mediów. Rosyjska propaganda non-stop powtarza kłamstwa o czystkach etnicznych i utracie jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją przez rząd litewski. Straszy katastrofą ekologiczną, o skali zagrożenia środowiska porównywalnej z tą w Fukushimie, a rząd Białorusi ewakuuje miejscowości przygraniczne. Podburzona rosyjska mniejszość występuje w masowych demonstracjach w Kłajpedzie, Wilnie i innych miastach. Podczas protestów, nieznani sprawcy detonują ładunek wybuchowy w tłumie. Ginie kilkudziesięciu Rosjan, kilkuset jest rannych. Kreml natychmiast obarcza odpowiedzialnością litewskich nacjonalistów. Następnego dnia rano, Flota Bałtycka (Defence24) staje w wejściu do portu, a piechota morska ląduje na mierzei kurońskiej (Gazeta). Przez granicę z Białorusią wchodzą z kolei rosyjskie siły pokojowe (Belsat). Kiedy cały świat tkwi jeszcze w szoku, starając się odgadnąć co naprawdę dzieje się na Litwie, a wojska NATO pospiesznie wsiadają na okręty desantowe w niemieckich portach, do podobnie spontanicznych wystąpień mniejszości rosyjskiej dochodzi w miastach na Łotwie i Estonii. Szokiem jest niespodziewane odłączenie się Narwy od Estonii (86% mieszkańców rosyjskojęzycznych), co otwiera drogę inwazji siłom rosyjskim (jedyny most pozwalający na przerzucenie sił z federacji). Trwa wojna informacyjna. Mnożą się sprzeczne informacje, plagą są wyłączenia prądu, blokowanie systemu bankowego i przeciążanie sieci telekomunikacyjnej. Panika na ulicach, wielu cywili próbuje uciekać, długie na kilometry korki zatykają autostrady. Po tygodniu chaosu, Flota Bałtycka kontroluje jedyny port Litwy, a Łotwy i Estonii blokuje. Żołnierze federacji, tworzą kordon sanitarny wbijający się nawet 80 km w głąb terytorium państw bałtyckich. Poza nim, z siłami litewskimi i sojuszniczymi walczą ludzie w nieoznakowanych mundurach, o których Rosja nic nie wie. Wojskom NATO, dzięki korytarzowi z Polski i desantom powietrznym, udaje się utrzymać kilka strategicznych punktów, m.in. wszystkie stolice (Defence24).



Rosja ogłasza jednostronne zawieszenie działań, a na forum ONZ żąda podjęcia kroków, zmierzających do zabezpieczenia życia i zdrowia prześladowanej mniejszości rosyjskiej. Chce autonomii dla poszczególnych regionów, odmawiając ich opuszczenia pod pozorem utrzymywania pokoju i niesienia pomocy humanitarnej. Długie konwoje białych ciężarówek dniem i nocą przewożą przez granicę zaopatrzenie (faktycznie w dużej mierze przewożą one sprzęt wojskowy). Rosja jest członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, więc nie dopuszcza do żadnej niekorzystnej dla siebie rezolucji (prawo weta). NATO stoi przed dylematem. Na zebranie odpowiednio dużych sił, mogących wyprzeć Rosjan z zajętego terenu, potrzebuje co najmniej trzech miesięcy, a wszyscy mają świadomość, że z uwagi na charakterystykę geograficzną, odbicie Litwy, Łotwy i Estonii będzie bardzo trudne, pociągnie też za sobą wiele ofiar wśród żołnierzy i cywilów. Na razie więc, ogranicza się do wymuszenia strefy zakazu lotów oraz blokady portu w Kaliningradzie. Na blokadę Sankt Petersburga nie ma już sił i środków. Poza tym, oznaczałoby to wypowiedzenie wojny Rosji, do czego nadal nie doszło. Rosja nie walczy z państwami bałtyckimi, tylko zabezpiecza swoją ludność przed lokalnymi nacjonalistami, czego rzekomo nie potrafią tamtejsze władze. Wywoływać wojnę przez jej formalne ogłoszenie? Czy iść w zamrożenie konfliktu? Większość państw opowiada się za zaakceptowaniem status quo i zebraniem sił. Zwłaszcza, że problemem są niepokoje muzułmańskie i zmiany rządów w UE, co jeszcze mocniej paraliżuje decyzyjność.
- Jeśli Rosjanie posuną się chociaż o krok dalej - mówią decydenci - wtedy nie będziemy mieli dla nich żadnej litości! A na razie, skupmy się na tym, by rozwiązać problemy na naszych południowych granicach, tak żebyśmy nie toczyli wojny na dwa fronty. Przez ten czas spokojnie też poukładamy sprawy w naszych państwach, stłumimy protesty, wyłonimy nowe rządy itd.


Przywódcy państw bałtyckich będą oburzeni, ale nic nie poradzą. W końcu, na części ich terytoriów będą stacjonować jednostki amerykańskie lub polskie (ewentualnie brytyjskie), gwarantując, że dalej Rosjanie już nie pójdą. Z drugiej strony wiele będzie można ugrać negocjacjami. Być może, za przyrzeczenie neutralności, ustępstwa wobec mniejszości i jakiś eksterytorialny korytarz transportowy do Kaliningradu, Rosja zgodzi się wycofać? Negocjacje będą na pewno długie i bardzo intensywne. Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, nowy tumult zacznie się na Ukrainie, w Gruzji, Armenii i Azerbejdżanie (OSW). W ogniu stanie Mołdawia (TVN24), a także bałkański tygiel (PR). Wszędzie tam, gdzie Rosja ma coś do powiedzenia i wszędzie tam chodzić będzie o ochronę życia i zdrowia rosyjskich obywateli. Czasami będą to zielone ludziki, a czasami jakieś pseudo bojówki lokalnych patriotów, żołnierze nowych republik albo organizacji, ochotnicy itp. Każdemu takiemu wydarzeniu towarzyszyć będzie kampania dezinformacyjna, propaganda i szereg działań wprowadzających dodatkowy chaos (np. zamachy bombowe, przekupywanie urzędników państwowych krajów unijnych, aktywizacja sponsorowanych rublem organizacji pozarządowych itp.- Telegraph). Taki scenariusz nie trudno jest przewidzieć i to do niego odnosi się lipcowy szczyt NATO w Warszawie. To takim wydarzeniom ma właśnie zapobiec ulokowanie kilku brygad zmechanizowanych na tzw. wschodniej flance Sojuszu. Tyle, że brygady są zbyt małą jednostką, by powstrzymać Rosjan. Mimo sojuszniczych deklaracji, pozwolą one co najwyżej uprawdopodobnić taki scenariusz, jak przeze mnie napisany. Jeśli dany kraj będzie chciał realnie obronić całość swojego terytorium, będzie niestety musiał liczyć na własną armię. Państwa bałtyckie sobie z tym nie poradzą. Zresztą nawet Polska, wobec zbyt małej liczebności naszych wojsk lądowych, będzie miała problem (być może powołanie Obrony Terytorialnej uratuje sytuację). Czy naprawdę sojusz, w którym pokładamy nasze nadzieje i uznajemy za filar narodowego bezpieczeństwa stać będzie tylko na tyle?

Tak, taka jest właśnie rzeczywistość. Sojusz może pomóc tylko tym, którzy są w stanie bronić się sami (Defence24).


2.1.3 Bliski Wschód



Pamiętać trzeba, że w tym samym okresie chaos trwać będzie w całym Maghrebie, Sahelu i na Półwyspie Arabskim. Nie wiemy, kto wyjdzie zwycięski z tego starcia. Wojna toczy się nie tylko między różnymi odłamami sunnitów (dominujących w świecie arabskim), ale także między sunnitami a szyitami. Prawdopodobne jest powstanie Kalifatu jako kraju uznanego przez społeczność międzynarodową (czyli dokładnie to, o co toczy się wojna w regionie). Jednak nie poprzez uznanie samej organizacji terrorystycznej za legalną, a poprzez dojście do władzy islamistów w którymś z krajów sunnickich. Prawdopodobnie będzie to Arabia Saudyjska, gdzie panująca monarchia powoli chyli się ku upadkowi. Niskie ceny ropy powodują, że kraj ten zbankrutuje w ciągu 3 lat (oficjalne wyliczenia). By odwlec ten moment, Saudowie zaangażują się już całkiem otwarcie w walkę z Iranem (w tej chwili jawnie walczą tylko w Syrii i Jemenie), jednocześnie niosąc na sztandarach imię Allaha. Przecież wahhabizm wywodzi się z salafizmu, a królestwo Saudów jest najbardziej konserwatywnym krajem muzułmańskim na świecie.

Mapa przedstawia obszar zamieszkany przez muzułmanów; sunnitów (zielony) i szyitów (fioletowy).

To co w Syrii robią ubrani na czarno rebelianci, w Arabii stanowi miejscowe prawo. Monarchia upadnie (katalizatorem niewypłacalność), a jej miejsce zajmą ludzie powiązani z Kalifatem i np. Bractwem Muzułmańskim. Od tego momentu trwać będzie próba sił pomiędzy Egiptem, Turcją, Arabią (już nie Saudyjską), a Iranem (i tym co zostanie z Iraku, bo to, że to państwo lada chwila upadnie jest niemal pewne). Jeśli w Egipcie do władzy ponownie dojdzie Bractwo Muzułmańskie (obalone przez przewrót wojskowy 4 lipca 2013 roku), to najpewniej sprzymierzy się on z Arabią, dołączą do nich mniejsze państwa, jak Libia, Katar, ZAE, Oman, a w dalszej perspektywie pewnie Afganistan i Pakistan. Pozycja Turcji i Iranu stanie się trudna. Zwłaszcza, że oliwy do ognia dolewają walczący o własne państwo Kurdowie. Już w tej chwili kontrolują cały północny Irak, część Syrii, oraz toczą walki w Turcji i Iranie. No i pamiętajmy, że to będzie tylko walka o dominację w regionie, która po prostu nałoży się na fundamentalistyczną rewolucję, czyli ekspansję terrorystycznego Kalifatu. W tej chwili wojska (to tylko uproszczenie terminologii, to nie jest armia w tradycyjnym znaczeniu) ISIS oraz ich sojuszników działają w Syrii, Iraku, Jemenie, Jordanii, Palestynie, Egipcie, Libii, Tunezji, Algierii, Somalii, Nigerii, Nigrze, Kamerunie, Czadzie, Afganistanie, Pakistanie, Indiach, Północnym Kaukazie (Rosja), Filipinach i Malezji. Największe terytoria kontroluje w Syrii i Iraku, Egipcie (Synaj), Libii (Syrta), oraz w Nigerii (północ kraju).

Aktualny zasięg terytorialny Kalifatu w Syrii i Iraku. Stan na 5 maja 2016 roku
Wbrew doniesieniom zachodnich mediów, straty terytorialne Państwa Islamskiego są mniejsze niż się podaje. Poza tym, dżihadyści prowadzą często skuteczne kontrataki. Główne problemy stwarzają im zresztą Rosjanie i Syryjczycy wierni Assadowi oraz Kurdowie. Alianckie naloty mają nikłą skuteczność, tak jak i wspierane przez nich grupy zbrojne. O ciągle porzucających pole walki siłach irackich szkoda gadać (kraj ten raczej nie przetrwa). Do gry wchodzą właśnie Turcja, a z nią Arabia Saudyjska, Iran i Izrael. A jeśli podsumujemy liczbę już zaangażowanych w tę wojnę państw, to można zaryzykować tezę, że toczy się tam trzecia wojna światowa. Czego można się spodziewać po tych wydarzeniach? Radykalizacji społeczeństw muzułmańskich. Łączenia się dotychczas walczących ze sobą grup islamistycznych w jedną organizację, upadku państw (szczególnie tych, których dochód opiera się na ropie), zmian granic i ogólnej przebudowy całego regionu. A co za tym idzie, wieloletnich niepokojów i wojen oraz stałego napływu uchodźców do Europy. Można też być pewnym, że wypadki na Bliskim Wschodzie pochłoną siły i środki takich państw jak USA, Francja, Hiszpania, Włochy, Grecja i Rosja, ponieważ wszystkie wystąpią w obronie swojej dotychczasowej strefy wpływów.


Jedno jest pewne. Żadna wojna nie trwa wiecznie i ta także kiedyś się skończy. Nie wiadomo tylko kto ją wygra. Na pewno jednak nie nastąpi to dopóty, dopóki jej trwanie będzie w interesie mocarstw. Nie wierzmy w żadne międzynarodowe mediacje i rozejmy, jak ten, który miał obowiązywać w sprawie syryjskiego Aleppo. To gra pozorów i kłamstw. Przykładem niech będzie rosyjskie zobowiązanie do wycofania korpusu ekspedycyjnego (TVN24). Faktycznie, FR załadowała na statki zużyty sprzęt i kilka ciężarówek (pamiętając, by odpowiednio wyeksponować ten fakt w mediach), a następnego dnia na lotniskach Latakii wylądowała cała eskadra śmigłowców bojowych (o czym już nie mówiono - Defence24). O zagraniach Turcji pisałem wcześniej. Podobnie postępują wszystkie zainteresowane strony.


Trzeba też brać pod uwagę niebezpieczeństwo rozlania się konfliktu bliskowschodniego po świecie, w tym, w pierwszej kolejności na Azję Centralną. Już wcześniej działały tam ruchy dżihadystyczne, np: Islamski Ruch Uzbekistanu czy Islamska Partia Odrodzenia Tadżykistanu. Wszystko zależy od tego jak potoczą się sprawy w Afganistanie i Pakistanie oraz w starciu Azerbejdżanu z Armenią o Górski Karabach. Upadek Pakistanu lub Afganistanu (w rozumieniu obecnych władz) doprowadzi do przetasowań w Turkmenistanie, Uzbekistanie i Tadżykistanie. Upadek Azerbejdżanu otworzy drogę na Górny Kaukaz (zresztą, tak samo jak jego zwycięstwo w wojnie), istną beczkę prochu, a także zmusi do działania Iran, tak jak Azerowie, całkowicie szyicki. Destabilizacja i tak średnio zrównoważonej Azji Środkowej (poza Kirgistanem) zwróci uwagę Chin, a stąd już prosta droga do próby sił Federacji Rosyjskiej, Kazachstanu i właśnie Chińskiej Republiki Ludowej.

Azja Centralna z zaznaczoną dawną granicą ZSRR - źródło: indiana.edu


Co prawda, w niniejszej pracy niewiele uwagi poświęcam temu co dzieje się na Dalekim Wschodzie, ale dla pełnego zobrazowania sytuacji na świecie, należy powiedzieć o tym kilka słów więcej. Problemem tego regionu jest nieobliczalna Korea Północna, która w ostatnim czasie rozbudowała swój arsenał atomowy. Jest raczej niewielki (nie wiadomo ile mają bomb - eksperci obstawiają między 3 a 8 sztuk), a i środki jego przenoszenia pozostawiają wiele do życzenia (kolejne próby rakietowe kończą się kompromitacją). Co niespecjalnie uspokaja inne kraje regionu. Tak niszczycielska siła w zupełnie nieobliczalnych rękach, plus ekspansywna polityka Chin, doprowadza do tarć dyplomatycznych pomiędzy ChRL, FR, USA, Koreą Południową i Japonią. Ta ostatnia zmieniła właśnie swoją obowiązującą od zakończenia II wojny światowej doktrynę militarną. Do tej pory formalnie nie posiadała armii, a rozbudowaną strukturalnie obronę terytorialną, nazywaną Siłami Samoobrony (JDF). Według pacyfistycznej konstytucji kraju, siłom tym nie wolno było posiadać broni ofensywnej, ani prowadzić działań nie związanych bezpośrednio z obroną terytorialną. Jak to wśród Japończyków, zasady te były stosowane na tyle dosłownie, że w formacji tej nie używa się stopni wojskowych, a wszyscy jej członkowie są cywilami, którzy podlegają sądom cywilnym. Jednak w ostatnim czasie poczyniono pewne zmiany. Chociaż mówi się o zmianie konstytucji, na razie wprowadzono jedynie pewne modyfikacje. Stale rozbudowywany jest arsenał (także o środki ofensywne, pozwalające na przeprowadzenie ataku wyprzedzającego), a od września 2015 doktryna pozwala na działanie poza terytorium Japonii, jeśli zagrożeni są jej sojusznicy. Siły Samoobrony stanowią, według rankingu Global Firepower 2015, aż 9 siłę militarną świata.

Z samoobrony została głównie nazwa.

Czy taka zmiana w konserwatywnej i pacyfistycznej Japonii nie powinna mówić nam czegoś ważnego o zachodzących zmianach w globalnym porządku?


2.2 Wewnętrzne

 
Wiadomo więc, że największym zagrożeniem zewnętrznym jest wojna oraz następująca zmiana układu sił na świecie.


Jednak ważniejsze od niebezpieczeństw zewnętrznych są zagrożenia wewnętrzne. Nasze, europejskie. To one mogą tak naprawdę zamienić zielony i bezpieczny rajski ogród, jakim stała się w znacznej części Europa, w trawioną pożarami, głodem i chorobami pustynię.
Można je podzielić na trzy kategorie:

terroryzm, radykalizm i rozbicie.


2.2.1 Widmo terroryzmu



Nie oszukujmy się. Ataki terrorystyczne będą naszą zmorą jeszcze przez dobrych kilka lat. Nie istnieje metoda, działanie lub prawo, które pozwoliłyby powstrzymać wszystkich zamachowców. Nawet w najbardziej policyjnym państwie, jeden człowiek, działający w oderwaniu od jakiejkolwiek organizacji, jest w stanie przeprowadzić taki czy inny akt terroru. Wystarczy, że zdetonuje ładunek wybuchowy, który wcześniej przygotuje we własnym domu. W dodatku użyje do tego substancji i produktów dostępnych w każdym sklepie. Internet dostarczy wszelkich koniecznych informacji na ten temat. Albo po prostu napadnie kogoś z nożem w ręku, jak ostatnio dzieje się w Izraelu (TVN24).
Czym innym jest jednak taka indywidualna eskapada samotnego wilka (lub szaleńca), będąca statystyczną ewentualnością, a czym innym szeroko zakrojone akcje terrorystyczne. Te drugie, zaplanowane i wykonane przez profesjonalistów, są dużo groźniejsze, bo powodują dużo większą liczbę ofiar. To właśnie przed tym drugim typem chroni dobrze działający wymiar sprawiedliwości i aparat służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, a w walce z terrorem międzynarodowym także wywiad i kontrwywiad. Bez dobrze zorganizowanego państwa, zapobieganie tego typu aktom jest prawie niemożliwe. To dlatego Francja od pół roku utrzymuje stan wyjątkowy, a żołnierze patrolują ulice miast (TVN24). Władze świetnie zdają sobie sprawę (czego nie kryje Daesh), że ich państwo stało się głównym celem ataków terrorystycznych. Sytuacja ta utrzyma się przynajmniej do czerwcowych mistrzostw w piłce nożnej, ale pewnie znacznie dłużej. Ataki na Euro 2016 byłyby wielkim propagandowym zwycięstwem Kalifatu (Onet). Poza tym, narastający terror w przededniu referendum na temat wystąpienia z UE Wielkiej Brytanii, praktycznie przesądzałby wynik na korzyść secesjonistów.

Badania opinii publicznej: za pozostaniem w UE (niebieski), przeciw (czerwony) i
nie mam zdania (czarny).

W tej chwili ilość zwolenników i przeciwników Brexitu jest niemal równa i nie da się przewidzieć wyniku głosowania. Wiadomo tylko, że gdyby wygrali eurosceptycy, osłabiłoby to zarówno Unię, jak i Wielką Brytanię. Dla nas izolacjonizm Brytyjczyków to także zły znak. Nie tylko z uwagi na status Polonii, problemy ze swobodnym przepływem osób i towarów, ale także na utratę naszego strategicznego sojusznika na forum unijnym (w tym także w kontekście obrony flanki wschodniej Sojuszu Północnoatlantyckiego). W następstwie, ponowione zostanie referendum niepodległościowe w Szkocji, co jeszcze bardziej osłabi Commonwealth. Na taki rozwój wydarzeń stawiać będzie Daesh, dlatego możliwe, że ataki przeprowadzone zostaną także na angielskiej ziemi.

Myli się ten, kto myśli, że wybranie muzułmanina na burmistrza Londynu (Sadiq Khan) dowodzi dobrych relacji pomiędzy muzułmanami a chrześcijanami. Tak jak wszędzie, gdzie istnieją zupełnie wyizolowane z zachodniej kultury, a często i prawa, muzułmańskie dzielnice, musi dochodzić do napięć. Wszędzie tam działają salafickie meczety, w których radykalni imamowie nawołują do dżihadu. Dlatego na ataki terrorystyczne najbardziej narażone są Francja, Belgia, Niemcy, Szwecja i Wielka Brytania. Nie chodzi tylko o stronę techniczną, fakt dużego skupiska ludzkiego takiego samego wyznania, w którym łatwo przygotować plany i materiały do zamachu. Jak pokazuje przykład Belgii, to oczywiście ma znaczenie, ale z punktu widzenia pożądanych do osiągnięcia celów, chodzi o sprowokowanie represji wobec muzułmanów. Pacyfikacja muzułmańskich dzielnic przez wojsko czy brutalność protestów ruchów antyimigranckich, to woda na młyn islamskich rekruterów. Im więcej zwolenników dżihadu, tym lepiej. A do tego trzeba krwawych zamachów. Najlepiej na medialnie nośnych imprezach, jak Euro 2016 albo Światowe Dni Młodzieży. Zadanie jest tym łatwiejsze, że gro zamachowców to osoby urodzone i wychowane w krajach europejskich, które następnie atakują. Wychowali się w tych miastach, znają język, niuanse życia społecznego i topografię. Europejscy dżihadyści są dobrze rozpoznani przez służby i dokładnie wiadomo, ilu i dokąd ich wyjechało (np. 1200 Francuzów walczy w Syrii).

Wykres pokazujący miasta z których pochodzą znani władzom belgijscy dżihadyści.


Ale cóż z tego, skoro przenikają oni do Europy podając się za emigrantów i podróżują po niej swobodnie, wykorzystując strefę Schengen i brak granic. Jak podaje szef Europolu, w ten sposób na nasz kontynent dostało się nawet do 5000 bojowników. Prawdziwą skalę tego zagrożenia można pojąć dopiero, jeśli uświadomimy sobie, że katastrofalne w skutkach listopadowe ataki w Paryżu, przeprowadziło zaledwie 9 osób. Zresztą ataków terrorystycznych w ostatnim półroczu było naprawdę wiele (źródło), tyle że głównie poza Europą, np. w Pakistanie, Iraku, Jemenie, Syrii. Jeśli wliczymy wszystkie zamachy, także te będące częścią działań wojennych (w wielu krajach granica między działaniem cywilnym a wojskowym powoli się zaciera), uzyskamy liczbę ponad 7000 zabitych i ok. 10 000 rannych.


Jakich konkretnie działań możemy się spodziewać? Tak jak wspominałem, terrorystom najłatwiej operować na terenach, na których mogą się ukryć i przygotować do działania. Są to rejony o dużym nasyceniu bliskowschodnią imigracją, ale nie tą najnowszą, tylko tą już osiadłą i wrośniętą w miejskie struktury przynajmniej od kilkunastu lat. Muszą to być też duże miasta, ponieważ wtopienie się w tłum utrudnia służbom obserwację, a z drugiej strony ewentualny zamach pociągnie za sobą większą liczbę ofiar. Będzie wobec tego bardziej medialny. Celem są wszelkie instytucje użyteczności publicznej oraz środki komunikacji miejskiej. Do tego każde większe skupiska ludzkie, np. związane z wydarzeniami sportowymi bądź religijnymi (nie jedźcie na Euro2016). Środki zamachu przeważnie ograniczone są do ładunków wybuchowych, broni maszynowej lub białej (noży, maczet). Nie należy jednak odrzucać możliwości użycia innych, kombinowanych środków np. broni chemicznej (skażenie, zatrucie), ataku na elektrownie jądrowe itp. Tradycyjnym celem zamachowców są też pociągi i samoloty, przemieszczające się na trasach krajowych lub międzynarodowych.



Rok 2016 i kolejny będą latami krytycznymi dla Unii Europejskiej. Pamiętajmy, że zamachy to nie wszystko, głównym celem tak terrorystów, jak i agentury światowych hegemonów, jest destabilizacja naszego regionu. To oznacza zamieszki i brutalne protesty (wystarczy grupa agentów, która przeprowadzi prowokacje), policję i wojsko na ulicach, kontrole graniczne, przeszukania i aresztowania, akty odwetu, podpalenia i przewroty polityczne. Osobiście, uważam, że po Europie należy poruszać się z dużą ostrożnością i zdecydowanie unikać dużych skupisk ludzkich. A już całkowicie unikać wszelkich podróży na Bliski Wschód lub do Maghrebu (zapomnieć o wakacjach w tamtych rejonach, nawet jeśli będą tanie). Czy wobec tego pozostaje wyjechać gdzieś w góry i wieść pustelnicze życie przez następnych kilka lat? Nie ma co przesadzać. Po prostu zachowajmy zdrowy rozsądek i minimum ostrożności.


Czy Polska jest w tym kontekście bezpieczna? Oczywiście, że nie. Natomiast z uwagi na homogeniczność naszego społeczeństwa, jakikolwiek atak będzie trudny do przeprowadzenia (może z wyjątkiem Światowych Dni Młodzieży). Zagrożone mogą być wielkie miasta, ale to też w sposób ograniczony. Niemniej, nasze służby nie działają w 100% sprawnie, dlatego chronieni jesteśmy bardziej przez własną historię i strukturę społeczną, niż faktyczne działania aparatu państwowego. W tej chwili nie prowadzimy też działań zbrojnych przeciwko ISIS, toteż pozostajemy na obrzeżach zainteresowania Kalifatu. Przez Polskę prowadzą szlaki przemytnicze, ale to na razie tyle. Mówiąc brutalnie, trochę szkoda dobrych dżihadystów na ataki w kraju, który, z punktu widzenia bliskowschodniej polityki, niewiele może i niewiele znaczy. W dodatku, kraju jawnie antyislamskim - bo taką mamy opinię w świecie arabskim. Być może mogą nas czekać ograniczone w skali ataki samotnych wilków, ale raczej nie zorganizowanie akcje, takie jak te w Paryżu czy Brukseli. Sytuacja ta może się zmienić i ulec pogorszeniu, ale nadal będzie znacznie lepsza niż w krajach zachodniej Europy. Dla nas większym zagrożeniem zawsze będzie wojna na wschodzie niż islamski terroryzm.

2.2.2 Radykalizm



A wszystko przez imigrantów, prawda? Otóż nie. Czy naprawdę są źródłem terroryzmu? Przyczyną wszelkich kłopotów jakie spotykają Unię? Na świecie, wokół całej Europy trwa wojna i nasz kontynent jest logicznym miejscem ucieczki ludności przed śmiercią i cierpieniem. Czy jak w Polsce przez wiele tygodni padał deszcz i rzeki wystąpiły z koryt doprowadzając do powodzi, to też wszyscy winili pogodę? Bo z tego co pamiętam, główną winą obarczono lata zaniedbań w infrastrukturze przeciwpowodziowej, ignorancję samorządów i państwa. Pewnie, że to duże uproszczenie. W końcu wśród uchodźców jest też wielu imigrantów ekonomicznych, ale porównanie jest adekwatne. Gdybyśmy dbali o system i egzekwowanie prawa oraz dynamicznie reagowali na zagrożenia, sytuacja nie wymknęłaby się spod kontroli. Tymczasem niekontrolowany napływ ludzi pozwolił rozwinąć skrzydła nie tylko terrorystom, ale też wszelkiej przestępczości. Przemytnikom narkotyków i broni, handlarzom niewolników (seksbiznes), złodziejom, bandytom itd. Na przewożeniu ludzi przez Morze Śródziemne powstają całe gangsterskie fortuny. To z kolei musiało doprowadzić do wzrostu przestępczości, któremu przeciążone służby nie mogą sprostać. Gdzie znowu dochodzimy do zagrożenia terrorystycznego. Prócz tego, rośnie poczucie zagrożenia wśród miejscowej ludności. W dodatku nie zostaje rozładowane działaniami administracyjnymi. Napięta sytuacja trwa dni, tygodnie i miesiące. W końcu frustracja i strach, zastępują początkową empatię i chęć niesienia pomocy. Irytacja przeradza się w złość, a stąd już tylko krok do ulicznych demonstracji i zamieszek na tle kulturowym. Te, tłumione są przez władze bojące się pogromów, a to znowu wzmaga poczucie niesprawiedliwości wśród sfrustrowanych obywateli.

Tym sposobem docieramy do punktu, w którym zawiedzeni dotychczasowym porządkiem ludzie, wybierają w najbliższych wyborach siły skrajne, często silnie nacjonalistyczne. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w trapionej przez zalew imigrantów i ataki terrorystyczne Francji. Jeszcze kilka lat temu nacjonalistyczna partia Front Narodowy Marine Le Pen uznawana była za marginalną, utożsamianą z zacofaniem i buractwem. W grudniu 2015 roku omal nie wygrała wyborów samorządowych. W niektórych departamentach poparcie dla jej kandydatów przekraczało w pierwszej turze 40% (np. dotknięte przez zalew imigrantów Calais i alpejskie Côte d'Azur). Ponieważ jednak francuski system wyborczy ma też drugą turę, głównym partiom udało się zawrzeć pospiesznie wypracowane, szerokie porozumienie. Polegało ono na wycofaniu się części kandydatów i skonsolidowaniu głosów na najpopularniejszych w danym regionie politykach, niezależnie od ich politycznej afiliacji, byleby nie radykalnych. Wszystko w celu zablokowania wygranej FN. Pomogło też taktyczne głosowanie wyborców tychże partii, na tzw. mniejsze zło. Tym sposobem, oszukując nieco zasady demokracji, odwleczono to, co wydaje się nieuchronne. Front Narodowy zdobył jedynieponad 27% głosów w skali kraju (czyli ponad 6,8 mln), przy 40% umiarkowanej prawicy i 31% dla lewicy. Tymczasem wybory prezydenckie w Austrii, wygrywa kandydat nacjonalistycznej partii FPÖ (PSZ), a w Niemczech rośnie w siłę antyestablishmentowa AfD. A przecież nie tak dawno scenę polityczną Grecji, Portugalii i Hiszpanii, przejęły ugrupowania powstałe na fali społecznego niezadowolenia i bankrutujących gospodarek. Tyle że wtedy były to partie skrajnie lewicowe. Ludzie są zmęczeni dotychczasową władzą i jest to po wielu latach rządów tych samych polityków, zjawisko zupełnie naturalne. Na to nakłada się jednak postępująca radykalizacja przekonań wywołana kryzysem gospodarczym, falą imigracyjną i zagrożeniem terrorystycznym. Mówiąc krótko, poczuciem utraty bezpieczeństwa, które, powodując strach, wzbudza nieracjonalną chęć wyboru łatwych i szybkich rozwiązań. A takie rzadko bywają właściwymi w dłuższej perspektywie czasowej. Przed nami lata rządów populistów, a im bardziej zagrożeni będą czuć się obywatele, tym bardziej radykalnych wybiorą przedstawicieli.


Vox populi, vox Dei - głos ludu, głosem Boga. To dlatego radykałowie będą prześcigać się w coraz śmielszych pomysłach. Zamknięcie granic? Natychmiast. Stworzenie obozów przejściowych (a naprawdę koncentracyjnych)? Nie ma sprawy. Zawieszenie praw obywatelskich, stany wyjątkowe, przymusowy pobór do wojska, zawieszenie wyborów itd. Przykłady można mnożyć. Przecież radykalizm, chociaż wyniesiony do władzy na fali zagrożeń ze strony ruchów islamistycznych, przełoży się także na wszelkie inne aspekty działalności państwowej, w tym na politykę unijną i tą względem np. działań Rosji. Czy solidarność europejska to wytrzyma? Być może, jeśli wykorzystamy kryzys do reformy Unii. Przy czym będzie to o tyle trudne, że wszelkie europejskie skrajni ruchy i partie, grać będą na rozbicie UE, izolacjonizm oraz zbliżenie z Rosją. Dla naszego regionu to ogromne zagrożenie i nie lada wyzwanie.

2.2.3 Rozbicie



Radykalizm i nacjonalizm (bez związku z patriotyzmem), taki, który idzie w izolacjonizm, egoizm, a czasem ksenofobię, stanowi istotne zagrożenie dla jedności Unii Europejskiej. Trzeba jednak uczciwie zauważyć, że w niektórych krajach radykalne ugrupowania mają charakter stricte lewicowy. Tak jest przecież z grecką Syrizą, hiszpańskim Podemos, czy niemieckim Die Linke. To dlatego wszystkie tego typu grupy, finansowane są przez Kreml. Sprawa jest na tyle czytelna i jednowymiarowa, że każdy przywódca skrajnych partii, czuje się w obowiązku złożyć wizytę Władimirowi Putinowi. Tak było z Marine Le Pen, tak było z przywódcą węgierskiego Jobbik, Gáborem Voną. Jeśli nie wizyta w Moskwie, to przynajmniej publiczne słowa popierające Rosję w sprawie aneksji Krymu, albo interwencji w Syrii (Defence24).


Jeśli ludzie ci w jakikolwiek sposób zdobędą lub zbliżą się do władzy, spodziewajmy się zniesienia sankcji nałożonych na Federację Rosyjską, oraz sprzymierzenia się z nią w walce z Kalifatem. Pamiętajmy niesławny przykład niemieckiego kanclerza Gerharda Schrödera, który będąc na urzędzie, latami lobbował na rzecz Rosji, m.in. pośrednio zablokował polsko-norweski projekt połączenia gazowego, zamiast czego powstała pierwsza nitka gazociągu NordStream. A gdy jego kadencja upłynęła, otrzymał w nagrodę ciepłą posadkę w Gazpromie (Natemat). Agentura wpływu jest więc faktem także dzisiaj, a dojście tych ludzi do władzy przysporzy nam nowych wrogów w Europie. Taki rozwój wypadków rodzić będzie międzynarodowe reperkusje. Polska zostanie sama z problemem wschodniej flanki NATO. Liczyć będziemy mogli najwyżej na USA i ewentualnie Wielką Brytanię. Scenariusz z bałtyckiego gambitu stanie się bardzo prawdopodobny, a do tego dojdzie jeszcze intensyfikacja rosyjskich działań na Ukrainie i w Gruzji. Sojusz Europy z Rosją rozsierdzi Turcję, która wraz ze swoimi sojusznikami zadba o rozpalenie konfliktu między Armenią a Azerbejdżanem (a do tego zamknie cieśninę Bosfor, co i tak zmusi Rosjan do poszukiwania drogi lądowej do Syrii - Forsal). Sytuacja zamiast ulec poprawie, doprowadzi do ostatecznego rozbicia Unii Europejskiej i możemy tylko mieć nadzieję, że do tego czasu uda się zbudować silne porozumienie państw środka, tzw. międzymorza.


W tym miejscu ważna uwaga. Istnienie Unii Europejskiej jest jednym z gwarantów naszego bezpieczeństwa. Każdy kto przyklaśnie rozpadowi eurokołchozu”, chyba nie zdaje sobie sprawy w jak niebezpiecznym momencie historii się znaleźliśmy. Rozpad, prócz powrotu granic (co i tak nastąpi, przynajmniej czasowo), oznacza przecież rozbicie jedności i uzależnienie jakiekolwiek pomocy czy wzajemności między państwami europejskimi, od widzimisię rządzących, ich dobrej woli, a nie tak jak teraz, twardego prawa. Unia, oczywiście, nie rozpadnie się z dnia na dzień, to zbyt skomplikowany organizm, oparty na wielu umowach międzynarodowych i aktach prawnych. Nastąpi to etapami i niejako de facto”: i) granice, zmiana prawa krajowego w oderwaniu albo i wbrew przepisom unijnym (kraje powołają się przy tym na własne konstytucje, jako nadrzędne); ii) wypowiedzenie niektórych umów międzynarodowych; iii) brak porozumienia wszystkich członków wspólnoty i podejmowanie indywidualnych działań na arenie międzynarodowej. Powstanie grup interesu opartych na tradycyjnych sojuszach (np. oddzielnie państwa południa, obok Francja-Niemcy, osamotniona Europa Wschodnia itd.).

Oczywiście, istnieje pewna ewentualność, która przypieczętuje śmierć Unii, praktycznie z dnia na dzień. Dla przykładu, wyobraźmy sobie sytuację, w której w wyniku podłożonych ładunków wybuchowych wali się brukselski budynek Komisji oraz Parlament, grzebiąc w swoich gruzach wielu urzędników, komisarzy i parlamentarzystów. Co prawda, Unia dysponuje innymi lokalizacjami (np. w Strasburgu), ale przeprowadzenie jakichkolwiek wyborów uzupełniających w warunkach wprowadzonego w różnych krajach Europy stanu wyjątkowego, będzie zwyczajnie niemożliwe. A co jeśli zrealizuje się scenariusz, o którym pisałem a propos Belgii? Zbrojne powstanie, które praktycznie wyłączy z użytkowania całe miasto razem z jego instytucjami?


Ale po co fantazjować, jeśli w perspektywie zaledwie miesiąca o wystąpieniu z Unii może postanowić Wielka Brytania, kraj dla niej absolutnie kluczowy tak gospodarczo, jak politycznie. Zwracam uwagę zwłaszcza na gospodarkę. Rozpad wspólnoty to utrata wolnego i otwartego rynku. To stracenie zamówień przez firmy i bankructwo, to powrót do kraju wielu emigrantów zarobkowych, a co za tym idzie także gwałtownie rosnące bezrobocie. To załamanie się euro i możliwa hiperinflacja. W efekcie ostateczne zerwanie solidarności gospodarczej i wprowadzenie mechanizmów chroniących rynki krajowe przed towarami i pracownikami zagranicznymi. To krach na europejskich giełdach, a dalej bankructwa banków. To absolutny chaos, przy którym kryzys gospodarczy lat 2008-2009 wyda się dziecinną igraszką.


Podsumowanie



Filarami naszego bezpieczeństwa są Unia Europejska, NATO oraz własna armia. Na żadnym z tych elementów nie możemy w tej chwili polegać, ale musimy robić wszystko, by zmienić ten stan rzeczy. Musimy wykazać się wspólnotową solidarnością, musimy animować politykę NATO i musimy rozbudowywać naszą armię, nie jutro, nie za rok ale dzisiaj, teraz, natychmiast. Jest to nasze być albo nie być. W najlepszym razie, wyjdziemy z tego kryzysu wzmocnieni, a sprawa rozejdzie się po kościach (mało prawdopodobne). Nasze działania wewnątrz wspólnoty muszą prowadzić z jednej strony do wzmocnienia współpracy, ale z drugiej do koniecznych reform jej polityki i prawa. Nie możemy jednak godzić się na wszystko, bo rozpad unii jest na tyle realny, że przedkładając jej interesy nad swoimi, postawimy się w niekorzystnej sytuacji, kiedy jej zabraknie. Ponadto, na pewne sprawy nie mamy wpływu. Nie uszczelnimy niemieckich granic i nie zamkniemy ich salafickich meczetów. Nie zagłosujemy w brytyjskim referendum i nie zreformujemy greckiej gospodarki. Nie zbudujemy Belgom armii i nie powstrzymamy wszystkich zamachów.


Nawet NATO, którego spiritus movens są przecież USA, może okazać się siłą niewystarczającą do zapewnienia nam bezpieczeństwa. Sojusz gotowy jest działać tak jak dotychczas, czyli poprzez marynarkę i lotnictwo, ale z zaangażowaniem wojsk lądowych jest znacznie gorzej. Jeśli już, nastąpi to w ograniczonym zakresie (zapowiadane na szczyt NATO w Warszawie, dwie brygady). W ostatecznym rozrachunku, możemy liczyć tylko na siebie. A nasza armia jest w tej chwili w marnym stanie (przede wszystkim, osobowym). Co prawda MON stara się sytuację naprawić, ale nie ma gwarancji, że dane nam będą jeszcze co najmniej 2-3 lata spokoju, a tyle czasu potrzeba, by istotnie wzmocnić nasz potencjał obronny i mieć jakiekolwiek nadzieje na powstrzymanie agresora.


Józef Piłsudski, będąc już u schyłku życia, miał powiedzieć: 
 
"Balansujcie jak długo się da, a gdy się nie da, podpalcie świat."


Miał na myśli położenie między radziecką Rosją, a hitlerowskimi Niemcami. Między walczącymi o wpływy hegemonami. Odwieczny polski problem, z którym ponownie musimy się zmierzyć. Dziś jednak powinniśmy być mądrzejsi o historyczne doświadczenia. Jesteśmy zbyt słabi militarnie, by angażować się w wojny i zbyt słabo kreowaliśmy naszą politykę regionalną, by stać się (mimo naturalnych przesłanek) przeciwwagą dla Wschodu i Zachodu. Dlatego póki tego stanu rzeczy nie zmienimy (przez pracę wewnętrzną), musimy wspierać Zachód. A kiedy w wyniku rozwoju sytuacji, przestanie on gwarantować nasze bezpieczeństwo, priorytetem musi być odsunięcie wojny od naszego terytorium. Choćby oznaczało to odwrócenie się plecami do dotychczasowych sojuszników. Nie popełniajmy błędów Józefa Becka, który w swoim (tak dziś lubianym) pompatycznym przemówieniu stawiał jakiś przedziwny twór nazywany honorem narodu wyżej niż życie obywateli i integralność państwa polskiego. Nie ma czegoś takiego jak honor w polityce międzynarodowej. Są tylko partykularne interesy i pragmatyzm, a ten ostatni powinien być dla nas jedynym wyznacznikiem polityki. Owszem, budujmy Międzymorze powolnymi, mozolnymi krokami. Proces ten zajmie lata, nie kilka i nie kilkanaście, ale dziesiątki. Nie ma nic złego w ustanowieniu tak dalekosiężnego kursu naszej polityki. W końcu Niemcy od ponad stu pięćdziesięciu lat forsują swoją Mitteleuropę (koncepcja ta w naturalny sposób ewoluowała z militaryzmu w dominację gospodarczo-polityczną).
Terroryzm, radykalizm i rozbicie jedności. To musimy, my jako Europa, przetrwać.
To tyle, jeśli chodzi o wielką politykę, na którą większość z nas nie ma wpływu. Jak odnaleźć się w tym wszystkim, z pozycji zwykłego, szarego obywatela? Rozpisałem się ponad miarę, więc nie będę już zagłębiać się i straszyć wojną, konwencjonalną lub jądrową. Uważam bowiem, że Polska jest mimo wszystko jednym z bardziej bezpiecznych krajów w całej tej zawierusze i jeśli będziemy mieli choć trochę oleju w głowie, łut szczęścia, wyjdziemy z tych niespokojnych czasów wzmocnieni. Jako obywatele pamiętajmy, że kryzys międzynarodowy pociągnie za sobą głównie problemy gospodarcze i finansowe. Giełdy i banki będą w tarapatach i kto ma akcje, obligacje lub korzysta z innych instrumentów finansowych, powinien raczej pieniądze wypłacić, kupić za nie złoto lub srebro i wsadzić w skarpety. Przynajmniej na najbliższe dwa lata. Oprócz tego nie podróżujmy w miejsca zagrożone terroryzmem lub wojną. Jeśli na takich terenach mieszkamy, pora pomyśleć o przeprowadzce. Zachowajmy czujność w masowych środkach komunikacji i nie dajmy się zwariować. Przede wszystkim, należy spodziewać się chaosu informacyjnego, zwykłych wierutnych bzdur, kłamstw i przeinaczeń obliczonych na sensację i sianie paniki. Spokojnie czekajmy na potwierdzenie informacji i wtedy dopiero analizujmy fakty, a nie plotki. Strach jest złym doradcą, a wszystko ma swoją przyczynę. Starajmy się zrozumieć wydarzenia.

Mam nadzieję, że przedstawione w niniejszej publikacji informacje i przemyślenia, przyczynią się do lepszego zrozumienia tego co się dzieje. Krótki z początku artykuł urósł do iście gargantuicznych rozmiarów. Starałem się w nim zawrzeć wszystko co istotne, jednocześnie unikając zbędnej grafomanii. Czy wyszło? Ktokolwiek dotarł do końca tego tekstu, już pewnie ma wyrobioną opinię :-)
Życzę wszystkim powodzenia. To, że stoimy na krawędzi, nie znaczy jeszcze, że spadniemy w przepaść. Świat zmieniał się już nie raz i ten też nie będzie ostatnim. Trzeba wierzyć, że będzie dobrze.




maj 2016

Autor: Filip Dąb-Mirowski

5 komentarzy:

  1. Bardzo dobry artykuł, gratuluję.
    Z uwag:
    1) prawie że zupełny brak Chin w układance. CHRL wzięty jakby w nawias, w sensie, że procesy o których tu mowa są realistyczne i w rzeczywistości biorą pod uwagę wielką rolę Chin, ale w artykule nie jest to opisane. Bartosiak się kłania w tym zakresie.
    2) Uwaga o Ruchu Narodowym. Ja rozumiem, że nie trzeba lubić, sam nie jestem narodowcem, ale słowa o finansowaniu przez Putina jednak są krokiem za daleko, zdradzają emocjonalne nastawienie.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za uwagi,

      ad 1

      Niestety, przy tak obszernym zagadnieniu musiałem iść na kompromisy i trochę ograniczać się tematycznie. O Chinach jest, w kontekście USA, Rosji i układu sił w Azji Centralnej. CHRL jako takie, nie stanowią dla nas bezpośredniego zagrożenia (a mogą nawet pomóc, jeśli idea nowego jedwabnego szlaku stanie się faktem). A publikacja mówi o zagrożeniach dla Europy.

      Ad 2

      Słuszna uwaga (z wyjatkiem tej o emocjach). Zastanawiałem się długo nad tym i faktycznie, zastosowałem zbyt duże uproszczenie. Bezpośrednich dowodów na finansowanie RN przez Rosjan w tej chwili nie ma, pomimo bardzo silnych prorosyjskich sympatii niektórych działaczy. Jest oczywiście sprawa płk Alksandra Samożniewa, jest ONR (który już wystąpił z RN), są pojedyncze znaki zapytania w postaci np: przypadku Marii Pyż. Za dużo by jednak opisywać, dlatego poprawiłem zdanie usuwając "finansowanie", a zastępując dużo bardziej ogólnymi "sympatiami".

      Usuń
    2. Oczywiście. Co Chin chodziło mi o to, że z artykułu można by wywnioskować, że USA odpuszczają w pewnych sferach głównie ze względu na słabnięcie i złe decyzje Obamy, natomiast wydaje się, że głównym powodem jest "pivot na Pacyfik". Z tego wynika też rozpychanie się Rosji i Turcji które grają już o pozycje w nowym ładzie. Ale nie chce robić wrażenia krytykanctwa, jak wspomniałem, bardzo dobry, przekrojowy artykuł.

      Usuń
    3. Temat ze zmianą środka ciężkości polityki zagranicznej USA z Europy na Azję jest frapujący i być może zbyt mocno okroiłem go tylko do relacji z Chinami. Być może należy mu się osobny artykuł. Co do powyższej publikacji, wydaje mi się, że istota problemu naprawdę polega na tym jak prezydent Obama radzi sobie w polityce zagranicznej tak ogólnie. Przecież zacieśnianie relacji ze strefą Pacyfiku (budowa baz) zaczęła się już za Clintona i była kontynuowana przez Busha (pomijając już Nixona). Prawdziwą nowością jest raczej "przytulanie" Afryki. A czy podczas zimnej wojny skuteczność polityki USA uzależniona była od tego, w którym regionie akurat leżały geopolityczne konfitury? Raczej nie, USA wszędzie pilnowały swoich interesów i co najwyżej poświęcały jeszcze więcej uwagi regionom szczególnie ważnym na daną chwilę.

      Bez obaw, po prostu sobie dyskutujemy na ciekawe tematy. Dyskusja rozwija i mogę tylko żałować, że mało komu chce się komentować :)

      Usuń
    4. Nie ma u nas za bardzo tradycji geopolitycznych (za to są potężne mesjanistyczne), ludzie nie rozumieją polityki w ten sposób, wolą emocje i zero-jedynkowe wartościowanie (nie lubimy UE? No to kto przeciwko niej ten dobry!). Trochę może się to zmienia, szczególnie dzięki popularyzatorom (np. wspomniany Bartosiak).

      Co do tego pivotu to oczywiście sprawa niespadła z nieba, ale przynajmniej według wiedzy którą mam zdecydowana zmiana dokonała się w ostatnich latach, za kadencji Obamy, w związku z dynamicznym wzrostem Chin. Clinton to jeszcze mimo wszystko czasy Pax Americana...
      Choć oczywiście USA są relatywnie słabsze niż były.

      Co do Afryki, to w sumie nie wiem za wiele o inicjatywach amerykańskich, ale słyszałem sporo o chińskich. Chińczycy są tam podobno wszędzie, budują na potęgę a i afrykańscy przywódcy chętnie się w to angażują, bo w odróżnieniu od Zachodu, chińskiego kapitału w ogóle nie interesują żadne prawa człowieka, liczy się wyłącznie biznes. W warunkach afrykańskich to sporo przewaga konkurencyjna...

      Usuń