wtorek, 25 kwietnia 2017

Macron vs Le Pen

Pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji za nami.

Tak jak można się było spodziewać, do finałowego starcia przeszła przedstawicielka Frontu Narodowego Marine Le Pen oraz, na co z kolei wskazywały sondaże, Emmanuel Macron. Człowiek co prawda związany z władzą (były v-ce sekretarz Pałacu Elizejskiego u prezydenta Françoisa Hollande'a, a później minister gospodarki) ale reprezentujący w zasadzie tylko siebie i założony w 2016 roku ruch En Marche! będący zupełnie nowym tworem na scenie politycznej.

To, że akurat ten młody (39 lat), rzutki polityk stanie się główną przeciwwagą dla zdobywającej coraz większe poparcie Le Pen, stało się jasne po ujawnieniu kompromitujących faktów na temat Françoisa Fillona (skrajny nepotyzm). Notowania republikańskiego polityka mocno spadały ale ten nie poddawał się, odmówił wycofania swojej kandydatury i parł dalej. W końcu był trzykrotnym premierem, wielokrotnym ministrem, na polityce zjadł zęby a po prawdzie, było też zbyt mało czasu by wyłonić innego centroprawicowego polityka, który mógłby powalczyć o prezydenturę.

Francja od lat dzieliła władzę między konserwatystów a socjalistów, unikając przy tym sił skrajnych. Fillon miał więc wszelkie prawo uznać, że nieposiadający jakichkolwiek struktur En Marche! nie zdobędzie zaufania Francuzów. Bardzo się pomylił.


Prawdziwą niespodzianką, nie jest jednak znakomity wynik Macrona, ale skala porażki dotychczasowych partii władzy. Fillon zdobył raptem 20% a reprezentujący partię Hollande'a socjalista... ledwie 6.36%. To oznacza, że kandydaci skrajni zdobyli 40% głosów, bo oprócz radykalnie nacjonalistycznej Le Pen trzeba uwzględnić niesamowity wynik komunisty i eurosceptyka Jean-Luca Mélenchona (19.58%). Jakie należy wyciągnąć z tego wnioski?

Nie chcę powtarzać za ekspertami, że francuska scena polityczna jest dzisiaj równomiernie podzielona bo to przecież widać gołym okiem. Wszyscy są też raczej zgodni, że starcie w drugiej turze wygra Macron, który stanie się kandydatem sprzeciwu wobec Le Pen. Dla Polski to o tyle dobra wiadomość, że jest to jeden z niewielu polityków francuskich bez skłonności do rusofilizmu, zwolennik NATO i wspólnoty europejskiej. Spójrzmy jednak trochę szerzej.

Nawet jeśli wygra Macron (swoją drogą, jego pojawienie się, emploi i ogólna charakterystyka bardzo przypomina powstanie i wynik wyborczy Ryszarda Petru oraz Nowoczesnej) obdarzony chwilowym poparcie partii władzy, to na podobne wsparcie nie będzie już mógł liczyć jako prezydent. En Marche! nie jest liczącą się grupą polityczną i raczej nie będzie w stanie stworzyć wystarczająco silnej pozycji w zbliżających się wyborach parlamentarnych. Nie przy takim podziale preferencji wyborczych. A to nie wróży dobrze przyszłości Francji bardzo potrzebującej głębokich, strukturalnych reform pozwalających jej wyjść z wieloletniej stagnacji. Nie gwarantuje też stabilności i zdecydowanych rządów tak bardzo potrzebnych w czasach permanentnego stanu wyjątkowego, czyhającego za rogiem kryzysu gospodarczego, protestów społecznych i widma terroryzmu.

A co jeśli wygra Le Pen? Przecież osiągnęła politycznie więcej w kilka lat, niż jej ojciec przez całe życie. Och, to by dopiero było, prawda? Panuje zgoda, że trzeba by wtedy mówić o końcu Unii, zupełnej implozji Europy, a dla Francji głębokiej recesji.

Niemożliwe? Może mało prawdopodobne, ale jednak możliwe. Po pierwsze, nie raz już niespodziewane wydarzenia w kraju lub na świecie, zmieniały wyniki wyborów. Na wygranej Le Pen zależy przecież dżihadystom (bo to dla nich idealny wróg), którzy mogą zorganizować akcję bojową porównywalną lub nawet większą niż ta w Paryżu z listopada 2015 roku. Zależy też Kremlowi, który już ingerował w wybory innych państw (np: w USA) i z pewnością będzie te działania kontynuować na wszelkie możliwe sposoby. Jest naprawdę wiele powodów, dla których powstrzymanie Francji przed stoczeniem się w absolutny chaos może się nie udać. I nie musi to być coś tak nieprawdopodobnego jak np: zamach na życie Macrona, wystarczy, że zmienią się sympatię polityczne obywateli. A sygnały, że stawiają oni na ruchy antysystemowe (co jest światową tendencją) przecież już mamy. Macron jest byłym bankowcem i to związanym z rodziną Rothschildów. Jest byłym politykiem partii rządzącej, jest wreszcie, o czym chyba mało kto pamięta - mało lubiany przez związki zawodowe (wchodził z nimi w ostry spór jako minister). W starciu z Le Pen jest przedstawicielem establishmentu, nawet jeśli kreuje się na człowieka znikąd. Czy będzie w stanie przejąć głosy pozostałych kandydatów? Wygląda na to, że może liczyć na poparcie umiarkowanych socjalistów i części centroprawicy ale pamiętajmy, że w kilku kwestiach Fillon szedł raczej w kierunku Frontu Narodowego, toteż z pewnością część jego wyborców zasili Le Pen, tak jak i być może wyborcy Mélenchona, czyli eurosceptycy i obrońcy praw pracowniczych. Nawet jeśli wszyscy zniesmaczeni oddadzą swój głos na niego by powstrzymać Le Pen w wyborach prezydenckich, to na podobną łaskawość nie może przecież liczyć w elekcji parlamentarnej.

Piłka jest więc nadal w grze, a sama wygrana Macrona da Europie i Francji chwilę oddechu, ale tylko tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz